Pierwsze w historii piłkarskie mistrzostwa Europy nie wzbudziły wielkiego zainteresowania. W 1964 roku było już lepiej. Czempionat odbywał się w Hiszpanii i widać było o wiele większe zainteresowanie tym turniejem. Wystarczy napisać, że udział w eliminacjach wzięło aż 29 spośród 32 reprezentacji zrzeszonych w UEFA.
Przeczytajcie o początkach tego, jak w bólach rodził się turniej Euro cztery lata wcześniej.
Niemcy zajęci Bundesligą
Tylko trzy reprezentacje ze Starego Kontynentu nie przystąpiły do startu w eliminacjach drugiej edycji turnieju, nazywanego Pucharem Europy Narodów. Były to: Szkocja, Finlandia i RFN. Do grona tych, którzy odmówili startu w rozgrywkach nie można zaliczyć Cypru. Kraj ten uzyskał bowiem członkostwo w UEFA dopiero w 1962 roku, kiedy trwały już zmagania eliminacyjne. Powód nieobecności Niemców tłumaczy się powstaniem Bundesligi. Po raz pierwszy ligowego mistrza wyłoniono tam dopiero po jej narodzinach, a więc w sezonie 1963/1964. Wcześniej najlepszą drużynę klubową mianowano w inny sposób niż w całej Europie. Wielkim zwolennikiem utworzenia ligi w Niemczech był ówczesny trener reprezentacji RFN, jedna z największych postaci w historii niemieckiego futbolu, czyli Sepp Herberger. Już w 1936 roku, w liście do kierownika sekcji piłki nożnej Związku Wychowania Fizycznego Rzeszy Niemieckiej, Felixa Linnemanna, pisał w ten sposób:
Potrzebujemy ligi ogólnoniemieckiej, aby dotrzymać kroku innym na arenie międzynarodowej.
Z różnych względów do powstania Bundesligi doszło dopiero na początku lat 60. Liga niemiecka ruszyła zatem 34 lata po włoskiej i hiszpańskiej oraz aż 75 lat po angielskiej. Start nowego formatu rozgrywek sprawił, że w Niemczech znalazło się wielu przeciwników występu kadry narodowej w rozgrywkach o Puchar Europy. Należał do nich wspomniany Herberger, dla którego narodziny ligi zbiegły się z końcem sprawowania funkcji selekcjonera. W 1963 roku zastąpił go na tym stanowisku Helmut Schon. W tak trudnej sytuacji nie zgłoszono zespołu do walki o tytuł najlepszej reprezentacji w Europie.
Euro od początku nie dla Polaków
Mistrzostwa w 1964 roku rozgrywane były w takim samym systemie jak turniej odbywający się przed czterema laty, ale po raz pierwszy wyznaczono terminy poszczególnych etapów rozgrywek. Od 1 kwietnia 1962 roku do końca marca 1963 przeprowadzono 1/16 finału. Mecze 1/8 rozegrano do końca listopada tego roku, zaś spotkania ćwierćfinałowe odbyły się do końca maja 1964. Wstępnie wybrano też gospodarza. Ustalono, że turniej finałowy będzie miał miejsce w czerwcu 1964 roku w Hiszpanii, jeśli tylko reprezentacja tego kraju przejdzie eliminacje. W pierwszej rundzie zabrakło trzech drużyn, aby wszystkie mogły walczyć o przepustkę do kolejnej fazy. Wobec tego wolny los otrzymały ZSRR (jako obrońca tytułu) oraz Austria i Luksemburg, które przywilej ten dostały w wyniku losowania. Nie obowiązywały wówczas żadne rozstawienia i podziały na słabych i mocnych. O układzie par decydował wyłącznie los. Dzięki temu już na początku trafiały się mecze rozgrywane między mocnymi rywalami.
Trudno było o awans na turniej, w którym ostatecznie mierzyły się tylko cztery zespoły, a dopiero w 1980 roku rozszerzono finały do ośmiu. Reprezentacja Polski nawet za czasów Górskiego nie przebrnęła eliminacji. Jeśli chodzi o drugie w historii mistrzostwa Europy, to już w pierwszej rundzie przegraliśmy dwukrotnie z Irlandią Północną. Dwumecz ten, co zrozumiałe, nie zapisał się złotymi zgłoskami w historii naszego futbolu. W tomie Encyklopedii Piłkarskiej FUJI, poświęconemu turniejowi z 1964 roku, tak pisano o tej rywalizacji:
To najmniej ciekawy epizod naszej historii w rozgrywkach o mistrzostwo Europy – nie tyle z powodu dwóch porażek, obie po 0:2, ale wyjątkowo nieudolnej postawy piłkarzy i… selekcjonera. Był nim nadal jeszcze Czesław Krug, który sam uznał obie gry za „nie do końca przemyślane”. Dość powiedzieć, że w pierwszym spotkaniu na Stadionie Śląskim kazał grać typowemu stoperowi, Władysławowi Kawuli z krakowskiej Wisły w pomocy, co zaskoczyło nawet przygodnych kibiców. Dostaliśmy równo, po jednym golu w każdej połówce obu spotkań. I tyle, i dość!
Starcie tytanów w… pierwszej rundzie
Szybko z marzeniami o mistrzostwie Europy pożegnali się również Anglicy. Tym razem ojcowie piłki nożnej przystąpili do udziału w turnieju, ale już w pierwszej rundzie dostali prawdziwy oklep od Francuzów. Debiut reprezentacji Anglii był jednocześnie pożegnaniem Waltera Wintebottoma z funkcją selekcjonera. Był on pierwszym w dziejach FA etatowym menadżerem narodowej kadry. Tak opisywano go w Encyklopedii Piłkarskiej FUJI:
Miał ledwie 34 lata, gdy w 1947 podjął się tej dziwnej, jak na brytyjskie stosunki, roli. Wytrwał 15 lat, aby z końcem 1962 zająć się spokojniejszą działalnością. Czterokrotnie startował ze swą ekipą w finałach MŚ, ale bez większych sukcesów, jeśli nie liczyć sensacyjnej porażki Anglii z USA, podczas mistrzostw świata w 1950 w Brazylii.
Ostatnim meczem w roli trenera drużyny Albionu był właśnie bój przeciwko Trójkolorowym na stadionie w Sheffield. Spotkanie zakończyło się remisem 1:1, co w lepszym położeniu przed rewanżem stawiało Francuzów. Do starcia na Parc des Princes Anglików przygotowywał już Alfred Ramsey. Miał szansę na wprowadzenie nowych podopiecznych do kolejnej rundy, tym bardziej, że gospodarze osłabieni byli brakiem Raymonda Kopy, który już przed pierwszym meczem zastanawiał się, czy wyjść na boisko. Rozterki te były spowodowane walką lekarzy o życie jego jedynego syna. Walka niestety okazała się przegrana. Załamany napastnik nie był w stanie skoncentrować się na grze i w rewanżu nie wystąpił. Prowadzący francuski zespół Henri Guerin rozumiał zawodnika. Przed rewanżem powiedział:
Raymond zachował się wspaniale, pomagając uzyskać nam remis na wyjeździe – nad Sekwaną uczcimy wygraną jego ból.
Stało się tak, jak zapowiadał opiekun Trójkolorowych. Jego gracze wygrali 5:2. Debiut Ramseya był zupełnie nieudany. Anglicy nie zdołali wejść nawet do grona najlepszych 16 drużyn kontynentu, ale trzeba też przyznać, że mieli pecha w losowaniu.
Sensacyjny… Luksemburg
Rewelacją rozgrywek o mistrzostwo Europy w roku 1964 okazała się reprezentacja Luksemburga. Drużyna z Beneluksu miała w pierwszej rundzie wolny los. W kolejnej wyeliminowała innego przedstawiciela tego rejonu – Holandię. Niespodzianka była tym większa, że oba spotkania rozegrane zostały przez właśnie w Holandii. Na stadionie Ajaksu padł remis 1:1. Na obiekcie Feyenoordu zawodnicy z małego księstwa wygrali 2:1. Podopieczni niemieckiego trenera Roberta Heinza z dobrej strony pokazali się także w ćwierćfinale. Byli o krok od awansu do najlepszej czwórki. Duńczycy przesądzili sprawę dopiero w dodatkowym meczu. Wcześniej padły dwa remisy – 3:3 w Luksemburgu i 2:2 w Kopenhadze. Wygrali dopiero na neutralnym terenie w Amsterdamie. Grę w gronie najlepszych dało im skromne zwycięstwo 1:0. Co ciekawe, wszystkie sześć bramek strzelił Ole Madsen, prawdopodobnie jeden z najbardziej znienawidzonych piłkarzy w Luksemburgu. Duńczyk był nie do upilnowania dla obrońców z księstwa. Gdyby nie jego świetna dyspozycja, to mielibyśmy chyba najbardziej sensacyjnego finalistę Euro w historii i to długo nie do pobicia.
Twardy bój z Luksemburczykami zaprowadził Duńczyków na finałowy turniej w Hiszpanii. Wcześniej bez większych problemów poradzili sobie z Maltą i Albanią. Gospodarze wyeliminowali Rumunów, naszych pogromców z Irlandii Północnej oraz Irlandczyków. W gronie najlepszych nie zabrakło broniących tytułu reprezentantów ZSRR, którzy zostali zwolnieni z udziału w pierwszej rundzie. W drugiej okazali się lepsi od Włochów, a następnie wyrzucili z rozgrywek Szwedów. Na Półwysep Iberyjski przyjechali również Węgrzy. Pokonali Walijczyków, reprezentantów NRD oraz Francuzów.
Młody Bask kontra Węgrzy
Jednym z największych bohaterów eliminacji był Duńczyk Ole Madsen, który w drodze do Hiszpanii strzelił aż 11 goli. W turnieju finałowym jednak całkowicie się zaciął i nie trafił ani razu. Tak, jak przed czterema laty, spotkania rozgrywane były na dwóch stadionach – Estadio Santiago Bernabeu w Madrycie i Camp Nou w Barcelonie. Gospodarze wybrali dla siebie tę pierwszą arenę. Niektóre decyzje kadrowe hiszpańskiego trenera Jose Villalongi były krytykowane. Zastrzeżenie budziło chociażby postawienie w bramce na zaledwie 21-letniego Jose Angela Iribara Cortarajenę. W przyszłości Bask stał się czołowym bramkarzem Europy. W trakcie rozgrywania opisywanego turnieju nie mógł jeszcze pochwalić się dużym doświadczeniem. Młodzian spisywał się dobrze, a jego koledzy przeważali na boisku. Przyniosło to efekt po 30 minutach, kiedy prowadzenie uzyskał Jesus Pereda. Z czasem to Węgrzy zaczynali dochodzić do głosu. Napierali tym mocniej, im mniej minut pozostawało do końcowego gwizdka. Wreszcie bramkę zdobył młody Ferenc Bene. Dogrywka. W niej kilka razy doszło do pojedynku wspomnianego strzelca z baskijskim bramkarzem. Tym razem golkiper Hiszpanów nie dał się pokonać. Skapitulował za to Antal Szentmihályi. Na pięć minut przed końcem dogrywki, kiedy wydawało się, że pierwszego finalistę wyłoni losowanie, zwycięstwo hiszpańskiej jedenastce zapewnił Amancio. Współcześnie często mówi się o braku obiektywizmu w hiszpańskich gazetach. Z jednej strony robiące wrażenie piękne okładki, liczne informacje, grafiki i artykuły. Z drugiej – nie zawsze sprawiedliwe ocenianie boiskowych poczynań. Czytając wspomniany tom Encyklopedii FUJI, można dojść do wniosku, że tak jest od dawna. Tak bowiem pisał autor publikacji:
Opowiadano mi zabawną anegdotkę, która znakomicie oddaje zmienność nastrojów obserwatorów na trybunach i… miejscach prasowych. Otóż madryckie gazety, zwyczajem znanym tu od lat, przygotowywały się na specjalne wydanie w kilka chwil po zaplanowanym na 90 minut meczu. Wyrównujący gol Benego spowodował, że jeden z dziennikarzy, mocno widać zdenerwowany, nie pozostawił suchej nitki na bramkarzu Iribarze, winiąc go za utratę zwycięstwa. Gazeta ukazała się zgodnie z harmonogramem, zawierając opis gry do 90 minuty i zapowiedź dogrywki. Następna jej wersja wyszła po godzinie, gdy już wiadomo było, że Hiszpanie wygrali, a w opisie pióra tego samego redaktora nie było już słowa o błędzie Iribara – po świetnym popisie w dogrywce uznał go bohaterem meczu za wygrane pojedynki z węgierskim napastnikiem. Łaska prasy na pstrym koniu pędzi…
Wkrótce po zakończeniu tego wyrównanego boju, rozpoczął się drugi półfinał. Starcie Związku Radzieckiego z Danią było zapowiadane jako pojedynek Dawida z Goliatem. Goliatem miał być zespół broniący wywalczonego przed czterema laty tytułu. Przewidywania ekspertów okazały się słuszne. Reprezentacja ZSRR wygrała pewnie 3:0. Więcej jednak niż o samym meczu – mówiło się o odegraniu przed pierwszym gwizdkiem hymnu wschodniego kraju, co światowa prasa uznała za historyczne wydarzenie. Stosunki między ZSRR a krajem organizującym turniej w 1964 roku były bowiem bardzo napięte.
Główka Marcelino na wagę złota
Duńczycy w spotkaniu o trzecie miejsce zaprezentowali się lepiej niż w półfinale, jednak to nie wystarczyło do pokonania Węgrów. Po 90 minutach było 1:1, ale w dogrywce dwa gole zdobyli Madziarzy i to oni cieszyli się z medalu. Był to, jak dotąd, ostatni medal Węgrów na mistrzostwach Europy, ale osiągnięcie to nie stanowiło końca ich sukcesów. Już kilka tygodni później zostali w Tokio mistrzami olimpijskimi. Wyczyn ten powtórzyli cztery lata później w Meksyku. Duńczycy, mimo że na ich szyjach nie zawisły medale, mogli wracać do domów z podniesionymi głowami. Czwarte miejsce w Europie to wynik, który należy docenić. W końcu sukcesem był sam awans na turniej czterozespołowy. W encyklopedii FUJI czytamy:
Dla Duńczyków sam udział w grach europejskiej elity na długo pozostał największym osiągnięciem i dopiero zespół nazywany „dynamitem”, po dwudziestu latach, pokusi się o równie honorowy wynik.
Przed finałem hiszpańscy kibice aż kipieli z podekscytowania. Nie chcieli wierzyć, że mogą przegrać walkę o trofeum. Bardziej niż przeciwnika obawiali się ewentualnych błędów sędziowskich, mogących zaważyć na wyniku. Arbitrem tego spotkania był 42-letni Anglik Arthur Holland, o którym tak przed decydującym wydarzeniem pisała miejscowa prasa:
Ten stary górnik z Yorkshire niech tylko będzie uczciwy.
Główny rozjemca finałowego starcia błędu jednak nie popełnił. Na trybunach legendarnego stadionu Realu Madryt zasiadło tym razem ponad 100 tysięcy widzów. Większość z nich pragnęła zobaczyć zwycięstwo miejscowych, których największą gwiazdą był Luis Suarez Miramontes – w przeszłości wielka postać FC Barcelony, a od 1961 roku jeden z najważniejszych graczy Interu Mediolan. Miesiąc przed opisywanym meczem sięgnął z klubem ze stolicy Lombardii po klubowy Puchar Europy.
Uważano go za jednego z największych boiskowych „mędrców”, niezwykle inteligentnych, przebiegłych graczy, a o najwyższej klasie techniki nie wypada nawet wspominać – pisano o nim w encyklopedii FUJI.
Już w 6. minucie stadion eksplodował radością. Bramkę zdobył bowiem Pereda. Euforia została zgaszona bardzo szybko, bo już dwie minuty później wyrównał Chusainow, choć golkiper gospodarzy mógł chyba zachować się lepiej. Później takich zwrotów akcji na boisku kibice już nie uświadczyli.
Obrońcy tytułu pokazali swą siłę, a potem oglądano mecz dwóch równorzędnych rywali, bez wielkich akcji, efektownych zagrań. Solidny, ale chwilami wręcz nudny – czytamy we wspomnianej publikacji poświęconej mistrzostwom.
Kiedy piłkarzom zajrzała w oczy groźba stresującej dogrywki, gospodarze przeprowadzili akcję na wagę złota. Marcelino uderzeniem głową pokonał legendarnego Lwa Jaszyna i zapewnił rodakom pierwszy w historii kraju tytuł najlepszej reprezentacji kontynentu. Na kolejny Hiszpanie musieli czekać aż 44 lata, do rozpoczęcia złotej ery okraszonej trzema triumfami w dużych imprezach.
MVP turnieju
Bodaj największą postacią turnieju był wspomniany w tekście zawodnik gospodarzy, czyli Amancio Amaro Varela, nazywany „Czarodziejem”. Przez 12 lat grał dla Realu Madryt, gdzie seryjnie zdobywał mistrzostwa kraju. Przy okazji dwa razy został królem strzelców w lidze. To Królewskim kibicował wówczas generał Francisco Franco, który lubił okrywać się sukcesami tego klubu, więc było łatwiej. Właśnie Amancio w dogrywce dał Hiszpanom awans do finału. Miał on duże znaczenie w wywalczeniu mistrzostwa i nie chodzi tu tylko o bramkę zdobytą w półfinale z Węgrami. W eliminacjach trafiał trzy razy w trzech meczach. Stał się (oczywiście wbrew własnej woli) bohaterem medialnej manipulacji, która na jaw wyszła po ponad czterech dekadach. Tak opisywano tę sytuację w wydanej przez „Przegląd Sportowy” publikacji „Euro Historia. Od Francji do Francji”:
Przy decydującym golu Marcelino w finale asystował Jesus Maria Pereda. Tymczasem filmowcy tak perfidnie zmontowali materiał, że wycięli zagranie zawodnika Barcelony i wyglądało, jakby to Amancio podawał. Chodziło o to, by umniejszyć zasługi piłkarzy katalońskiego zespołu, bo w Hiszpanii rządził wtedy Francisco Franco, sympatyzujący z Realem.
To jednak w żaden sposób nie podważa zasług prawoskrzydłowego. W 1964 roku nie tylko triumfował z kolegami na rozgrywanym w ojczyźnie turnieju, ale cieszył się też z trzeciego miejsca w plebiscycie o Złotą Piłkę. Wyprzedzili go tylko Denis Law i inny triumfator Euro 64 – Luis Suarez. Mistrzostwa w Hiszpanii nie miały rangi, jaką cieszą się turnieje rozgrywane w obecnych czasach, ale popularność zawodów była większa niż cztery lata wcześniej, o czym świadczy chociażby udział w eliminacjach dużej liczby drużyn. Początki nie były łatwe, ale ranga imprezy ciągle rosła. Po pierwsze organizacja, po drugie już samo mistrzostwo Europy. Zwycięstwo Hiszpanów było udowodnieniem siły na kontynencie, którą mógł z dumą chełpić się generał Franco.
Źródła, z których korzystałem:
- Ronald Reng – „Bundesliga. Niezwykła opowieść o niemieckim futbolu”
- Ulrich Hesse – „Tor! Historia niemieckiej piłki nożnej”
- Encyklopedia piłkarska „Fuji” – Mistrzostwa Europy 1960
- „Euro Historia. Od Francji do Francji” – publikacja wydana przez „Przegląd Sportowy”
- Oficjalny Skarb Kibica UEFA Euro 2016