Kijów, Oslo, Chorzów, Busan. Piękny sen przerwany przez Hwanga

Czas czytania: 7 m.
5
(1)

4 czerwca 2020 roku mija dokładnie 18 lat od jednego z największych rozczarowań polskiego futbolu. 4 czerwca 2002 roku Biało-Czerwoni rozegrali słynny mundialowy mecz z Koreą Południową. Azjatom ulegliśmy gładko 0:2, a nasz koszmar rozpoczął piłkarz nazwiskiem Hwang Sun-hong.

By młodsi czytelnicy mogli zrozumieć, jakim dramatem dla Polaków był gol Hwanga i cały ten mecz, musimy się cofnąć do jesieni 2001 roku. W październiku zakończyliśmy eliminacje do mistrzostw świata. W ostatnim spotkaniu kwalifikacyjnym zremisowaliśmy z Ukraińcami.

Wynikiem ani stylem gry nikt specjalnie się nie przejmował, bo awans zapewniliśmy sobie już 1 września po efektownej wygranej w Chorzowie z Norwegią. Zdecydowanie bardziej niż pojedynkiem z Szewczenką i jego kolegami cała piłkarska Polska interesowała się tym, z kim zagramy w mundialowej grupie. Zwłaszcza że losowanie zbliżało się wielkimi krokami…

Obowiązek

Losowanie odbyło się 1 grudnia w koreańskim Busan. Trafiliśmy do grupy D, razem ze współgospodarzami turnieju Koreą Południową, Portugalią i Stanami Zjednoczonymi. Stało się jasne, że imprezę rozpoczniemy spotkaniem z Azjatami, potem czeka nas Portugalia, a na zakończenie Stany Zjednoczone.

Choć grupa była niełatwa, w Polsce zapanował optymizm. Najbardziej obawialiśmy się Portugalii, czyli półfinalisty Euro 2000. Zdecydowanie większe nadzieje wiązaliśmy z meczem z Amerykanami, którzy mieli być naszym głównym rywalem w walce o drugie miejsce w grupie.

Natomiast za obowiązek narodowy przyjęliśmy pokonanie Koreańczyków. Kilku Parków, kilku Kimów, jeden gość z Perugii i jeden z Anderlechtu – cóż to dla Dudka, Hajty czy Olisadebe. Nutką niepewności był tylko fakt, że gramy z gospodarzami, a im często pomagają ściany.

Eliminacje jak bajka

Entuzjazm i wiara w sukces naszej drużyny rosły wraz z kolejnymi punktami zdobywanymi w eliminacjach. Najpierw w Kijowie rozbiliśmy Ukrainę, następnie w Łodzi Białoruś. Nie zachwiał nami remis z Walią, bo potem w słynnym meczu w Oslo zwyciężyliśmy Norwegów.

Co warte podkreślenia, Skandynawowie mieli wtedy dużo silniejszą drużynę niż teraz. W 1998 roku na mundialu ograli nawet Brazylijczyków i awansowali do 1/8 finału. A Henning Berg, Tore Andre Flo czy Ole Gunnar Solskjær to były gwiazdy europejskiej piłki.

Skrót spotkania Norwegia – Polska rozegranego 24 marca 2001 roku w Oslo:

Zresztą w trakcie eliminacji na drużynę Engela nawet media stosunkowo mało narzekały. Nie było tak naprawdę, o co się przyczepić. Styl miała dobry, bramki i punkty się zgadzały. Powołania też zazwyczaj nie wzbudzały kontrowersji. Przydarzały się takie wpadki jak remis z Armenią czy wysoka porażka z Białorusią.

Mogliśmy je jednak z łatwością wytłumaczyć – w Erywaniu graliśmy wszak w bardzo trudnych warunkach (było bardzo gorąco), z kolei Białorusini pokonali nas kilka dni po naszym drugim zwycięstwie nad Norwegią, po którym przecież Biało-Czerwoni świętowali hucznie awans. Kibice zrozumieli więc, że ich pupile po tak hucznej celebracji sukcesu mogą być wyczerpani.

Trzeba też wspomnieć o kapitalnej atmosferze na trybunach podczas meczów reprezentacji. Doping w „Kotle Czarownic” albo na starej „Żylecie” był niezwykle gorący. Najzagorzalsi kibice zdzierali gardła, stojąc na krzesełkach. Zresztą gdyby usiedli, to nie widzieliby większej części boiska, gdyż dół płotu oddzielającego trybuny od murawy fani udekorowali biało-czerwonymi flagami z nazwami miast.

Nic zatem dziwnego, że oczekiwania, związane z występem w Azji, były nad Wisłą ogromne. Wróciliśmy bowiem na mundial po 16 latach przerwy. Co prawda, przez ten czas żyliśmy srebrnym medalem Igrzysk Olimpijskich, Ligą Mistrzów Legii i Widzewa, ale tego awansu, powrotu na należne nam miejsce w światowym futbolu, potrzebowaliśmy jak kania dżdżu.

Rozbierana sesja

Szaleństwo wokół naszej kadry zaczęło się już na początku eliminacji. Na przykład „Super Express” publikował zdjęcia modelki, która za każdy punkt zdobywany przez naszą drużynę w kwalifikacjach zdejmowała z siebie jedną część garderoby. Gazeta musiała dobrze się sprzedawać po zwycięskich spotkaniach…

Może mniej atrakcyjne dla męskiego oka, ale trafiające do konsumentów były reklamy telefonii komórkowej Era (dziś T-Mobile), będącej sponsorem reprezentacji. Firma wykorzystywała wtedy hasło „Naszych wspiera Era”.

Popularność kadrowiczów rosła. Zaczęli pojawiać się w reklamach. Ich wizerunek można było zobaczyć wszędzie. Nawet na opakowaniach chińskich zupek. Oczywiście później, po fiasku mundialowej misji, na piłkarzy spadła krytyka, że bardziej skupiali się na promowaniu produktów niż na przygotowaniu do mistrzostw.

Jednocześnie kwitło kolekcjonerstwo wszelkich kart i naklejek z wizerunkami piłkarzy. Te spod znaku Panini kupowało się w paczkach (można było je wkleić do albumu), inne znajdowało się w chipsach.

Naklejki z Laysów2 fot. Przemek Płatkowski
Naklejki z chipsów, fot. Przemysław Płatkowski

Nie sposób nie wspomnieć o Erze Futbolu, grze komputerowej wydanej specjalnie z okazji mundialu. Mniej wymagający gracze cieszyli się, bo za 2 dychy otrzymali szansę pobawienia się w walkę o mistrzostwo. Niektórzy nawet nie zwracali uwagi na to, że w pomocy Francji zamiast Zinedine’a Zidane’a biegał niejaki Zidona. Ci zaś, którzy poznali smak produktów spod znaku EA (twórcy gier FIFA) czuli, że z Erą Futbolu jest coś nie tak. Dlatego woleli pograć w 2002 FIFA World Cup, którą pamiętamy z ognistych strzałów.

Więcej o Erze Futbolu w artykule Wojciecha Anyszka:

Ale żeby poczuć się jak prawdziwi finaliści turnieju, nie trzeba było siadać przed komputerem. Gazeta „Echo Dnia” zorganizowała bowiem minimundial – wzorowany na mistrzostwach świata turniej dla szkolnych reprezentacji. Każda placówka grała pod szyldem jednego z uczestników mundialu. W zawodach dla podstawówek z byłego województwa radomskiego zwyciężyła szkoła z Tczowa, która grała jako Chiny. Polska dotarła do ćwierćfinału, gdzie uległa po karnych Niemcom.

Lekcja japońskiego

Na ponad 2 miesiące przed rozpoczęciem mundialu dostaliśmy poważny sygnał, że z kadrą nie wszystko jest tak, jak należy. Wysłali go nam Japończycy, którzy przyjechali do Polski na mecz towarzyski.

Japonię podejmowaliśmy w Łodzi, na stadionie Widzewa. Atmosfera przed spotkaniem była znakomita. Co i rusz jakiś fan zakrzyknął „Tora! Tora! Tora!”, wzywając naszych piłkarzy, żeby zniszczyli (oczywiście pod względem piłkarskim) swoich rywali niczym Japończycy bazę Pearl Harbor w grudniu 1941.

Miny polskim kibicom zrzedły bardzo szybko, bo już po 10 minutach do bramki strzeżonej przez Jerzego Dudka trafił Hidetoshi Nakata. Jeszcze przed przerwą wynik ustalił Naohiro Takahara. Na domiar złego rzucona z trybun petarda wybuchła tuż obok naszego bramkarza. Próbę przed głównym polsko-azjatyckim egzaminem futbolowym oblaliśmy.

Od tamtej pory zrobiło się jakby bardziej nerwowo. Wkrótce przydarzyła się kolejna porażka w meczu towarzyskim. Tym razem sposób na nas znaleźli Rumuni. A tuż przed mistrzostwami w mało przekonującym stylu wygraliśmy z Estonią.

Bez McCartneya

Być może moment krytyczny, który zdecydował o porażce naszej kadry, nastąpił w momencie ogłoszenia 23-osobowej kadry na mundial. Gdy poznaliśmy nazwiska wybrańców Engela, okazało się, że do Azji nie pojedzie Tomasz Iwan. Jego miejsce zajął Paweł Sibik z Odry Wodzisław.

Iwan miał wtedy swoje problemy. Od kilku miesięcy nie grał w swoim klubie (Austria Wiedeń). Przekładało się to oczywiście na słabą formę w meczach reprezentacyjnych. Ale z drugiej strony był w kadrze przez całe eliminacje i wraz z kilkoma innymi zawodnikami tworzył grupę trzymają władzę w zespole. Nazywano ich „Lambada”.

W reprezentacji zrobił się tzw. kwas.

– Decyzja trenera jest nie fair w stosunku do niego [do Iwana – red.] oraz drużyny. Nie wiem, czy sam o tym zdecydował – mówił Piotr Świerczewski. – To tak, jakbyś z Beatlesów wyciął McCartneya, a wstawił obcego faceta – stwierdził Radosław Kałużny.

Decyzję Engela komentowano bardzo szeroko. Mówiono o tym, że trener nie wziął na mundial Iwana, ponieważ chciał rozbić „lambadę”. Wiele lat później selekcjoner przyznał, że uległ naciskom prezydium PZPN, które bardzo dobitnie zasugerowało mu, by nie powoływać zawodnika bez formy i niegrającego w klubie.

Lulajże Jezuniu”

Mecz z Koreańczykami rozpoczynał się o 20:30 czasu miejscowego. W Polsce była wtedy 13:30. Dorośli kombinowali, jak tu wyrwać się wcześniej z pracy, żeby obejrzeć spotkanie. Inni przynosili do roboty telewizor. Uczniowie prosili nauczycieli, żeby zwolnić ich z lekcji, albo żeby chociaż pozwolili im obejrzeć mecz na świetlicy.

Ja sam pamiętam, jak wysiadłem z autobusu szkolnego i biegłem od przystanku do domu, byle tylko się nie spóźnić. Plecak i worek z kapciami cisnąłem w kąt, włączyłem kineskopowy odbiornik i zobaczyłem, jak sędzia Óscar Ruiz wyprowadza piłkarzy na murawę stadionu w Busan.

A potem Edyta Górniak zaśpiewała hymn. Wykonanie naszej narodowej pieśni w rytmie zbliżonym do „Lulajże Jezuniu” skonsternowało nie tylko kibiców przed telewizorami, ale i samego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, obecnego na trybunach stadionu w Busana. A piłkarze i sztab szkoleniowy? Niby próbowali śpiewać, ale kompletnie nie mogli „wstrzelić się” w adaptację „Mazurka Dąbrowskiego” autorstwa pani Edyty.

Hymn w wykonaniu Edyty Górniak:

Przerwany sen

Ruszyliśmy na Azjatów z animuszem. Przez pierwszy kwadrans graliśmy nieźle. Mogliśmy nawet zdobyć gola, ale pomylił się Jacek Krzynówek. Potem zaczęły się kłopoty… 26 minuta. Lee Eul-yong wyrzucił piłkę z autu do Seol Ki-hyeona. Ten z powrotem do Lee. Koreański lewoskrzydłowy zagrał w pole karne, a tam czekał już Hwang Sun-hong. Uderzył fantastycznie, z pierwszej piłki. Jerzy Dudek nie miał szans. Napastnik utonął w objęciach kolegów, a stadion oszalał.

Polscy kibice przecierali oczy ze zdumienia. Nie tak miał wyglądać nasz powrót na mistrzostwa. Gdyby mecz rozgrywany był nad Wisłą, pewnie kibice zaczęliby skandować „Nic się nie stało”. Może rzeczywiście jeszcze wtedy nic się nie stało. W końcu to tylko jeden gol straty.

Minuty jednak mijały nieubłaganie, a my wciąż nie mogliśmy znaleźć recepty na ruchliwych i dobrze zorganizowanych Koreańczyków. Wreszcie Azjaci zdobyli kolejnego gola i pewnie dowieźli zwycięstwo do ostatniego gwizdka sędziego.

Tak Koreańczycy strzelali nam bramki w Busan:

Powiedzieć, że po meczu w Polsce nastroje były minorowe to nic nie powiedzieć. Wszyscy widzieliśmy nieporadność Biało-Czerwonych, a jednocześnie znaliśmy klasę naszych następnych rywali, Portugalczyków. Dało się wyczuć, że Biało-Czerwoni są bardzo blisko odpadnięcia z turnieju, co rzeczywiście kilka dni później stało się faktem.

Drogą Cha Bum-kuna

Hwang Sun-hong, piłkarz, który tak popsuł nam mistrzostwa, 10 dni po meczu z Polską obchodził 34. urodziny. W Korei Południowej miał status gwiazdy. Wcześniej reprezentował swój kraj na trzech mundialach. We Włoszech zagrał w dwóch meczach, w Stanach Zjednoczonych w trzech (strzelił gola w słynnym meczu z Niemcami, w którego trakcie Stefan Effenberg pokazał swoim kibicom środkowy palec), a we Francji nie wszedł na boisko ani razu z powodu kontuzji.

hwang sun hong fot. wikipedia
Hwang Sun-Hong, fot. wikipedia commons

Rozgrywany w ojczyźnie turniej był ukoronowaniem kariery reprezentacyjnej Hwanga. Wprawdzie nie osiągnął wtedy najwyższej formy fizycznej (w każdym z meczów, w których wystąpił, był albo zmieniany albo wprowadzany z ławki), ale selekcjoner Guus Hiddink doceniał jego odpowiedzialność taktyczną, nienaganną technikę i wpływ na kolegów (był najstarszy w drużynie). Poza strzeleniem bramki Polsce, wykorzystał też swoją „jedenastkę” w ćwierćfinałowym konkursie rzutów karnych z Hiszpanią.

Hwang urodził się w hrabstwie Yesan w zachodniej części kraju. Droga na szczyty koreańskiej piłki wiodła przez Uniwersytet Konkuk. Stamtąd nie trafił jednak bezpośrednio – tak jak większość jego rodaków – do rodzimej K-League. Wybrał bowiem drogę swojego wielkiego poprzednika Cha Bum-kuna, który w latach 80-tych został gwiazdą Bundesligi. Hwang wyjechał więc do Europy. Najpierw występował w rezerwach Bayeru Leverkusen, a potem w drugoligowym Wuppertalu. W sezonie 1992/93 dla Die Löwen zdobył nawet trzy gole. Podbój Niemiec zatrzymała ciężka kontuzja.

Po wyleczeniu urazu karierę kontynuował w ojczyźnie. 5,5 roku spędził w Pohang Steelworks. Potem był graczem Cerezo Osaka, Suwon Samsung Bluewings, Kashiwy Reysol i Jeonnam Dragons. Z zawodowym uprawianiem futbolu pożegnał się w 2002 roku, kilka miesięcy po tak udanych dla niego mistrzostwach świata.

DOMINIK GÓRECKI

Źródła
  • https://books.google.pl/books?id=6SnrBwAAQBAJ&pg=PA465&lpg=PA465&dq=hwang+sun-hong&source=bl&ots=6i2y6b26t-&sig=ACfU3U3xdmDM0IGmRMa41cx-9P4C0swLcg&hl=pl&sa=X&ved=2ahUKEwjgjO-loafpAhVmxosKHSeLByc4ChDoATASegQICRAB#v=onepage&q=hwang&f=false
  • https://sport.trojmiasto.pl/MS-2002-Naszych-wspiera-Era-Engel-w-popiele-n3852.html –
  • https://ksiazkisportowe.blogspot.com/2014/06/moj-pierwszy-mundial-chipsy-engel-i.html

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 1

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Dominik Górecki
Dominik Górecki

Samorządowiec, dziennikarz, sadownik, miłośnik podróży i fan futbolu. Entuzjasta Serie A, Bundesligi i piłki afrykańskiej. Od dzieciństwa zakochany w Juventusie.

Więcej tego autora

Najnowsze

Ostatni pokaz magii – jak Ronaldinho poprowadził Atletico Mineiro do triumfu w Copa Libertadores w 2013 r.?

Od 2008 r. Ronaldinho sukcesywnie odcinał kupony od dawnej sławy. W 2013 r. na chwilę znów jednak nawiązał do najlepszych lat swojej kariery, dając...

Zakończenie jesieni przy Wyspiańskiego – wizyta na meczu Orlen Ekstraligi Resovia – AP Orlen Gdańsk

Już wkrótce redakcja Retro Futbol wyda napakowany dużymi tekstami magazyn piłkarski, którego motywem przewodnim będzie zima. Idealnie w ten klimat wpisuje się zaległy mecz...

Siatkarski klasyk w Rzeszowie – wizyta na meczu Asseco Resovia – PGE GiEK Skra Bełchatów

Siatkarskie mecze pomiędzy Resovią a Skrą Bełchatów od lat uznawane są za jeden z największych klasyków. Kluby te walczyły o największe laury, nie tylko...