Komunistyczne „transfery” Legii

Czas czytania: 5 m.
4.3
(4)

W PRL-u macki komunizmu sięgały o wiele dalej niż w pierwotnych zamierzeniach. Centralnie sterowana była nie tylko gospodarka, ale również sport. W końcu to partyjni dygnitarze decydowali o licznych mistrzostwach kraju Górnika Zabrze, a tow. Edward Gierek stał za sukcesami jego ukochanego Zagłębia Sosnowiec. Jednak na zupełnie oddzielny rozdział zasługuje opowieść o tym, jak CWKS Legia Warszawa „kupowała” piłkarzy w tamtych czasach.

Latem 1966 roku Legia prowadzona przez Jaroslava Vejvodę przygotowywała się do sezonu. Drużyna miała zostać wzmocniona o kilku zawodników z tzw. poboru i po latach posuchy powalczyć o mistrzowski tytuł. W tej grupie znajdował się utalentowany zawodnik występujący we Włókniarzu Starogard Gdański o nazwisku Deyna. We wcześniejszej rozmowie z Ignacym Ordonem, człowiekiem kaperującym piłkarzy do CWKS-u, chłopak wyraził zgodę na przejście do stolicy.

– Syna nie ma w domu, ponieważ się wyprowadził. Nie wiem, gdzie się obecnie znajduje – oznajmił ojciec zawodnika, gdy do rodzinnego mieszkania Deynów zapukali żołnierze z wezwaniem do stawienia się w warszawskiej jednostce. Taka sytuacja była potężnym prztyczkiem w nos i zdenerwowała wszystkich związanych z Legią. Jednak po kilku tygodniach sprawa została zapomniana. Jednak o obietnicy wzmocnienia drużyny „dziesiątką” z prawdziwego zdarzenia nie zapomniał czeski szkoleniowiec. Na pytanie, kiedy zjawią się wszyscy obiecani piłkarze, otrzymał krótką odpowiedź: „Już powinni być. Pobór się skończył ponad miesiąc temu”.

Przeczytaj także: „Piłkarski poker we Wrocławiu”

Wtedy wszyscy zrozumieli, że piłkarz zwyczajnie naigrywał się ze stołecznego klubu. Bardzo szybko rozpoczęto akcję poszukiwania Deyny. Pal licho, że nie trafił do Legii, dużo ważniejszy był fakt, że uchyla się od służby wojskowej. Za coś takiego kilka lat w więzieniu było niemal pewne. Poszukiwania okazały się bezowocne, ale w końcu „Kakę” odnaleziono. Ukrywał się w Łodzi i miał wystąpić w barwach ŁKS-u w spotkaniu z Górnikiem Zabrze. Odpowiednie służby przyjechały po uciekiniera i zabrały go do stolicy. Deynie zakomunikowano jedno: „albo będziesz grał dla Legii, albo pójdziesz w kamasze”. Chcąc nie chcąc piłkarz musiał się zgodzić na założenie białego trykotu CWKS-u. Z uśmiechem wychodził na treningi, przypominając sobie w myślach słowa komunistycznego oficera o jego ewentualnej przyszłości. Kilkadziesiąt lat później został legendą klubu, a jego pomnik stoi przy wejściu na stadion przy Łazienkowskiej 3…

Tak wyglądały kulisy transferu najlepszego piłkarza w dziejach Legii. Wbrew obiegowej opinii Deyna nie był legionistą z krwi i kości, a zwykłym najemnikiem. Najemnikiem, który ze swojego zadania wywiązywał się wzorowo. Historię „transferu” zawodnika można uznać za najlepszy przykład tego, jak funkcjonowała Legia w tamtych czasach, ale podobnych przypadków możemy znaleźć dużo więcej.

Z ziemi śląskiej do Warszawy

Wyżej opisane procedery były najbardziej popularne w latach 70 i 80 poprzedniego wieku, ale CWKS miał nadludzką moc przyciągania do siebie najlepszych piłkarzach o wiele wcześniej. Niewiele brakowało, a inna z legend Legii wcale, by nią nie została. Chodzi o Lucjana Brychczego, który po odbyciu dwuletniej służby chciał wracać na Śląsk, konkretnie do Piasta Gliwice. Oczywiście działacze warszawskiego klubu, wiedząc jakiej klasy piłkarzem jest „Kici” za nic w świecie nie chcieli go puścić.

Jedynym sposobem było przekonanie najbliższych Brychczego do pozostania w stolicy. To ludzie związani z PZPR umieli robić naprawdę wyśmienicie. Ojcu piłkarza wysnuto wizję o tym, jak jego syn będzie służył dla dobra kraju i podtrzyma rodzinną tradycję, a żonie obiecano duże mieszkanie na Mokotowie. Rzeczywistość okazała się trochę inna, ale zadanie zostało wykonane.

– „Zgodziłem się, bo obiecano, że będę mógł po roku odejść do Górnika. A mnie bardzo zależało, żeby grać w jednej drużynie z Polem i Kowalem. W 1958 roku czekało już na mnie mieszkanie w Zabrzu, poza tym moja żona nie chciała przenosić się do stolicy. Podobno w sprawie mojego transferu interweniował nawet Edward Gierek. Nic to nie dało. Powiedziano mu, żeby nie mieszał się w sprawy wojskowe” – wspominał później Brychczy.

Gdyby ktoś spytałby się Pana Lucjana, czy nie żałuje, że pozostał w Warszawie, odpowiedziałby jedynie uśmiechem, bo od ponad 60 lat Brychczy dzień w dzień przychodzi na Łazienkowską. Najpierw jako wyśmienity piłkarz, a potem klubowy trener.

Transfery na linii Śląsk-Warszawa zawsze były śliskim tematem. Ślązacy niezbyt chętnie chcieli grać w Legii, mogąc występować w silniejszym Ruchu i Górniku. Dlatego też do skutku nie doszedł „transfer” Gerarda Cieślika do CWKS-u. Był to nieliczny przypadek, kiedy stołeczny klub poczuł, że nie jest ponad wszystkimi. Przed zesłaniem do Legii uratowała go interwencja jednego ze śląskich dygnitarzy, który wybłagał najważniejsze osoby w kraju o pozostawienie piłkarza w Chorzowie. W Warszawie nie udało się zatrzymać Ernesta Pohla i Edwarda Szymkowiaka. Ta dwójka odbyciu obowiązkowej służby nawet nie chciała słyszeć o pozostaniu w stolicy.

– Tak się składa, że akurat kluby wojskowe i milicyjne płaciły najgorzej. Mieliśmy kilka razy niższe premie od Górnika. Nic dziwnego, że Henryk Loska, kierownik zabrzan, kusił mnie w hotelu Bristol: Janusz, przychodź do nas. Teraz 2,5 tysiąca dolarów nie robi wrażenia, wtedy ta sprawa załamała mi karierę – opowiadał Janusz Żmijewski, tłumacząc, czemu gra w Legii Warszawa nie była wcale spełnieniem marzeń, zwłaszcza dla tych, którzy posmakowali gry w śląskich potentatach.

Milicyjna-wojskowa walka

Podłoże niektórych transferów było często zwykłym pokazem wyższości jednego departamentu nad drugim. Tak było w przypadku transferu Roberta Gadochy do Warszawy. Pod koniec 1966 roku do Krakowa wysłano list z powołaniem lewoskrzydłowego do wojska. Wszystko miało rozwiązać się bardzo szybko, tak jak miało to miejsce przypadku wielu innych piłkarzy. Ale działacze Wawelu również chcieli mieć go w swoich szeregach. Sprawa przeniosła się do gabinetów komunistycznych działaczach. W grę wchodziło również prywatne sprawy i zaszłości pomiędzy poszczególnymi osobami. Ktoś kogoś nie lubił, a ktoś chciał pokazać komuś miejsce w szeregu. Ostatecznie po długotrwałych negocjacjach na szczeblu generalskim, okazało się, że dużo większą moc sprawczą miał ten generał z okręgu warszawskiego, czyli Gen. Huszcza.

20 lat później prawdopodobnie ostatni raz Legia skorzystała z tego, że była klubem wojskowym. Pod koniec lat 80 Roman Kosecki występował w warszawskiej Gwardii, ściśle związanej z milicją. Transfery na tej linii był bardzo trudne do wykonania, bo milicja i wojsko nigdy nie pałały do siebie przesadną sympatią. Co więcej, Kosecki widniał w klubie z Racławickiej jako funkcjonariusz ZOMO.

W sprawę transferu zaangażował się sam gen. Czesław Kiszczak, do którego generałowie pisali listy z pozwoleniem na przejście do lokalnego rywala. Generalicja stanęła na głowie, żeby doprowadzić do przejścia Koseckiego seniora do Legii i w końcu udało się to. Walkę o niego wygrała m in. z Wisłą. Później na transferze zawodnika „Wojskowi” rozbili bank, bo piłkarz przeszedł do Galatasaray za kwotę oscylującą pomiędzy 450, a 600 tys. USD.

Awanturnicza polityka transferowa

Podobnych transferów w wykonaniu Legii było wiele. Na myśl przychodzi „kupienie” Mirosława Okońskiego z Lecha. Piłkarz uciekał z ukochanego miasta wojskowym samochodem pod osłoną nocy. Następnego dnia, gdy wszyscy dowiedzieli się o jego odejściu, pół miasta chciało go zabić, a drugie pół płakało po utracie najlepszego zawodnika. Kilka miesięcy później „Okoń” strzelił dwie bramki w finale Pucharu Polski, w którym to Legia rozbiła „Kolejorza” aż 5-0. To była prawdziwa awanturnicza polityka transferowa.

Nie okazała się zbyt skuteczna, bo za czasów komunizmu Legia zdobyła zaledwie 4 tytuły Mistrza Polski i regularnie przegrywała ze śląską dwójką potentatów Ruch Chorzów-Górnik Zabrze. Jak mówiło wielu piłkarzy grających w CWKS-ie w tamtych latach, zwyczajnie nie opłacało się zabijać za Legię. W końcu po dwóch latach i tak wracali w rodzinne strony, a Warszawa była bardzo atrakcyjnym miejscem do zabawy. Za to w pamięci kibiców w całym kraju pozostało wspomnienie o tym, jak „Wojskowi” wyrywali bez żadnych skrupułów najważniejsze ogniwa rywali, za co pałają do nich nienawiścią do dziś.

JAKUB MIEŻEJEWSKI

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 4.3 / 5. Licznik głosów 4

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” – recenzja

„Manchester City Pepa Guardioli. Budowa superdrużyny” to pozycja znana dzięki wydawnictwu SQN na polskim rynku od kilku lat. Okazją do wznowienia publikacji było zwycięstwo...

GKS Katowice – historia na 60-lecie klubu

10 marca 2024 roku Retro Futbol gościło na Stadionie Miejskim w Rzeszowie, gdzie w meczu 23. kolejki Fortuna 1. Ligi Resovia podejmowała GKS Katowice....

„Semiologia życia codziennego” – recenzja

Eseje związane jakkolwiek z piłką nożna to rzadkość. Dlatego "Semiologia życia codziennego" to niezwykle interesująca lektura. Tym bardziej, że jej autorem jest słynny humanista,...