Jedna polska drużyna w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, druga w półfinale Pucharu Europy (dzisiejszej Ligi Mistrzów). Trudno nam sobie wyobrazić, że nie jest to FIFA ani Football Manager. To ten prawdziwy świat. Legia została wyeliminowana przez Feyenoord, którego trenerem był legendarny Austriak – Ernst Happel, Górnik zaś dopiero w finale uległ Manchesterowi City, tocząc zacięty bój do samego końca. 1969/1970 to do dziś najlepszy polski sezon w europejskich pucharach. Możemy sobie zadać pytanie, czy dożyjemy chwili, kiedy uda się ten rekord poprawić.
Najbardziej męczący półfinał
Trójmecz z AS Romą i rzut monetą na stadionie w Strasburgu przeszedł na stałe do historii polskiej piłki. Najśmieszniejsze jest to, że w kwestii rzutów karnych Europa była cywilizacyjnie za nami. Już w latach 60. dochodziło w naszym kraju do serii jedenastek wyłaniających zwycięzcę.
W 1964 roku PZPN postanowił uchwałą wprowadzić serię rzutów karnych w Pucharze Polski, w przypadku gdy dogrywka nie przyniosła rozstrzygnięcia. A pierwsze przypadki serii jedenastek to rok 1965. Historyczni zwycięzcy: Urania Ruda Śląska, Star Starachowice oraz Unia Oświęcim. Jak zwykle dumni i przemądrzali Anglicy stwierdzili oczywiście, że to oni pierwsi zastosowali wariant z rzutami karnymi, w sierpniu 1970 roku, w meczu Manchesteru United z Hull City. Bo przecież 1970 był przed 1965.
W europejskich pucharach te zasady nie obowiązywały. W spotkaniu wyjazdowym Górnik zremisował 1:1, przeciwstawiając się catenaccio trenera Helenio Herrery. Tylko w pierwszym meczu na listę strzelców nie wpisali się Włodzimierz Lubański i Fabio Capello. U siebie również po regulaminowym czasie na tablicy widniał taki wynik. Klęska była jednak wtedy blisko. Obrońca gości w końcówce spotkania w bezmyślny sposób sfaulował Gorgonia, a karnego z zimną krwią wykorzystał Lubański.
Następnie, już w dogrywce, po golu Lubańskiego z ostrego kąta, Górnik wyszedł na prowadzenie. Jednak to nie był koniec. Francesco Scaratti w ostatniej minucie dogrywki strzałem zza pola karnego dał Romie wyrównanie, czym zapracował sobie na notkę w angielskiej Wikipedii. Wszyscy byli przekonani, że to koniec pięknej przygody. Trybuny w jednym momencie ucichły, zawodnicy Górnika się załamali. Sędziowie jednak podjęli decyzję, uszczęśliwiającą gospodarzy:
– Bramki zdobyte w dogrywce się podwójnie nie liczą!
– nastąpił nieoczekiwany wybuch radości i czekanie na trzecią batalię, na neutralnym gruncie – w Strasburgu. Najbardziej zadziwił mnie konkurs Przeglądu Sportowego, w którym do wygrania był wyjazd na imprezę sportową. Konkurs polegał na wytypowaniu czterech wyników – dwóch meczów Legii i dwóch Górnika. 23 kupony zawierały po 3 punkty, wobec czego zarządzono… losowanie. Niebywałe. Przecież kilka dni później to właśnie losowanie z pięćdziesięcioprocentową szansą zwycięstwa dało Górnikowi awans.
W Strasburgu również wydarzyła się rzecz, którą dziadkowie do dziś opowiadają wnukom. Dwukrotna awaria oświetlenia omal nie sprawiła, że mecz został anulowany. Pierwsza awaria była krótka, ale druga trwała już prawie pół godziny. – Długa centra, Lubański i kto wie czy nie padła tam bramka, znów proszę państwa światło gaśnie. – komentator Ciszewski nadmiernie nadużywał sformułowania „proszę państwa”. Sprawdźcie to, gdy będziecie mieli okazję oglądać jakieś stare spotkanie. Weźcie długopis i spróbujcie liczyć. Po pięknej akcji Lubańskiego i kontrowersyjnym karnym dla Romy spotkanie w regulaminowym czasie znów zakończyło się wynikiem 1:1. Dogrywka nie przyniosła rozstrzygnięcia i oto ostatni raz w historii europejskich pucharów o wejściu do kolejnej fazy decydował rzut monetą.
– Orzeł czy reszka? – pytał komentator Ciszewski, który z nerwów zapomniał, że moneta miała kolor zielony i czerwony. Kapitan Oślizło wybrał stronę zieloną, nie dając szansy Capello na podjęcie decyzji, ponieważ, jak powiedział: – Czerwony mi się źle kojarzy – i dobrze zrobił. Kolor nadziei zapewnił Górnikom historyczny, jedyny polski finał.
– Polska, Górnik! Brawo! Brawo! Proszę państwa, sprawiedliwości stało się zadość. Kochani chłopcy, macie jednak szczęście! – słysząc te słowa po dziś dzień przechodzą mnie ciarki, chociaż mecz znam jedynie z odtworzenia. „Po 330 minutach walki Górnik Zabrze w finale PZP”
– to tytuł pierwszej strony Przeglądu Sportowego po dramatycznym spotkaniu w Strasburgu. Stefan Rzeszot pisał o sukcesie polskiego piłkarstwa pod względem propagandowym.
Łatwiejsza droga
To Manchester City miał mniej wymagających przeciwników w drodze do finału. W półfinale rozprawił się gładko z Schalke, wygrywając 5:2 w dwumeczu. Na Maine Road: Alan Oakes, Colin Bell, Neil Young czy Francis Lee zdawali się bawić w gierkę treningową, wymieniając między sobą swobodnie piłkę. Mieli tylko problem w 1/4 finału z portugalską Academicą, jednak gol rezerwowego Tony’ego Towersa w 120. minucie pogrzebał nadzieje przyjezdnych.
To czasy legendarnego trenera The Citizens – Joe Mercera, który do dzisiaj pozostaje najbardziej utytułowanym menadżerem w historii angielskiego klubu. Awansował do pierwszej dywizji, w której także zdobył mistrzostwo w sezonie 1967/68. Mistrzostwo to pozostawało ostatnim zdobytym przez Anglików, aż do czasów Roberto Manciniego i niebywałej końcówki spotkania z Queens Park Rangers, o którym to pewnie kiedyś będą pisać nasi synowie. Joe Mercer zdobył też kilka innych trofeów, ale najcenniejszym jest właśnie to europejskie.
A wpływ na wynik miało kilka istotnych czynników. Po pierwsze: Górnicy się rozluźnili. – Mówiono nam, że wszyscy są z nas dumni, więc nawet jeśli przegramy, to nic się nie stanie. No i trochę uszło z nas powietrze – tak Jan Banaś opowiadał w materiale Rzeczpospolitej. Po drugie: Obecność ukochanych. Na finał pozwolono pojechać żonom i narzeczonym. Wiedeń, zakupy z ukochaną, dekoncentracja – wiadomo. Inny świat, kraj nieskażony komunizmem, więc panie były wniebowzięte. Po trzecie: Czas regeneracji. Manchester City skończył ligowe zmagania 22 kwietnia, czyli w dniu, kiedy Górnik walczył o życie z Romą w trzecim spotkaniu w Strasburgu.
Joe Mercer dał odpocząć swoim gwiazdom. Nie grał Corrigan, Francis Lee i Colin Bell. Obywatele skupili się głównie na europejskiej arenie. Górnik miał jeszcze zaległe spotkania ligowe, ponieważ toczył boje z Romą, a liga w Polsce trwała prawie do końca czerwca. Tyle że w Anglii nie istniała w ogóle przerwa zimowa, a u nas trwała… cztery miesiące.
W First Division grały aż 22 zespoły, w polskiej I lidze zaledwie 14. Według mnie to wszystko miało pośredni wpływ. Anglicy mogli „wypruć się” do końca, bo ligę mieli z głowy.
Po czwarte: Angielska pogoda w trakcie meczu. Deszcz zimny jak lód – Niebiosa nam sprzyjały. To była nasza codzienna pogoda – przypominał sobie Tony Book, ówczesny kapitan. Hubert Kostka z kolei był wyraźnie niezadowolony. W kilku wywiadach wspominał o tym zimnym deszczu, który odebrał mu chęć do gry. – Nie chciało mi się nawet krzyczeć na kolegów, nie byłem w stanie kierować obrońcami.
Anglicy posiadali swój sposób: – Mieliśmy w szatni Brandy, a kilku poszło w przerwie na papierosa – zdradził tajniki Tony Book w materiale do Rzeczpospolitej na czterdziestolecie finału. Po piąte: Zmiana szkoleniowca. Od meczu z Romą, Górnika trenował Michał Matyas, który zastąpił na stanowisku Gezę Kalocsaya. Węgierski menadżer kochał piłkę, ale i piękne kobiety, co było zwiastunem nieszczęścia. W dzisiejszym świecie mediów określilibyśmy to nawet „seks aferą”.
W każdym razie Matyas przestraszył się Anglików i w pierwszej połowie zdecydował się na taktykę defensywną, co przedstawiłem chociażby w porównaniu zachowań bocznych obrońców obu drużyn. A tak Górnik nie był przyzwyczajony grać. Oślizło upomniał się o zmianę taktyki dopiero po przerwie. Po szóste: Premie. Anglicy za wygraną mieli obiecane spore wynagrodzenie pieniężne. Oślizło natomiast usłyszał w gabinecie słowa: „Jak wygrocie to krzywdy wom się nie zrobimy”. Te zapewnienia raczej dodatkowo nie zmotywowały drużyny.
Rozczarowanie frekwencją. Górnik pokonany
W relacji Przeglądu Sportowego czytamy, że podczas lotu Kostka niezwykle spokojny czytał książkę, Szaryński wcinał jabłka, myśląc o tym, jak przechytrzyć Joe Corrigana, Gorgoń upodobał sobie kabinę pilotów, Lubański pół żartem, pół serio narzekał na ból ręki z racji rozdania ogromnej ilości autografów, natomiast Szołtysik opowiadał o swoim rytualnym goleniu brody co kilka dni.
„Ponad 15 stacji telewizyjnych i ponad 100 dziennikarzy sportowych relacjonować będzie finał z Wiednia”
– to tytuł zapowiadający walkę o puchar. Frekwencja miała sięgnąć 30 tysięcy. Nastąpiło jednak spore rozczarowanie, bo przez pogodę na trybunach zasiadło jedynie niecałe 8 tysięcy widzów.
By zagrzewać Górników do walki powstała nawet piosenka, którą wylansowali Skaldowie.
„Jesteśmy z wami, chłopcy, górnicy z Zabrza, żeby was śpiewem, chłopcy do boju zagrzać […] By Lubański miał na bramkę zryw szatański, żeby Kostka najtrudniejszym strzałom sprostał, by Latocha wiedział, za co się go kocha. Żeby Olek był bożyszczem wszystkich Polek, by z Oślizłą każdy atak się rozgryzło.”
Górnicy przylecieli szybciej i sporządzili swój szczegółowy plan treningowy. W całej Polsce, a głównie w Zabrzu, odbiorniki telewizyjne i radiowe były w pełnej gotowości. Po ulicach kręcili się tylko ci zupełnie niezainteresowani. A takich było niewielu. Wszyscy żyli finałowym meczem, a Jan Ciszewski mógł wyrabiać markę swojego nazwiska między innymi na sukcesach Górnika.
Założenia taktyczne: Olek i Florenski (zawodnik, który jako pierwszy w Polsce stale wykonywał wślizgi) mieli indywidualnie przykryć Lee i Younga. Francis Lee jednak już w 12. minucie pokazał, że upilnować go nie jest łatwo. Uciekł Olkowi, złamał z lewej strony do środka i silnym strzałem zaskoczył Kostkę. Bramkarz Górnika zdołał „wypluć” piłkę przed siebie, a tam dopadł do niej Neil Young, który z kolei uciekł… Stefanowi Florenskiemu. Tony Book i Glyn Pardoe jako boczni obrońcy włączali się do akcji ofensywnych zdecydowanie częściej niż obrońcy Górnika. To stwarzało przewagę liczebną i pozwoliło Alanowi Oakesowi na swobodne rozgrywanie i większą możliwość wyboru. Tego dnia Oakes był bardzo dobrze dysponowany. Po straconej bramce Górnik ruszył do większej ofensywy, jednak, cytując Przegląd Sportowy:
Wszystko kończyło się na Wilczku. Rozgrywał akcje bezproduktywne i kręcił się wokół własnej osi, a nawet osłabienie przeciwnika nie przegnało z niego skłonności do kunktatorstwa.
Powiem szczerze, że taka bura w kierunku jednego zawodnika jest według mnie nieuzasadniona. Nie zauważyłem, żeby Wilczek był w tym meczu nadzwyczaj fatalny, a jeśli już w gazecie codziennej ludzie przeczytali takie słowa, to byli skłonni całą winę zrzucić na biednego Erwina. Nie każdy jest bowiem wnikliwym obserwatorem. Dzisiaj z opinią komentatora możemy się nie zgodzić.
Łatwo jest znaleźć kontrargumenty. Wystarczy wyszukać statystyki z whoscored lub fourfourtwo. Kiedyś takich luksusów nie było; wiedza tłumu opierała się na sprawozdaniach dziennikarzy. Stwierdzenie „kręcił się wokół własnej osi” niepodparte żadnymi argumentami dzisiaj by nie przeszło. I dobrze, bo szkoda Wilczka. W 42. minucie fatalny, dziecinny błąd popełnił kapitan Zabrzan – Stanisław Oślizło. Francis Lee odebrał mu piłkę, wychodząc sam na sam z Hubertem Kostką. Bramkarz Górnika był zmuszony faulować napastnika The Citizens i z impetem zagrodził mu drogę.
Dziś w tej sytuacji otrzymałby ewidentną czerwoną kartkę. Wtedy takie zasady nie obowiązywały i Polak miał szansę rehabilitacji, próbując obronić karnego. Tak się jednak nie stało. Śliska piłka niefortunnie przedarła się pomiędzy nogami Kostki i wpadła do bramki. 2 do 0. „Doskonale grający do tej pory Oślizło” też jest pewną manipulacją. Bo przecież popełnił tylko jeden błąd, a taki był „doskonały”. Tym bardziej żal Wilczka, który został tym sprawozdaniem zmieszany z błotem. Oślizło jednak poniekąd odkupił swoje winy, wyręczając własnych napastników w 68. minucie, dając Górnikom nadzieję na korzystny rezultat. Na tablicy mieliśmy wynik 2:1. Zryw podopiecznych trenera Michała Matyasa nie dał wyrównania. Anglicy zaprezentowali chłodne głowy i wykorzystując ówcześnie panujące przepisy, podawali do Corrigana najczęściej jak się dało.
Puchar Zdobywców Pucharów trafił w ręce kapitana City, Tony’ego Booka, który niedługo objął posadę szkoleniową Manchesteru City. Tony Book uniósł w górę puchar, będąc ochranianym w tym momencie przez… parasolkę. Zupełnie tak, jakby rozpadało się dopiero w tym momencie. To właśnie Book, będąc trenerem, skreślił Kazimierza Deynę. I w 1976 roku, już jako trener, wygrał Puchar Ligi, czyli trofeum, na którym na dobre zakończyły się czasy panowania The Citizens. Wszystko trwało ponad 30 lat. W 2011 roku za Górnik zemścił się poznański Lech, który sensacyjnie rozprawił się z Anglikami w Lidze Europy, wygrywając 3:1 przy Bułgarskiej.
Bardzo miły jubileusz
Z okazji czterdziestolecia finału, w kwietniu 2010 roku, Górnik Zabrze zorganizował bankiet. Ze Szwajcarii przyjechał Jerzy Gorgoń, z Niemiec Zygfryd Szołtysik i Stefan Florenski, z Francji zaś Erwin Wilczek. Zapewniono nocleg i wyżywienie, a przed meczem ze Zniczem Pruszków odbyła się prezentacja legendarnych finalistów.
The Citizens odpowiedzieli na zaproszenie i wysłali w delegację dwie legendy klubu – Mike’a Sumerbee, obecnego ambasadora Manchesteru City, który w finale nie wystąpił z powodu urazu i Tony’ego Booka, czyli kapitana w spotkaniu z 1970 roku, szefa klubu kibica. Na oficjalnej stronie Manchesteru City pojawił się wówczas filmik, na którym dwaj Anglicy zwiedzają miasto, degustują polskie jedzenie i oglądają spotkanie Górnika. Trudno mi uwierzyć, że było to 5 lat temu, bo doskonale pamiętam mini-relację ze spotkania czterdziestolecia finału w Zabrzu. Dziś niestety nie potrafię odnaleźć tego filmiku, a oficjalny YT zawiera najstarsze materiały sprzed 3 lat.
Przed jubileuszem Stanisław Oślizło powiedział dla oficjalnej strony Górnika Zabrze takie słowa:
Zapamiętałem święcące pustkami trybuny. Austriaków ten mecz nie interesował, przyjechało tylko trochę Anglików i dwa autokary z Zabrza z naszymi żonami oraz kilkoma działaczami partyjnymi. Kiedy teraz oglądam mecze Ligi Mistrzów, to zazdroszczę obecnym piłkarzom tych tłumów na trybunach.
Frekwencja ostatniego spotkania z pewnością była frustrująca. Aż nie chce się wierzyć, że na stadionie w Chorzowie rewanż z Romą oglądało aż 90 000 widzów – czyli ponad 10 razy więcej niż w Wiedniu. Może trzeba było u nas zorganizować finał?
PATRYK IDASIAK