W szyscy mamy w pamięci mistrzostwa świata w Republice Południowej Afryki w 2010 roku. Pierwszy tej rangi turniej na afrykańskiej ziemi, specyficzna atmosfera podbudowywana denerwującymi wuwuzelami, ale przede wszystkim nadzieje kibiców z Czarnego Lądu na to, że reprezentacja z ich kontynentu wreszcie znajdzie się w najlepszej czwórce turnieju. Marzenia godne pochwały, nieprawdaż? Podobnie mieli jednak kibice „Squadra Azzurra”, której piłkarze bronili wówczas tytułu mistrzów świata.
Po średnio udanym EURO 2008, gdzie Włosi odpadli po karnych z Hiszpanią w ćwierćfinale zwolniono Roberto Donadoniego. Był to dobry piłkarz, jednak jak dobrze wiemy, w roli trenera szło mu, delikatnie mówiąc, średnio. Jakby tego było mało, czołowi włoscy piłkarze, którzy odgrywali kluczowe role dwa lata wcześniej na niemieckich boiskach, powoli schodzili ze sceny. Fabio Cannavaro, Alessandro Del Piero, Vincenzo Iaquinta czy Alessandro Nesta już nie byli tak ważnymi punktami swoich drużyn, jak w 2006 roku.
Na horyzoncie jawił się zatem pierwszy poważniejszy kryzys mistrzów świata. Postanowiono wówczas poprosić o pomoc kogoś, kto już raz zażegnał problemy we włoskiej piłce reprezentacyjnej. Zadzwoniono do Marcello Lippiego – człowieka legendy we włoskim calcio, mistrza świata. Kto, jak nie on miał pomóc swojej piłkarskiej ojczyźnie? Tak przynajmniej myślano, gdy był on zatrudniany. Nikt nie mógł przypuszczać, że skończy się to absolutną tragedią.
2009 – pierwszy akt tragedii
Zanim doszło do rozpoczęcia mundialu w RPA, należało oczywiście zrobić próbę generalną. Był nią Puchar Konfederacji – impreza nie do końca przez wszystkich traktowana na serio. Był to również przegląd wojsk dla największych drużyn. Wśród nich znaleźli się oczywiście jako mistrz świata Włosi. Mimo obaw o bezpieczeństwo w RPA podeszli na luzie do turnieju. Towarzyszyły im pozytywne nastroje, o które dbał trener Lippi.
Udział w Pucharze Konfederacji to szansa na zjednoczenie zespołu i powolną pracę, by Włosi pozostali najlepszą drużyną świata.
Marcello Lippi
Tymi słowami Lippi zapowiadał wówczas po co Włosi pojechali na tamten turniej. Trzy lata po pamiętnym finale w Berlinie były szkoleniowiec m. in. Juventusu miał wskrzesić nowego ducha w kadrę Włoch i sprawić, by była ona nadal najlepszą drużyną na świecie. Trafili oni do całkiem ciekawej, aczkolwiek niezbyt łatwej grupy. Mieli się zmierzyć z głodną mistrzostwa świata Brazylią Dungi, USA i nieobliczalnym Egiptem. Wydawać by się mogło, że jest to grupa w sam raz do wyjścia dla Włochów. No ale jak wiadomo, zespoły na papierze nie grają, o czym w RPA dwukrotnie boleśnie przekonali się podopieczni sympatycznego Marcello. No ale po kolei – pierwszy mecz z USA.
Pierwsza połowa mogła delikatnie sugerować nadchodzące kłopoty „Azzurrich”. W jej końcówce Amerykanie objęli bowiem prowadzenie po rzucie karnym wykonanym przez Landona Donovana. Druga połowa to był jednak koncert gry mistrzów świata, którzy zwieńczyli zwycięstwo trzema pięknymi trafieniami. Szczególnie dobrze radzili sobie Daniele De Rossi i Giuseppe Rossi, którzy te gole zdobywali. Nic nie wskazywało na to, że kolejne dwa mecze to będzie klęska Włochów.
W bojowych nastrojach zawodnicy z Półwyspu Apenińskiego przystąpili do starcia numer dwa. Przeciwnikiem miał być Egipt. Nabuzowani efektownym zwycięstwem nad USA Włosi mieli co prawda w głowach dobry występ popularnych „Faraonów” w meczu z Brazylią (porażka Egiptu 3:4), ale nie mogli przypuszczać, że nie będzie to jakiś jednorazowy wystrzał rywala. Bardziej traktowali to jako brak aklimatyzacji Brazylii, czy granie na pół gwizdka. O ile statystyki tego spotkania, podobnie jak w meczu z USA były dużo korzystniejsze dla Włochów, to już ich skuteczność nie była już tak przyjazna. Najprościej mówiąc, podopieczni Lippiego zlekceważyli swojego rywala.
Jeszcze gorzej Włosi wyglądali w wieńczącym kiepski dla nich Puchar Konfederacji meczu z Brazylią. Wielki szlagier, zawsze zapowiadany jako starcie gigantów. Nie inaczej miało być i wtedy. Pojedynek dwóch golkiperów z Serie A – Buffon kontra Julio Cesar, Pirlo kontra Kaka. Czego chcieć więcej? Tak pytali wówczas wszyscy fani piłki nożnej. Zabrakło jedynie jednej z drużyn na boisku. Brazylijczycy zdominowali mistrzów świata i można śmiało rzec, że 0:3, to najniższy wymiar kary, jaki późniejsi zwycięzcy Pucharu Konfederacji mogli zafundować Włochom.
Turniej ten pokazał w trakcie trwania sezonu 2009/2010, w jak dużych tarapatach jest ekipa Lippiego. Nie tylko, jeśli chodzi o strukturę drużyny, której w zasadzie nie było, ale przede wszystkim, jakie problemy mieli poszczególni piłkarze. Najlepszym tego przykładem był wówczas Gianluigi Buffon, który po tamtej kampanii, okupionej kiepskimi wynikami i kontuzjami, odetchnął z ulgą, że nastał jej kres. Nie wiedział bowiem jeszcze, co go czeka podczas mundialu.
Był to trudny okres w jego karierze. W ciągu tych dwóch lat z jednej strony podłamywały go wyniki sportowe, z drugiej zaś kontuzje.
Gianluigi Buffon
Tak opisywał tamten okres w karierze Buffona na kartach posłowia polskiego wydania jego autobiografii Bartłomiej Olek, redaktor JuvePoland.com, który dogłębnie śledził karierę Gigiego. Zresztą wielu piłkarzy, będących wówczas w Juventusie mogło czuć się podobnie, patrząc na tabelę ligową. Najgorsze dla Włochów, zakochanych w futbolu miało jednak nastąpić w przeklętej dla nich od 2010 roku Republice Południowej Afryki.
2010 – włoski pogrzeb w RPA
Wielu kibiców może pomyśleć, że ten tekst jest pokroju żałobnych lamentów, czy Trenów Jana Kochanowskiego, że jest on przesadnie smutny. Niestety, inaczej nie da się opisać tego, jak Włosi zaprezentowali się podczas mundialu w RPA. Zresztą nie tylko oni, w ogóle te mistrzostwa były pokazem bezradności kilku mocnych zespołów. Włosi byli w moim odczuciu najbardziej bezradni. Już sparingi nie napawały optymizmem. Szczególnie porażka z Meksykiem 1:2, gdzie mistrzowie świata mieli niewiele do powiedzenia.
Spoglądając na kadrę z tamtego turnieju, kibice mogą mieć malutkie deja-vu. Lippi postanowił bowiem postawić na wielu zawodników, którzy zdobyli cztery lata wcześniej tytuł mistrzów świata. Warto tu wymienić choćby Camoranesiego, Gattuso, Pirlo, czy Buffona. Co tu mogło pójść nie tak? Przecież to wręcz idealna strategia, by osiągnąć sukces. No ale Lippi chyba nie pomyślał o tym, że niektórzy mogą mieć 4 lata więcej, słabszy okres i osłabione morale. Mimo wszystko starali się zachowywać pozory spokoju i opanowania, które cechują wielkie osobowości i drużyny.
Niestety jeszcze przed mundialem nastroje zostały mocno popsute. Zaufanie kibiców względem drużyny nadszarpnęły dość dziwne decyzje selekcjonera. Lippo odrzucił Balotelliego i Cassano, których forma eksplodowała dwa lata później podczas EURO 2012. Kto wie, co by było, gdyby Lippi jednak się na nich zdecydował? Tego się już nie dowiemy. Nie pomógł również drobny uraz Pirlo, który wykluczył go z udziału w pierwszym meczu. Jakby było mało, głosy podnosili jak zawsze zacni eksperci, którzy chcieli być mądrzejsi od trenera. Nie pomagało to w skupieniu się na trenowaniu.
Choć mistrzowie świata trafili do stosunkowo łatwej grupy – Nowa Zelandia, Paragwaj i Słowacja, w takiej atmosferze nie mogli swobodnie pracować, co przełożyło się na późniejsze wyniki. Pierwszy mecz mieli rozegrać przeciwko Paragwajowi. Ten postawił naprawdę trudne warunki mistrzom świata, nie oddawał łatwo pola gry, co sprawiało problemy Włochom. To nie był dla podopiecznych Lippiego tak przyjemny mecz, jak inauguracja Pucharu Konfederacji rok wcześniej. Jakby było mało kłopotów, kolejnej kontuzji na przełomie lat 2009 i 2010 doznał Gianluigi Buffon. To przy kontuzji Pirlo w końcowym rozrachunku dobiło Włochów.
Wymęczony remis uratował Włochom niezniszczalny Daniele De Rossi, ale mimo wszystko nastroje wśród kibiców nie były zbyt dobre. Humory miał poprawić drugi mecz turnieju, który Azzurri mieli rozegrać z najsłabszym zespołem grupy, Nową Zelandią. Co mogło pójść nie tak? Raczej nic! No ale piłkarze mogli mieć w pamięci Puchar Konfederacji i porażkę w drugim meczu z Egiptem. Woleli jednak poprzez tamtą traumę być ostrożniejsi w ferowaniu jakiegoś osądu na temat rywala. Pozbawieni ostoi bramki, Buffona tym bardziej odpuścili sobie teksty, które miały dyskredytować klasę przeciwnika.
Rzeczywistość dla Włochów w tym meczu z Nową Zelandią okazała się jeszcze bardziej brutalna, niż w starciu z Paragwajem. Co prawda nie stracili nikogo ważnego na mecz ze Słowacją, to już sam wynik sprawiał, że kibice chcieli zapaść się pod ziemię. Absolutnie nikt bowiem nie spodziewał się tego, że mistrzowie świata stracą nie tyle punkty, co w ogóle gola z Nową Zelandią. To było wprost nieprawdopodobne i zarazem rozpoczęło głoszenie trendu, w którym nie ma już w futbolu słabych drużyn.
Zaniepokojeni i lekko podłamani po dwóch remisach Włosi przystąpili do starcia, które miało zweryfikować Lippiego i jego zespół. Chcieli meczem ze Słowacją udowodnić, że ciągle mają w sobie gen mistrzów, który pozwolił im wygrać cztery lata wcześniej. Musieli znaleźć w sobie takie pokłady sił, aby powtórzyć 2006 rok i zwycięstwo nad innym spadkobiercą Czechosłowacji — po remisie w drugiej kolejce. Sytuacja ułożyła się zatem podobnie, jak w Niemczech, z tą różnicą, że Włosi pierwszy mecz grupowy w RPA zremisowali, a cztery lata wcześniej wygrali. Tak czy inaczej, potrzebowali wygranej. Nie byle jakiej, czy wymęczonej, bo tego Włosi nie chcieli. To miało być zwycięstwo spokojne, pewne i godne obrońców Pucharu Świata. Mogli równie dobrze zremisować i liczyć na zwycięstwo Paragwaju, które dało by im drugie miejsce z trzema punktami, ale po co sobie komplikować los.
Nie potrafię sobie wyobrazić, że zabraknie nas w 1/8 finału. To byłby wielki wstyd, ale nikt z nas poważnie o tym nie myśli
Daniele De Rossi
Tak mówił przed tym meczem Daniele De Rossi. Słusznie czynił, gdyż to miało zmotywować Włochów do walki i uniknięcia rzeczonego wstydu. Niestety, ale Włosi podczas mundialu w RPA byli w takiej rozsypce, że nie potrafili pomóc samym sobie. Zamiast pewnej i spokojnej wiktorii nad Słowacją, doznali upokarzającej porażki. Mimo, iż jej rozmiary były minimalne, bo „Azzurri” przegrali ledwie 2:3, to już styl doprowadzał ich kibiców do białej gorączki. Włosi zostali upokorzeni i ta klęska z mundialu w RPA kaskaduje raz mocniej, a raz słabiej aż do teraz. Ciągle nie milkną echa tamtego mundialu, a Marcello Lippi w swojej ojczyźnie nie był już aż tak mile widziany.
WOJCIECH ANYSZEK