Co odpowiedzielibyście, gdybym poprosił Was o wymienienie najlepszych drużyn w historii futbolu? Jedni pewnie rozpoczęliby od Barcelony sprzed kilku lat, inni wspomnieli Brazylię z Pele w składzie. Jeszcze inni przypomnieliby sobie czasy, gdy Real Madryt dominował w Pucharze Mistrzów. Ktoś nieśmiałym głosem dodałby, że węgierska Złota Jedenastka również była znakomita. I być może jedna osoba na sto przypomniałaby sobie o drużynie, która przeszła do historii jako „Wunderteam”.
Każda historia ma swojego bohatera…
…a każda drużyna swego generała, który z ławki dyryguje jej grą. Często bywa jednak tak, że pamięć o nich się zaciera wśród niezliczonych rozmów o piłkarzach – ich akcjach, zwodach, bramkach, paradach. W tej historii jednak w rolę generała i bohatera wcielił się jeden człowiek. Ciężko jednak nazwać Hugo Meisla „tylko” trenerem. Nie sposób również napisać, że był „aż” szkoleniowcem. Ten, pochodzący z zamożnej żydowskiej rodziny, pracownik banku, od zawsze interesował się futbolem. Jego wiedza na temat piłki była tak duża, że szybko porzucił karierę w świecie finansów, a rozpoczął tę w świecie futbolu. Meisl wymykał się wszelkim standardom. Nie pełnił w tym świecie jednej roli, ba!, nie pełnił dwóch czy trzech. Było ich więcej. W tym miejscu warto wspomnieć o jego karierze sędziowskiej – debiut zaliczył w 1908 roku, a cztery lata później był rozjemcą w trakcie spotkań Igrzysk Olimpijskich w Sztokholmie.
To jednak tylko mały(!), nic nie znaczący(!) epizod w jego życiu. To co ważne, działo się w Austriackim Związku Piłki Nożnej, którego był działaczem, a z czasem i Sekretarzem Generalnym. To za jego sprawą w Austrii zaczęto rozbudowywać obiekty sportowe, a w 1924 wprowadzono tam zawodowstwo. Wcześniej zrobiono to tylko w Anglii. Meisl działał też zresztą na arenie międzynarodowej – to w dużej mierze jemu zawdzięczamy powstanie Pucharu Mitropa oraz Pucharu Dr. Gero. Jako trener reprezentacji zadebiutował w 1912 roku, a jego podopieczni wygrali 3-1 z drużyną Włoch. Wybuch I Wojny Światowej, który nastąpił dwa lata później, przerwał jednak jego dobrze zapowiadającą się karierę trenerską. To nie mogło jednak powstrzymać Meisla i tuż po zakończeniu działań wojennych na powrót zajął się kadrą, która już wkrótce miała stać się postrachem Europy.
Serwetki + Szkocja = Wunderteam
Po wojnie w reprezentacji Austrii nie działo się zbyt dobrze. Przez długi okres grywała ona ze zmiennym szczęściem, odnosząc wyniki, które nie podobały się zarówno kibicom, jak i dziennikarzom. Do tego dochodziły również ciągłe roszady w składzie, co wystawiało Meisla na jeszcze większą krytykę. W odpowiedzi postanowił on zrobić rzecz kompletnie niespotykaną – zaprosił wszystkich wątpiących w słuszność jego wyborów „do swojej ulubionej wiedeńskiej kawiarni Ring-Cafe przy Berggasse 9”, gdzie wręczył im papierowe serwetki i oznajmił: „Proszę bardzo, uważnie słucham panów propozycji”. Ciężko w to dziś uwierzyć, ale jedna z największych drużyn w historii futbolu narodziła się w taki właśnie sposób.
Austriacy grali wtedy w tak zwanym „stylu szkockim”, który stosowany był zresztą w wielu krajach współczesnej Wunderteamowi Europy. Jego wprowadzenie zawdzięczamy Jimmy’emu Hoganowi (zresztą dobremu znajomemu Meisla), a opierał się on na świetnym wyszkoleniu technicznym, ataku pozycyjnym i szybkiej wymianie krótkich podań. Skuteczność tego systemu gry najlepiej potwierdzają wyniki Austrii w kolejnych latach. Od wygranego 2-1 meczu z Czechosłowacją, rozgrywanego 12 kwietnia 1931 roku, rozpoczęła się jej passa 14 spotkań bez porażki w meczach międzynarodowych, którą zakończyć zdołali – na własnym terenie – Anglicy, pokonując Austriaków 4-3. W czasie tej serii padły takie rezultaty jak: 8-2 z Węgrami u siebie, 8-1 ze Szwajcarią na wyjeździe czy 5-0 z Niemcami w meczu rozgrywanym w Wiedniu. Po porażce z Anglikami drużyna Austrii nieco obniżyła loty, ale wciąż była groźna dla wszystkich, o czym najlepiej świadczą chociażby wygrane 4-0 z Francją i 4-2 z Włochami. To była siła, z którą każdy w Europie musiał się liczyć.
Człowiek z papieru
Nawet geniusz na ławce, jakim niewątpliwie był Meisl, nie poradzi sobie bez świetnych zawodników. Na swoje szczęście o to selekcjoner austriackiej kadry martwić się nie musiał. W składzie miał m.in. takich zawodników jak Urbanek, Schall, Zichek czy Bican. Nie byłoby jednak Wunderteamu bez jednego człowieka. Człowieka z papieru. Panie i panowie – przed wami Matthias Sindelar (o historii tego piłkarza możesz przeczytać w 2 numerze Retro Futbol, który możesz pobrać tutaj).
Urodził się w 1903 roku, w małej wiosce Kozlov. Wtedy była to monarchia austro-węgierska. Dziś, to zamieszkałe przez nieco ponad 400 osób (jak twierdzi czeska wersja Wikipedii), miasteczko znajduje się w Czechach. Jeśli chcecie znaleźć je na mapie – szukajcie kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Brna. Jego ojciec, Jan, był kowalem. W 1905 roku, wraz z rodzicami (matka miała na imię Maria) przeniósł się do Wiednia. To tam rozpoczął swoją przygodę z piłką.
Zaczęło się to wszystko dość typowo – kopaniem futbolówki na ulicy. W 1918 roku Sindelar dołączył do pierwszego klubu w swoim życiu. Została nim Hertha Wiedeń, gdzie grał do roku 1924. Wtedy to dołączyć go do swojego zespołu zdecydowała się inna drużyna ze stolicy – Austria. Przez kilkanaście lat gry w jej składzie przyczynił się do zdobycia pięciu Pucharów Austrii, jednego mistrzostwa i dwukrotnego wygrania Pucharu Mitropa. To, co w jego życiu najważniejsze, działo się jednak nie w klubie a w reprezentacji.
Sindelar idealnie pasował do kadry. Był ucieleśnieniem stylu, w którym umysł był ważniejszy od siły. Jak to świetnie ujął John Ashdon w artykule dla Guardiana: „Pióro było mocniejsze od miecza”. Debiut w reprezentacji zaliczył w 1926 roku. Zdobył w nim bramkę,
a Austria pokonała Czechów 2-1. Kolejne dwa trafienia dołożył w meczu przeciwko reprezentacji Szwajcarii. Cztery bramki wpakował w trzech meczach przeciwko Szwedom. Mimo takiej dyspozycji, mimo idealnego wpasowania się Sindelara do założonej przez Meisla koncepcji gry, trener postanowił, paradoksalnie, postawić w ataku na… siłę –„Człowieka z papieru” zastąpił Josef Uridil. W tym miejscu należy podkreślić, że przydomek Matthiasa nie wziął się znikąd – pomijając lekkość jego ruchów na boisku (od których zresztą wziął się inny przydomek – „Mozart futbolu”), był po prostu drobnej budowy, stosunkowo chudy, szczególnie jak na pozycję środkowego napastnika, którą zajmował. Na regularne występy w kadrze Sindelar musiał poczekać do początku lat 30. Wtedy to – grając jako, jak to ujął wspomniany już John Ashdon „prototyp fałszywej dziewiątki z lat 30.”- najpierw zdobył bramkę w wygranym 5-0 meczu ze Szkocją, a później… dołożył kolejne 16. W szesnastu rozegranych spotkaniach, na przestrzeni dwóch lat.
Sindelar był gwiazdą, postacią, wokół której budowana była reprezentacja i jej niekwestionowanym liderem. I choć w roku 1933 dało się zauważyć lekki spadek formy kadry, to wszyscy w Austrii czekali wtedy na…
Te nieszczęsne mistrzostwa
Prawdopodobnie najlepsza w tym czasie reprezentacja na Starym Kontynencie jechała tam w roli jednego ze zdecydowanych faworytów. Co prawda szczyt formy mieli już za sobą, ale wszyscy wiedzieli, że należy się ich obawiać. Austria – nawet jeśli nieco osłabiona – wciąż była tym Wunderteamem, który wygrał czternaście spotkań z rzędu. Potwierdzili to zresztą kilka miesięcy przed mistrzostwami, gdy pokonali ich gospodarzy, Włochów, 4-2 w meczu rozgrywanym w Turynie. Co ciekawe żadnej z bramek nie strzelił wtedy Sindelar.
Mundial zaczął się jednak dla Austriaków bardzo ciężkim sprawdzianem. Naprzeciw nim wyszła reprezentacja Francji, która nie zamierzała łatwo się poddać. 27 maja 1934 roku, do wyłonienia zwycięzcy potrzebna była dogrywka, bowiem w regulaminowym czasie padły zaledwie dwie bramki. Dla Austrii strzelił (a jakże!) Sindelar, dla Francji Nicolas. Dodatkowe 30 minut przyniosło kolejne trzy trafienia. Dwa z nich – za sprawą Schalla i Bicana – zdobyli Austriacy. Reprezentacja Trójkolorowych zdołała odpowiedzieć jedynie golem Verriesta zdobytym z rzutu karnego. Kilka dni później, ostatniego dnia maja podopieczni Hugo Meisla mierzyli się z drużyną Węgier, którą zdołali pokonać 2-1. Widowisko to, obserwowało z trybun stadionu w Bolonii ok. 25 000 widzów. Bramki dla zwycięzców zdobyli Horvath i Zischek. Już wtedy dało się jednak zauważyć, że nie wszystkie tryby w drużynie Austrii działały odpowiednio.
W półfinale Austriacy mieli zmierzyć się z reprezentacją gospodarzy. Tą samą, którą kilka miesięcy wcześniej pokonali w Turynie. Włosi mieli w nogach jeden rozegrany mecz więcej – ich spotkanie ćwierćfinałowe z Hiszpanią zakończyło się remisem i o awansie przesądziło kolejne, rozgrywane dzień później, w którym zwycięstwo zawodnikom z Italii zapewniła bramka legendarnego Giuseppe Meazzy. Austriacy mieli więc prawo sądzić, że będą faworytami w starciu o finał. Problem w tym, że Włosi mieli dwa asy w rękawie.
Po pierwsze, grali u siebie i… sami wybierali sobie sędziów. Czy to oznacza, że mistrzostwa te były ustawione? Jak pisał w „Kopalni” Leszek Jarosz: „Poszlaki, jak wystawne przyjęcia i kolacje dla arbitrów, istnieją, ale twardych dowodów brak i pewnie nigdy ich nie będzie”. Sędziowie podjęli w trakcie ich trwania wiele kontrowersyjnych decyzji, z których zdecydowana większość (o ile nie wszystkie!) padły na korzyść gospodarzy. Trzeba jednak pamiętać, że Włochy były wtedy krajem faszystowskim, rządzonym twardą ręką. Arbitrzy łatwo mogli ulec presji i, nawet nie do końca świadomie, sprzyjać Włochom. Drugim atutem gospodarzy był… zły stan murawy. Po prostu. Austriacy nie mogli rozgrywać piłki tak, jak lubili najbardziej – szybkimi podaniami po ziemi. Grający twardo Włosi doskonale to wykorzystali (dwadzieścia lat później Niemcy w podobny sposób, ale w finale, pokonali Węgrów).
Momentem, który najczęściej jest wspominany, gdy mówi się o tym meczu jest, co wydaje się być dość oczywiste, gol dla Włochów. Niestety, nie przez jego urodę, a przez – czy mogło być inaczej? – kontrowersyjną, a wręcz skandaliczną decyzję arbitra. Ivan Elklind ze Szwecji uznał bramkę, przy której golkipera Austriaków ewidentnie sfaulował Meazza, wpadając na niego, gdy ten trzymał już piłkę w rękach. Piłkę do siatki wepchnął Guaita, a ostatecznie w bramce znaleźli się aż trzej reprezentanci Włoch. Ciekawostką jest fakt, że arbiter nie został w żaden sposób potępiony za swój błąd. Co więcej, w ostatniej chwili – zastępując Baerta – został wyznaczony do prowadzenia meczu finałowego pomiędzy Włochami a Czechosłowacją. Czy to tylko czysty zbieg okoliczności? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy.
Spotkanie o trzecie miejsce to już powolne konanie Wunderteamu. Ostatecznie zakończyło się ono porażką reprezentacji Austrii 2-3, a ich pogromcami okazała się drużyna III Rzeszy. To właśnie w taki sposób wielkie nadzieje całego kraju pękły niczym bańka mydlana. Prawdopodobnie najlepszej drużynie w historii kraju, a także – przez pewien czas – najlepszej w Europie, nie udało się zdobyć medalu mistrzostw świata. „Football, bloody hell”.
Historia jest okrutna, czyli krótkie kalendarium
Rok 1936. Reprezentację Austrii wciąż prowadzi Meisl. Dociera ona do finału (w półfinale pokonując Polskę) Igrzysk Olimpijskich, w których jej rywalem są Włosi. Mecz ten ma być wielkim rewanżem za półfinał mistrzostw świata. Tak się jednak nie dzieje – po dogrywce lepsi znów okazują się rywale.
Rok 1937. Umiera twórca potęgi austriackiej piłki. 17 lutego 1937, w skutek ataku serca ginie Hugo Meisl.
Rok 1938. III Rzesza wciela Austrię do Niemiec – anschluss ma swoje konsekwencje również w świecie sportu. Do kadry niemieckiej wcieleni zostają najlepsi piłkarze nieistniejącego już Wunderteamu. To oficjalny koniec potęgi austriackiej piłki.
Rok 1938 (raz jeszcze). Na mistrzostwach świata w Berlinie Niemcy ulegają Szwajcarii. Drużyna, w której składzie znajduje się pięciu Austriaków zawodzi wszystkich. Mówi się, że to właśnie reprezentanci wcieleni do kadry przymusem, niedostatecznie przyłożyli się do gry. Zemsta za anschluss?
Rok 1939. 23 stycznia, do drzwi wiedeńskiego mieszkania puka Gustav Hartmann, który szuka swojego przyjaciela. Znajduje go. Matthias Sindelar, największa gwiazda w historii austriackiej piłki, nie żyje. Oficjalną przyczyną zgonu jest zatrucie tlenkiem węgla. Nieoficjalnie – mówi się o niemieckim zabójstwie, dokonanym w ramach zemsty, za odmowę gry w reprezentacji III Rzeszy.
Rok 1954. W cieniu sensacji, którą była wygrana reprezentacji RFN nad Węgrami w finale mistrzostw świata, Austriacy zdobywają brązowy medal. Dwadzieścia lat po nieudanej próbie zawojowania Mundialu przez Sindelara i jego kolegów z boiska. Ale to o podopiecznych Meisla mówi się częściej. W końcu byli Wunderteamem.
SEBASTIAN WARZECHA