Dziwna historia o liczeniu do trzech, czyli jak Leeds pokonało Stuttgart

Czas czytania: 7 m.
1
(1)

Lato 1992 roku było przełomowe dla fanów piłki nożnej na całym świecie nie mniej, niż lato 1969 dla Bryana Adamsa. Bramkarze załamywali ręce, w które nie mogli łapać już piłki podanej im przez kolegów z pola, duńscy kibice przecierali oczy na widok Larsa Olsena wznoszącego puchar za zdobycie mistrzostwa Europy, a inauguracyjne sezony Ligi Mistrzów i Premier League fascynowały całą europejską publikę. Symbolem nowej epoki piłkarskiej Anglii i Europy miały stać się Pawie z Elland Road, świeżo upieczony mistrz, wówczas jeszcze, First Division.

Zmieniony układ sił

Pierwszy sezon Ligi Mistrzów UEFA był zarazem drugim po powrocie angielskich drużyn z kilkuletniej banicji, będącej pokłosiem tragedii na belgijskim Heysel w 1985 roku. Przed zawieszeniem to właśnie Anglicy stanowili potęgę piłki klubowej na Starym Kontynencie. Nottingham Forest, Aston Villa i, przede wszystkim, Liverpool spowodowały, że nawet giganci z Włoch i Hiszpanii mogli co najwyżej pomarzyć o spektakularnych sukcesach. Pomiędzy 1977, a 1984 rokiem tylko raz Puchar Europy trafił do innego kraju. Szczęśliwcami byli piłkarze niemieckiego Hamburger SV.

Mylił się ten, kto założył, że pięć lat angielskich ekip poza Europą nie zmieni układu sił sprzed Heysel. Pięć lat w piłkarskim świecie okazało się być wiecznością, podczas której na szczycie potrafiła znaleźć się nawet rumuńska Steaua Bukareszt.

Po odbyciu kary w szranki jako pierwszy stanął Arsenal pod wodzą George’a Grahama. Kanonierzy, mimo jak najlepszych chęci i jeszcze większych ambicji, z Ligą Mistrzów pożegnali się już na etapie eliminacji. Zbyt silny okazał się portugalski Sporting. Pierwsze śliwki robaczywki? Z Leeds United miało być inaczej.

Class of ’92

Obecność Pawi w najważniejszych europejskich rozgrywkach była nie lada sensacją. Pokłosiem mistrzostwa zdobytego przez ekipę Howarda Wilkinsona. Sukces ten można porównać do niespodzianki, jaką w 2016 roku sprawiło Leicester City. Zresztą dostrzec można wiele podobieństw między obiema drużynami. Zwłaszcza jeżeli chodzi o indywidualności. Lee Chapmana i David Batty można określić jako poprzednie wcielenia Jamiego Vardy’ego i N’Golo Kante.

Leeds z 1992 roku to zresztą drużyna, która do dziś wywołuje sporo nostalgii. Nie mniej ciekawa niż pokolenie Rio Ferdinanda, Marka Viduki i Harry’ego Kewella. Poza wywołanymi do tablicy Chapmanem i Battym, po murawie Elland Road biegały persona takie jak Gary Speed, Gary McAllister czy Gordon Strachan.

Creme de la creme tej śmietanki towarzyskiej był oczywiście francuski banita Eric Cantona. Przyszły król Old Trafford u Wilkinsona był najczęściej rezerwowym i chociaż historia pokazała, że to raczej drużyna nie dorosła do Francuza, a nie odwrotnie, to nie każdy mistrz z przeszłości może pochwalić się taką głębią i jakością składu, by w odwodzie trzymać samego Cantonę.

Szansa na odwet

Rzeczywistość okazała się koniec końców bardzo brutalna, a oczekiwania kibiców w sezonie 1992/93 totalnie przerosły Leeds. The Whites nie odnaleźli się w nowopowstałych rozgrywkach. W Premier League przegrywali mecz za meczem, kończąc sezon na upokarzającym wręcz siedemnastym miejscu. Lepiej nie było w Lidze Mistrzów, która zweryfikowała ich na samym początku rozgrywek. Najciekawszy rozdział tej historii został spisany jeszcze na etapie rundy eliminacyjnej.

Pierwsza runda eliminacji do Ligi Mistrzów, to moment, w którym o dalszą grę rywalizują zazwyczaj „potęgi” z Macedonii czy Luksemburga. W 1992 roku los okazał się jednak wyjątkowo przekorny, parując ze sobą Leeds i niemieckie VfB Stuttgart. Dla Pawi była to okazja do pewnego rodzaju vendetty, bowiem to Niemcy (tylko że ci z Monachium) przed siedemnastoma laty odebrali im pierwszą i być może ostatnią szansę na zwycięstwo w Pucharze Europy, wygrywając w finale 2-0. Wówczas katem Anglików okazał się legendarny napastnik Bayernu Gerd Muller. Tym razem największą gwiazdą rywali miał być ich szkoleniowiec, jedyny w swoim rodzaju Christopher Daum.

Niedorzecznym byłoby przedstawiać Stuttgart jako pucharowego kopciuszka. Ekipa ze Szwabii zdobyła właśnie historyczne, pierwsze mistrzostwo zjednoczonych Niemiec. Na paterę czekali od 1984 roku, czyli dość krótko, choć pomiędzy obydwoma tytułami nie zachwycali miejscami zajmowanymi w tabeli Bundesligi (kolejno: 10., 5., 12., 4., 5., 6., 6.). Jednakże w przeciwieństwie do Leeds zbierali w ostatnich latach europejskie szlify, występując w sezonie 1987/88 w Pucharze UEFA.

Boiskową gwiazdą ekipy był doświadczony obrońca, mistrz świata z 1990 roku, Guido Buchwald. Dla Die Schwaben grali także m.in. Eike Immel, Michael Frontzeck i Maurizio Gaudino. Piłkarze nie w ciemię bici, a w niedalekiej przyszłości reprezentanci Manchesteru City. Latem 1992 roku VfB poniosło jednak nieopisaną stratę, gdy do niebieskiej części Mediolanu przechodził Matthias Sammer.

Pierwszy mecz

Piłkarski frazes rzecze, że futbol to prosty sport: za piłką biega 22 chłopów, a i tak zawsze wygrywają Niemcy. W tym  przypadku wydawać się jednak mogło, że biegało tylko jedenastu, piłkarze Leeds prawdopodobnie zapomnieli wyjść z szatni, zwłaszcza na drugą część spotkania. Prawdziwy popis Niemców rozpoczął się po godzinie gry.

Pierwszą bramkę zdobył niezawodny Fritz Walter, pokonując lobem Johna Lukicia, po świetnym zagraniu Ludwiga Kogla z lewego skrzydła. Na nic zdała się komiczna próba “wślizgu” Chrisa Fairclougha, a winnym całego zajścia uznano Cantonę – przechwyt piłki po bezsensownym, nonszalanckim zagraniu wszerz boiska doprowadził do bramkowej akcji Stuttgartu.

Walter zdobył też bramkę numer dwa. Co warte odnotowania, bramkę w iście angielskim stylu. Rzut rożny, wybicie, strzał z dystansu wypluty przez bramkarza, dobitka. 2-0, zaledwie 5 minut po objęciu prowadzenia. Trzeci gol to strzał po ziemi w długi róg bramki Andreasa Bucka po akcji, w której swoją nieporadność zaprezentowała cała drużyna Pawi. 3-0, mecz bez jakiejkolwiek historii.

Rewanż

Fakt, że tego wieczoru na Elland Road zgromadziło się zaledwie 20,5 tysiąca widzów, świadczyć musiał, że działo się naprawdę źle i fani nie bardzo wierzyli w sukces swoich ulubieńców. Ci, którzy mimo fatalnej postawy zawodników Leeds w pierwszym meczu postanowili wybrać się na spotkanie rewanżowe, nie mogli żałować, przede wszystkim za sprawą Gary’ego McAllistera.

Urodzony w Motherwell pomocnik był tym, kim w Stambule dla Liverpoolu był Steven Gerrard, a dla Francuzów w meczu z Brazylią na MŚ 2006 był Zinedine Zidane. Był alfą i omegą na całej szerokości boiska, to on poderwał zespół do walki od pierwszych minut meczu. Skradł show, które sam wyreżyserował, choć wynik strzałem z woleja z bliskiej odległości otworzył Gary Speed po asyście Erica Cantony i obłędnym wręcz zagraniu Gordona Strachana.

McAllister jeszcze przed przerwą zdobył gola z rzutu karnego, a trzecią i czwartą bramkę strzelili kolejno Cantona po “ladze” od partnera i po rzucie rożnym Chapman. Cztery bramki i wszystko byłoby pięknie, gdybym nie zapomniał wspomnieć o niezwykle istotnym fakcie. Pięknej bramce z dystansu Bucka w 34 minucie na 1-1. Mimo starań Leeds, widowiskowej grze i wyniku 4-1, awans wywalczyli Niemcy, bowiem obowiązywała już zasada bramki na wyjeździe.

Problem z obcokrajowcami

Slobodan Dubajić. Serb. Jovica Simanić. Serb. Eyjolfur Sverrisson. Islandczyk. Adrian Knup. Szwajcar. Razem było ich czterech. Każdy z wymienionych wystąpił w meczu rewanżowym – problem w tym, że zagrać mogło… trzech. Taki limit obcokrajowców nakładała na kluby w tamtym czasie UEFA i nawet jeżeli dziś wydaje się to śmieszne i niedorzeczne, zasady nie były po to, żeby je łamać.

Co, jak co, ale taki numer mógł wywinąć tylko nietuzinkowy i jedyny w swoim rodzaju Daum. Jak na ironię, Simanić przez całą karierę rozegrał w barwach VfB zaledwie 8 minut. Wszystkie w feralnym meczu z Leeds.

Nieszczególnie skomplikowane równanie 1+1+1+1=4 jako pierwsi rozwiązali… Niemcy. Kibice innych klubów Bundesligi, niezbyt przychylni swoim rywalom ze Stuttgartu, starali się, jak mogli, nagłośnić problem. Niemieckie media nie widziały potrzeby interwencji, czując, że mogą narobić niemałego problemu jedynemu reprezentantowi kraju w Lidze Mistrzów. Do tematu inaczej podeszła dziennikarska brać z Wysp Brytyjskich. Nazajutrz każdy sportowy – i nie tylko – brytyjski dziennik grzmiał na pierwszych stronach, że w Stuttgarcie nie potrafią liczyć do trzech.

Niemcy bronili się, jak tylko mogli. Prezydent klubu, Gerhard Mayer-Vorfelder, nie szczędził publicznych inwektyw własnym pracownikom, nazywając ich amatorami nienadającymi się do pracy nawet w okręgówce. Die Schwaben próbowali jeszcze odbijać piłeczkę, twierdząc, że do podobnego precedensu doszło w Leeds, niesłusznie podając za przykład występ Gary’ego Speeda.

Rzeczywiście, z uwagi na posiadanie własnej reprezentacji i związku piłkarskiego Walijczycy uznawani byli przez UEFA jako samodzielny kraj, nie część składową Wielkiej Brytanii (czyli inaczej, niż według FA i władz Premier League, które jako krajowych zawodników uznały Anglików, Szkotów, Walijczyków i Irlandczyków – nie tylko tych z Północy, ale i z Południa). Mieli rację, przeoczyli jednak mały szczegół. Speed grał dla Leeds już ponad 5 lat, co pozwoliło mu osiągnąć status “osiedleńca”, który umożliwiał traktowanie go w ten sam sposób co rodowitych Anglików.

PRZECZYTAJ TEŻ:

UEFA miała twardy orzech do zgryzienia. Awans Niemców byłby uznany za ciche przyzwolenie na łamanie zasad, a Anglicy, których duma i tak została nadszarpnięta przez lata zawieszenia, czuliby się oszukani i niechciani w europejskich strukturach piłkarskich. Z drugiej strony awans Wyspiarzy nie miałby podłoża sportowego, byłby pokłosiem formalnego błędu i niewiele znaczącego, trwającego osiem minut występu jednego piłkarza. Błąd Dauma był raczej symboliczny, nie miał wpływu na wynik. Europejska federacja, działając przecież szybko, tym razem podjęła (o dziwo) salomonową decyzję.

Do trzech razy sztuka

Wyrok: walkower dla Leeds. Oficjalny wynik rewanżu: 3:0. Skutek: remis w dwumeczu. Do wyłonienia zwycięzcy potrzebny był trzecie spotkanie. UEFA postanowiła, że rozegra się ono na terenie neutralnym, co niezbyt podobało się Anglikom – w ich mniemaniu, mecz powinno się ponownie rozegrać w Leeds, skoro ma być wynikiem błędu Dauma, nie Wilkinsona. 

Ostatecznie areną zmagań stało się legendarne Camp Nou. Miejsce, gdzie na co dzień grywa wielka Barcelona, a kilka miesięcy wcześniej było areną zmagań reprezentantów Polski i Hiszpanii, walczących o złoto Igrzysk Olimpijskich.

“Nie było żadnego powodu, żeby mecz rozgrywać na Camp Nou, to zupełnie przypadkowa decyzja. Nie mieliśmy przecież grać z Barceloną. Byliśmy jednak szczęśliwi, że dostaliśmy tę szansę”

Jon Newsome, ówczesny obrońca Leeds

Dodatkowy mecz był wydarzeniem bezprecedensowym, jednak miejscowa publiczność niezbyt interesowała się rozgrywką między obcymi zespołami. W rezultacie na trybunach zasiadło 15 tysięcy osób. “Jakby to był mecz rezerw” – skwitował Newsome.

Mecz był niezły, choć nie tak dramatyczny jak jego otoczka. Pierwszą bramkę zdobył Strachan. Piękne uderzenie z dystansu było pochodną tradycyjnej angielskiej akcji – wrzutki na hurra. Kilka minut później wyrównał Andre Golke, który wykorzystał lukę w obronie rywala i uderzył głową po koźle, nie dając szans Lukiciowi, mimo że ten miał już futbolówkę “na rękawicy”.

Pawie świętowały awans do kolejnej rundy za sprawą gola Carla Shutta. Zawodnik, który minutę wcześniej zmienił na placu gry Erica Cantonę wykorzystał koszmarny błąd Andreasa Bucka, najjaśniejszej postaci VfB w dwóch poprzednich meczach. Przez kolejny kwadrans nie działo się już nic godnego uwagi, ostatecznie awans wywalczyli zawodnicy z Elland Road.

Po tych wydarzeniach piłkarzom i kibicom Leeds wydawać się mogło, że podbicie świata to czysta formalność. Niestety, w kolejnej rundzie zbyt mocny okazał się dla nich Glasgow Rangers. Wkrótce do Manchesteru United odszedł Cantona, a Leeds, jak pisaliśmy wyżej, zajęło siedemnaste miejsce w lidze. Stuttgart? Teoretycznie o niebo lepiej, bo ligę zakończył na siódmej pozycji (którą w tym okresie bardzo zresztą polubili), w praktyce, podobnie jak ich angielskich rywali, rok później zabrakło nie tylko w Lidze Mistrzów, ale w europejskich pucharach w ogóle. Jedni i drudzy powrócili do niej dopiero w XXI wieku.

ŁUKASZ STACHOWIAK

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 1 / 5. Licznik głosów 1

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Redakcja
Redakcja
Jesteśmy niczym Corinthians — przesiąknięci romantycznym futbolem, który narodził się z czystej pasji i chęci rywalizacji, nie zysku. Kochamy piłkę nożną. To ona wypełnia nasze nozdrza, płuca i wszystkie komórki naszego ciała. To ona definiuje nas takimi, jakimi jesteśmy. Futbol nie jest naszym sposobem na życie. Jest jego częścią. Jeżeli myślisz podobnie, to już znaleźliśmy wspólny język. Istniejemy od 2014 roku.

Więcej tego autora

Najnowsze

Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka – recenzja

Książka „Nadzieja FC Futbol, ludzie, polityka” to zapis z kilkunastomiesięcznej podróży Anity Werner i Michała Kołodziejczyka do Tanzanii, Turcji, Rwandy i Brazylii. Futbol jest...

Remanent 5. Pole karne z bliska.

Jerzy Chromik powraca z piątą częścią Remanentu, w którym przenosi czytelników na stadiony z lat 80. i 90. Wówczas autor obserwował zmagania drużyn eksportowych,...

Jakie witaminy i minerały są ważne dla biegaczy?

Bieganie to nie tylko pasjonująca forma aktywności, ale także sposób na zadbanie o zdrowie i kondycję. Odpowiednia dieta, bogata w witaminy i minerały, może...