Ostatnia edycja Ligi Mistrzów zachwyciła kibiców, głównie dzięki wspaniałej postawie Ajaxu. Widowiskowa gra wicemistrzów Holandii, którzy na poziomie finansowym odstawali od największych hegemonów, ale na boisku zacierali wszelkie różnice, dochodząc do półfinału rozgrywek, podbiła serca postronnych fanów futbolu. Dziś chciałbym wam przypomnieć historię innego piłkarskiego „kopciuszka” i równie ekscytującej przygody w europejskich pucharach. W sezonie 2000/2001 młoda ekipa Leeds United pod wodzą Davida O’Leary’ego również awansowała do półfinału Champions League, po drodze eliminując m.in. FC Barcelonę czy rzymskie Lazio. Zapraszam do lektury.
Dobre wyniki w Premier League
Końcówka ubiegłego wieku to jeden z najbardziej udanych okresów w historii klubu z Elland Road. Co prawda nie udało im się dopisać czwartego tytułu mistrza Anglii (ostatni zdobyli w 1992 roku), ale były to czasy wielkiego Manchesteru United prowadzonego przez sir Alexa Fergusona i początki Arsene Wengera w Arsenalu.
Ciężko było podjąć wówczas rywalizację z tą dwójką gigantów angielskiej piłki. Mimo wszystko „Pawie” w latach 1997-2002 nigdy nie uplasowały się niżej niż na piątym miejscu w tabeli Premier League. Dobrą passę rozpoczął szkocki menadżer George Graham, który w swoim drugim sezonie pracy w hrabstwie West Yorkshire zajął piąte miejsce i zapewnił Leeds awans do Pucharu UEFA. W kolejnym sezonie Graham postanowił jednak objąć posadę opiekuna Tottenhamu. Miejsce Szkota zajął zaś jego dotychczasowy asystent David O’Leary. Irlandczyk poprawił jeszcze wyniki „The Peacocks”.
Swój debiutancki sezon w roli pierwszego szkoleniowca zakończył na czwartej pozycji w tabeli, rok później zajął najniższe miejsce na podium, a dodatkowo awansował do półfinału Pucharu UEFA. Warto dodać, że „Pawie” na pudło wskoczyły w ostatniej kolejce. Wszystko dzięki porażce Liverpoolu z Bradford, które w ten sposób zapewniło sobie utrzymanie w lidze, przy okazji pomagając klubowi z Elland Road w zajęciu miejsca premiowanego grą w eliminacjach do Ligi Mistrzów.
Słodko-gorzki smak miała przygoda Leeds we wspomnianym Pucharze UEFA. Co prawda podopieczni O’Leryego dotarli do półfinału turnieju, ale okupili ten sukces krwią. Krwią własnych kibiców… W czasie wyjazdu do Stambułu na mecz z Galatasaray zginęli dwaj angielscy fani – Christopher Loftus i Kevin Speight – zasztyletowani przez tureckich chuliganów. Porażka z Galatą tylko dopełniła czarę goryczy.
Zadziorne dzieciaki
Leeds nie chcąc występować w Lidze Mistrzów jedynie w roli statystów, musiało poczynić wzmocnienia. Na Elland Road trafili Domenico Matteo z Liverpoolu, Olivier Dacourt z Lens i Australijczyk Mark Viduka z Celticu Glasgow. Ten ostatni powiększył kolonię „kangurów” w West Yorkshire.
W składzie „The Peacocks” znajdował się już Harry Kewell, który został właśnie wybrany najlepszym młodym piłkarzem Premier League. Zresztą O’Leary cały skład oparł głównie o młodych i głodnych sukcesu piłkarzy. Lee Bowyer, Eirik Bakke, Ian Harte, Jonathan Woodgate, Alan Smith… wszyscy ci piłkarze nie przekroczyli jeszcze 23 roku życia.
Na ich tle ponad trzydziestoletni bramkarz Nigel Martyn, którego kibice pamiętający lata 90. mogą kojarzyć jako permanentnego zmiennika Davida Seamana w reprezentacji Anglii i Południowoafrykańczyk Lucas Radebe, mienili się prawdziwymi weteranami.
Poza młodością i umiejętnością ponadprzeciętnej gry w piłkę „The Whites” odznaczali się również bogatym pakietem cech wolicjonalnych. Ich boiskowa ambicja częstokroć przekraczała dopuszczalne normy i zahaczała o grę nie fair. Tak było, chociażby w meczu trzeciej rundy eliminacji do Ligi Mistrzów. Rywalem „Pawi” było niemieckie TSV 1860 Monachium.
Przeczytaj też: Leeds United przełomu lat 60. i 70. Nieobliczalny ojciec i posłuszny syn
Zwycięstwo na Elland Road zostało przypłacone dwoma czerwonymi kartkami dla Dacourta i Bakke. Leeds okazało się również lepsze w Monachium, triumfując po golu dwudziestoletniego Alana Smitha, który przypieczętował awans swojej drużyny do fazy grupowej. Kończąc jeszcze wątek zadziorności zespołu z West Yorkshire, nie sposób nie dodać, że ta niestety czasami wykraczała poza obręb piłkarskich aren.
Lee Bowyer i Jonathan Woodgate w styczniu 2000 roku dopuścili się pobicia studenta z Azji, który znalazł się następnie w szpitalu z poważnym uszkodzeniami ciała. Proces obu piłkarzy trwał blisko dwa lata. Ostatecznie Bowyera uniewinniono, a Woodgate został skazany na prace społeczne.
Awans z grupy śmierci
W losowaniu szczęście nie sprzyjało „The Whites”. Trafili oni do jednej grupy wraz z AC Milan, FC Barceloną i Besiktasem Stambuł. Przewidywania bukmacherów były jasne. Dalej przechodzą Barca i Milan. „Pawie” mogą powalczyć z Turkami co najwyżej o trzecie miejsce, dające awans do Pucharu UEFA.
Na szczęście futbol nie jest tak bardzo przewidywalny. Niespodziewanie to Blaugrana musiała się zadowolić miejscem w mniej renomowanych rozgrywkach. Chociaż po pierwszym meczu, nawet najzagorzalsi fani Leeds nie postawiliby na to złamanego pensa. „The Peacocks” musieli zapłacić piłkarskim bogom frycowe, za znalezienie się w Lidze Mistrzów. Na Camp Nou Kluivert, Rivaldo i Frank De Boer urządzili sobie kanonadę i odprawili angielskich rywali do domu z bagażem czterech goli. Okazało się, że była to jedyna porażka „Pawi” w tej grupie.
Gdy na Elland Road przybywał AC Milan, wielu fanów zastanawiało się, ile razy Nigel Martyn wyciągnie piłkę z siatki tym razem. Ci sami kibice zapewne przecierali oczy ze zdumienia, gdy Leeds skutecznie i mądrze broniło się przez całe 90 minut, a na dokładkę w 88 minucie Lee Bowyer oddał strzał z dystansu, po którym Dida z powodu rzęsiście padającego deszczu popełnił fatalny błąd i „Rossoneri” stracili gola.
Cichym bohaterem spotkania okrzyknięto Danny’ego Millsa, który doskonale pokrył Andrija Szewczenkę. Prawdziwym pokazem siły był domowy mecz z Besiktasem. Turcy zostali upokorzeni, tracąc na Elland Road aż sześć goli. W rewanżowym spotkaniu w Stambule padł bezbramkowy remis.
Gdy do Leeds przyjeżdżała Barcelona, stało się jasnym, że zwycięstwo nad „Dumą Katalonii” zagwarantuje Anglikom awans do kolejnej rundy. Wszyscy mieli jednak z tyłu głowy wynik pierwszego meczu. Tym razem nie było tak źle. O mały włos, a marzenia o rewanżu i przypieczętowanie awansu stałyby się faktem.
Już w piątej minucie Lee Bowyer wyprowadził swój zespół na prowadzenie, które utrzymywało się niemal do końcowego gwizdka sędziego. Gdy fani na Elland Road szykowali się powoli do fetowania wygranej, Rivaldo wyrównał stan meczu. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. W ostatniej kolejce podopieczni O’Leryego pojechali na San Siro, by zmierzyć się z pewnym awansu AC Milan. „
The Peacocks” potrzebowali co najmniej remisu, by awansować. Udało się. Przed przerwą „The Whites” wyszli na prowadzenie za sprawą Domenico Matteo, celnie uderzającego głową. Po przerwie Serghino wyrównał. Wynik meczu już się nie zmienił i to Leeds United awansowało obok Włochów do drugiej rundy grupowej.
Transferowy rekord
Tak. Dobrze przeczytaliście. Były to szalone czasy, gdy awans z grupy dawał możliwość gry … w kolejnej grupie. By zatriumfować w Lidze Mistrzów, trzeba było rozegrać co najmniej siedemnaście spotkań! W drugiej rundzie na „Pawie” czekały Real Madryt, Anderlecht i Lazio. Zestaw teoretycznie słabszy niż etap wcześniej, jednak nadal piekielnie wymagający.
Dodatkowo O’Leary co rusz musiał zmagać się z kontuzjami któregoś ze swoich podstawowych zawodników. Ze składu wypadali Bridges, Wilcox, Woodgate, Bakke czy Nigel Martyn, którego w bramce musiał zastępować niedoświadczony Paul Robinson. Dzięki rotacji swoje szanse otrzymywali rezerwowi w tym kolejny piłkarz z Antypodów, Jacob Burns. Australijczyk kilka lat później przywdział trykot krakowskiej Wisły. Dodatkowo wciąż w toku była sprawa Woodgate’a i Bowyera. O dziwo ten drugi, w obliczu kłopotów wydawał się grać najlepiej, jak tylko potrafił i był najlepszym snajperem w zespole.
Gra w grupie znów zaczęła się od wtopy z hiszpańskim hegemonem. Tym razem był to jednak Real. „Królewscy” w trzy minuty zabili spotkanie po bramkach Hierro i Raula. W całym meczu zdecydowanie górowali nad rywalem i udowadniali, skąd wziął się ich przydomek „Galaktyczni”. Fani z West Yorkshire nauczeni przeszłością wiedzieli, że inauguracyjna porażka nic nie znaczy. Leeds pozostawało w grze.
Tym bardziej że kolejne dwa mecz to wygrane z Lazio w Rzymie i Anderlechtem u siebie. Oba triumfy dzieliły trzy miesiące. W przerwie zimowej O’Leary i prezes Peter Ridsdale ruszyli na zakupy. Za 18 milionów funtów do klubu dołączył z West Ham United Rio Ferdinand, który zyskał wówczas miano najdroższego obrońcy na świecie. Pobił również rekord transferowy „The Peacocks”, który jest zresztą aktualny do dziś.
„To było wielkie zaskoczenie, gdy West Ham zaakceptował transfer. Gdy tylko rozmawiałem z prezesem Leeds, było jasne, że to klub, który spełnia moje ambicje. West Ham potrzebował zarobić, więc to był dobry transfer dla obydwóch stron.”
Rio Ferdinand
Kolejnym rekordem, który pobił Ferdinand była wartość transferu przeprowadzonego w Premier League. Rosły stoper zdystansował w tym zakresie Alana Shearera, który cztery lata wcześniej za 15 milionów funtów zmieniał Blackburn na Newcastle. Zasileni swoją nową gwiazdą, piłkarze z West Yorkshire ściągali kolejne skalpy. W rewanżowym meczu w Brukseli odprawili Anderlecht 4:1 i to pomimo braku swojego najlepszego strzelca – Lee Bowyera. Anglik był zawieszony za nadmiar żółtych kartek.
Odpowiedzialność za strzelanie goli wziął na swoje barki Alan Smith, który w stolicy Belgii ustrzelił dublet. W obliczu remisu Lazio z Realem okazało się, że „Pawie” mogą być już pewne awansu do ćwierćfinału. Humoru nie mogła więc zmącić porażka 3:2 na Santiago Bernabeu, gdzie „The Whites” pokazali charakter i dzielnie stawili czoła aktualnemu zdobywcy Ligi Mistrzów. Na koniec Leeds zremisowało 3:3 z Lazio i mogło zacząć myśleć o dwumeczu ćwierćfinałowym.
Faza play-off
Na drodze „Pawiom” stanęli piłkarze Deportivo La Coruna. Hiszpanie byli niezmiernie uradowani takim przebiegiem losowania. Jak się miało okazać, po raz kolejny radość rywali była przedwczesna. Deportivo wygrało swoją rywalizację w grupie, zostawiając za plecami Galatasaray, AC Milan i PSG. Leeds wydawało się najsłabszym z przeciwników, którzy byli dokooptowani jako drużyny z drugich miejsc. Pierwszy mecz na Elland Road brutalnie zweryfikował ten pogląd. Forma Leeds zwyżkowała. Na przełomie marca i kwietnia podopieczni O’Learyego wygrali sześć kolejnych spotkań w lidze.
Deportivo trafiło na perfekcyjnie pracujący mechanizm, rozpędzony niczym pociąg TGV. Hiszpanie ustępowali Anglikom szczególnie pod względem fizycznym, momentami odbijając się od nich jak od ściany. W 24 minucie Ian Harte oddał piekielnie mocny strzał z rzutu wolnego i pokonał Molinę po raz pierwszy w tym meczu.
Po przerwie prowadzenie podwyższył Alan Smith, który głową umieścił futbolówkę w siatce. Dzieła zniszczenia dokończył Rio Ferdinand, który w obliczu kontuzji Lucasa Radebe, dumnie nosił na swym ramieniu kapitańską opaskę. On także wygrał powietrzny pojedynek i głową pokonał Molinę po raz trzeci. Hiszpański bramkarz tak upokorzony mógł się czuć ostatni raz chyba wówczas, gdy Marek Citko zapakował mu bramkę z połowy boiska.
Na mecz rewanżowy „Branquiazuis” wyszli bardzo skoncentrowani. Chociaż wiedzieli, że będzie to trudne zadanie, pragnęli dokonać remontady. Bramkę kontaktową Deportivo zdobyło już w 9. minucie, gdy po faulu Kewella na Victorze, rzut karny na gola zamienił Djalminha. Praktycznie przez cały czas to gospodarze napędzali tempo tego spotkania i spychali angielski zespół momentami do rozpaczliwej defensywy.
W 73. minucie kolejny as atutowy Deportivo, Diego Tristan stopił przewagę Leeds do jednej bramki. Podopieczni O’Leryego wytrwali jednak do końca bez kolejnych strat i mogli cieszyć się z awansu do półfinału. Był to największy sukces klubu na arenie międzynarodowej od 1975 roku, gdy „Pawie” dotarły do finału Pucharu Europy.
W batalii o finał „The Whites” napotkali kolejną przeszkodę z Półwyspu Iberyjskiego. Prowadzona przez Hectora Cupera Valencia chciała powtórzyć ubiegłoroczny sukces i po raz drugi z rzędu zagrać w finale o najważniejsze klubowe trofeum. Pierwsze spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, chociaż obydwa zespoły miał swoje okazje. Marnowali je zarówno Carew, Mendieta czy Vicente po stronie „Nietoperzy”, jak i Viduka, Smith, Matteo czy Bowyer, który trafił w poprzeczkę, po stronie Leeds United.
Od sporej kontrowersji rozpoczął się mecz rewanżowy. W piętnastej minucie dośrodkował Mendieta, Sanchez urwał się stoperom gości i skierował piłkę do bramki… ręką. Na nic zdały się protesty przyjezdnych. Urs Meier gola uznał, a system VAR zostanie wprowadzony blisko dwie dekady później. Goście pragnęli odrobić straty, ale szczelny blok defensywny, zarządzany przez bramkarza Santiago Canizaresa był nie do sforsowania. Pawie skrzydła zostały podcięte zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy. Wówczas Sanchez zdobył gola numer dwa, płaskim strzałem przy słupku. Pięć minut później Mendieta zakończył piękną przygodę „The Peacocks” w Lidze Mistrzów, podwyższając na 3:0. To był koniec marzeń „O’Leary babies” o europejskim triumfie.
Upadek
Niestety wspaniała przygoda i awans do półfinału Ligi Mistrzów w kampanii z sezonu 2000/2001, nie była pięknym prologiem do historii o rodzącym się potentacie, który wkrótce stawił czoła największym ligowym oponentom. Koniec tej historii jest bardzo smutny. Udany sezon rozbudził apetyty włodarzy, którzy zaciągnęli olbrzymie pożyczki. Liczyli, że pieniądze zwrócą się dzięki wpływom z praw telewizyjnych Champions League. Niestety nie przewidzieli, że nie uda im się już awansować do tych rozgrywek, przez co pogrążą się w długach.
Trzeba było zasypywać dziurę budżetową. Po kolejnym sezonie Rio Ferdinand powędrował za 30 milionów funtów do Manchesteru United. Wkrótce ze swojego stanowiska odszedł także menadżer O’Leary i zaczął się drenaż największych gwiazd. Kewell odszedł do Liverpoolu, Woodgate do Realu Madryt, Alan Smith do Manchesteru United. Na koniec sezonu 2003/2004 zespół uplasował się na 19 miejscu w tabeli Premier League, co oznaczało relegację.
Okazało się, że jest to banicja, która wyrzuciła „Pawie” poza nawias najlepszych angielskich klubów aż po dziś. Wielu kibiców liczyło w zeszłym sezonie, że Marcelo Bielsa swoim magicznym dotykiem sprawi, iż „The Peacocks” awansują ponownie do angielskiej elity. Skończyło się na barażach. Może w przyszłym roku się uda?
Życzyłbym sobie tego zarówno ja, jak i wielu naszych czytelników. Ciekawe ilu z was widząc w tym roku przebojowy Ajax, uśmiechnęło się pod nosem i wspomniało walecznych chłopaków z Leeds United. Tych egzotycznych Australijczyków, Radebe z RPA czy Bowyera i Woodgate’a, którzy swoją mentalnością pasowaliby do „Szalonego Gangu” z Wimbledonu. Historię takich „underdogów”, którzy odgrywają rolę czarnego konia, wspomina się zawsze z największym sentymentem. Hej, Leeds! Czekamy na was w Premier League!
RAFAŁ GAŁĄZKA
Te teksty także powinny Cię zainteresować: