Puchar Nehru 1984, czyli jak kadra Piechniczka podbiła Indie

Czas czytania: 31 m.
5
(2)

Po zdobyciu medali na mistrzowskich turniejach w RFN i Hiszpanii nasza reprezentacja zyskała w futbolowym świecie sporo szacunku. Dla wielu ekip staliśmy się atrakcyjnym partnerem do rozegrania meczów towarzyskich. Zarówno dla tych silnych zespołów, jak i dla tych drużyn, które dopiero uczyły się wielkiego futbolu. Dzięki temu polska reprezentacja mogła wówczas rozsławiać imię rodzimego futbolu w wielu zakątkach świata. Kanada, Peru, Boliwia, Maroko, Irak czy Indie to tylko niektóre z krajów odwiedzonych przez naszych piłkarzy. To właśnie Indie były organizatorem turnieju o Puchar Nehru, na który zostaliśmy zaproszeni.

Do związku często wpływały rozmaite oferty rozegrania sparingów. Byliśmy zespołem ze światowego topu, ale jednocześnie nasze finansowe wymagania były zauważalnie mniejsze niż czołowych krajów Europy Zachodniej. Nasi działacze jednak nie zawsze szczegółowo analizowali otrzymane zaproszenia. Czasem zdarzało się, że harmonogram meczów naszej kadry nie zawsze pokrywał się z oczekiwaniami selekcjonera. Bywało, że w PZPN ktoś coś podpisał i po czasie okazywało się, że trzeba było wysłać zespół na drugi koniec świata. Stawiano wówczas pytania o sens takich wypraw i płynące z nich korzyści szkoleniowe, czy raczej ich brak.

Jesienią 1983 r. ponieśliśmy kolejną porażkę w eliminacjach do mistrzostw Europy. W grupie musieliśmy uznać wyższość zespołów z Portugalii i z ZSRR. Nastroje wokół kadry nie były najlepsze, bo przecież od trzeciego zespołu ostatniego mundialu wymagało się bardzo dużo, a o zwycięstwa było wówczas niełatwo. Kibice i sztab mieli jednak nadzieję, że zła karta wkrótce się odwróci i w rozpoczynających się wiosną eliminacjach do mistrzostw świata w Meksyku pokażemy swoje walory.

Sylwestrowy obóz w Wiśle

Początek zimowego zgrupowania, na którym selekcjoner miał rozpocząć przygotowania do wiosennego sezonu, został wyznaczony wyjątkowo wcześnie. Antoni Piechniczek zarządził zbiórkę na obozie w Wiśle tuż po świętach, bo 27 grudnia. Pierwszym punktem przygotowań do meksykańskiego mundialu miał być styczniowy wyjazd na towarzyski turniej do Indii i to do tych zawodów szykowano się na przełomie roku w Wiśle.

Bardzo chcieliśmy tam pojechać. Przygotowywaliśmy się do tego startu bardzo solidnie – mówił trener.

Zimowe zgrupowania reprezentacji nie zawsze podobały się trenerom klubowym. Narzekali, że zakłóca to cykl przygotowań do zmagań ligowych i potem forma ich podopiecznych daleka jest od oczekiwań. Tym razem głosy były podzielone. Część środowiska krytykowało ten pomysł, uznając go za szkoleniowe awanturnictwo i brak szacunku dla teorii treningu. W tej grupie głośno swoje obiekcje wyrażał Leszek Jezierski. Po drugiej stronie byli ci, którzy z zainteresowaniem przyglądali się pracy kadrowiczów. Jeśli przyniosłaby ona oczekiwane rezultaty, to warto byłoby rozważyć wprowadzenie podobnych rozwiązań na stałe. Trzecią grupę stanowili zwykli miłośnicy futbolowej rywalizacji, którzy cieszyli się, że piłka wraca tak szybko.

Powołania zostały rozesłane tylko do piłkarzy występujących w polskiej lidze. Wobec tego na zgrupowaniu zabrakło występujących we Włoszech Władysława Żmudy i Zbigniewa Bońka. Piłkarz Juventusu miał już wówczas bardzo mocną pozycję w polskiej piłce. Nierzadko z niej korzystał, żeby na łamach prasy wyrazić swoje zdanie o kondycji naszego rodzimego futbolu. Teraz też nie przepuścił okazji, żeby wtrącić swoje trzy grosze.

Po co zaplanowano taką wycieczkę? Organizmy naszych piłkarzy przyzwyczajone są w styczniu do mrozów, nie do upałów. Trening zimą w Polsce to akurat jedna z dobrych cech naszego szkolenia. Trenuje się u nas solidnie. Gra o tej porze roku z dobrymi rywalami, a nawet pokonanie ich też do końca nie jest dobre. Sztuczne przyspieszenie okresu startowego nie gwarantuje procentów wiosną. A co będzie jesienią? – krytykował pomysł azjatyckiej wyprawy nasz czołowy piłkarz.

W kraju toczyło się wówczas sporo dyskusji na temat szkolenia, spraw organizacyjnych i finansowych. Mimo że w Hiszpanii odnieśliśmy sukces, zdobywając medal, to wciąż wiele aspektów piłkarskiego życia w Polsce wymagało troski. Działacze często, zamiast skupić się na pracy, woleli marnować czas i energie na bezsensowne przepychanki i nic niewnoszące polemiki. Kolejne lata miały pokazać, że organizacyjnie wciąż wiele brakowało nam do najlepszych.

Śląsk stawia na swoim

Kontakty sztabu reprezentacji z klubami też wyglądały różnie i bywało, że jedni drugim rzucali kłody pod nogi. Tym razem było podobnie. Na zgrupowanie nie dojechali trzej gracze wrocławskiego Śląska. Waldemar Prusik, Ryszard Tarasiewicz i Kazimierz Przybyś tłumaczyli się, że nie mogli przyjechać, bo musieli odbyć obowiązkowe szkolenie wojskowe.

Nie ciągnąłem nikogo na siłę do reprezentacji. Jeśli ci piłkarze ulegli sile oddziaływania działaczy klubowych, to ich sprawa. W każdym razie nie byłem pamiętliwy: Tarasiewicz i Przybyś zostali powołani do kadry na mistrzostwa świata, a Prusik wypadł ze składu w ostatnim momencie. Nie wykluczam jednak, że gdyby ci zawodnicy pozytywnie zaprezentowali się w Indiach, otrzymywaliby później więcej szans na grę w reprezentacji – przyznawał po latach Antoni Piechniczek w rozmowie z Robertem Murawskim dla Polsatu Sport.

O sprawie zrobiło się głośno i dzienniki w całej Polsce pytały, dlaczego gracze Śląska nie pojawili się na obozie. Kierownik sekcji piłkarskiej wrocławskiej drużyny mjr Andrzej Mrowicki w opublikowanym komunikacie uważał, że sprawa została przedstawiona w nieodpowiedni sposób i stawia klub w złym świetle. Tłumaczono, że kiedy w połowie grudnia dotarły do Wrocławia powołania, to zawodnicy przebywali już wtedy w ośrodku szkoleniowym. Przekonywano, że było już wówczas za mało czasu, żeby zdążyć pozałatwiać wszystkie formalności związane z wydaniem paszportów. Teleksem poinformowano o tym centralę związku, sugerując rezygnację z piłkarzy Śląska.

W dalszych rozmów telefonicznych m.in. z sekretarzem generalnym PZPN wyłoniła się możliwość załatwienia formalności związanych z wyjazdem Kazimierza Przybysia, ale przyspieszenie o kilka dni wyjazdu do Indii i taką możliwość wykluczyło. Tak więc K. Przybyś, który ostatecznie przyjechał do Wisły, wrócił do domu. Trenerzy reprezentacji uznali, że jego kilkudniowa obecność na zgrupowaniu bez szans wyjazdu na turniej, jest praktycznie bezcelowa – informował za pośrednictwem PAP na łamach Dziennika Łódzkiego z 3 stycznia 1984 r. mjr Andrzej Mrowicki.

W prasie lista powołanych podana została już 9 grudnia, więc ciężko uwierzyć, że działacze mieli za mało czasu, żeby o wszystko zadbać. Zwłaszcza że kluby wojskowe nieraz udowadniały, że kiedy trzeba, to potrafią załatwić naprawdę dużo. Pojawiały się głosy, że całej trójce grożą nawet dyskwalifikacje. Powołano specjalną komisję, która miała zbadać okoliczności sprawy. Na jej czele stanął Henryk Stelmach z Rzeszowa i wkrótce stwierdzono, że ze strony Śląska nie doszło do uchybień.

W całym tym zamieszaniu chodziło tak naprawdę o interesy wojskowego klubu. Śląsk, który zajmował po rundzie jesiennej daleką pozycję w tabeli, zatrudnił nowego trenera. Był nim Aleksander Papiewski, który na wieść o tym, że na starcie przygotowań zabraknie mu trzech najlepszych graczy, razem z działaczami postanowił zrobić wszystko, żeby zatrzymać ich w klubie.

Trener Piechniczek nie chciał o tym słyszeć i powiedział nam, że mamy lecieć do Indii. Poszliśmy do wojskowych szefów Śląska, ale kategorycznie zabronili nam wyjazdu. Powiedzieli, że następnego dnia o ósmej rano mamy się zgłosić w klubie w wojskowych mundurach. A jak nie, to zgarnie nas Wewnętrzna Służba Wojskowa. Nie mieliśmy wyjścia, byliśmy wtedy żołnierzami służby zasadniczej, już po przysiędze. Nie polecieliśmy z reprezentacją do Indii. Najśmieszniejsze, że kilkanaście dni później pojechaliśmy ze Śląskiem za granicę. Na zgrupowanie do NRD. Ta odmowa wyjazdu do Indii znacznie utrudniła nam wejście do reprezentacji – wspominał Waldemar Prusik cytowany przez portal sport.pl.

Wkrótce potem wszystko ucichło i sprawa została zamieciona pod dywan. Jednak na debiut w kadrze Tarasiewicz i Przybyś musieli jeszcze trochę poczekać, co później niektórzy wypominali Piechniczkowi.

Nie sądzę, żeby trener mnie winił za tamtą sprawę, na pewno nie. Byłem jeszcze przed przysięgą wojskową, nic nie mogłem zrobić. Wszyscy w PZPN dobrze wiedzieli, że o zdanie zawodników nie pytano, a Śląsk dbał o swoje sprawy. Przed rundą wiosenną chciał mieć czołowych piłkarzy w drużynie, a nie na towarzyskim turnieju w Indiach – wyjaśniał tamtą sprawę Kazimierz Przybyś w rozmowie z Antonim Bugajskim.

Przegląd kadr

W miejsce graczy z Wrocławia na obóz dowołani zostali Jan Karaś i Krzysztof Pawlak. Drugi z nich był pewnym punktem obrony poznańskiego Lecha, który w 1983 i 1984 r. świętował dwa tytuły mistrza kraju. Debiut w reprezentacji zaliczył już we wrześniu, ale na stałe w kadrze zadomowił się podczas azjatyckiej wyprawy.

Na wyjazd do Indii dostałem się kuchennymi drzwiami. Ktoś wypadł w ostatniej chwili, zostałem powołany przed wyjazdem i trochę dla mnie nieoczekiwanie zagrałem na prawej obronie we wszystkich meczach tego turnieju – wspominał zawodnik.

Piechniczek chciał wykorzystać wyjazd i zgrupowanie, żeby z bliska przyjrzeć się kilku kandydatom do gry w reprezentacji. Zbliżał się początek eliminacji, więc postanowił zrobić przegląd kadr. W kończącym się właśnie roku reprezentacja grała dość kiepsko. Zawodnikom nie szczędzono krytyki i wyliczano kolejne miesiące bez zwycięstwa.

Obóz w ośrodku Start rozpoczął się od przeprowadzenia kontrolnych badań lekarskich. Miały one pomóc w określeniu aktualnej dyspozycji zawodników. Po przeprowadzonych testach wszyscy wzięli się ostro do pracy.

Program zgrupowania w Wiśle obejmuje ćwiczenia o charakterze wytrzymałościowym, wyrabiające siłę, sprawność i kondycję. Trenować będziemy dwa razy dziennie, raz w terenie i raz na hali. W górach nie ma obecnie śniegu, skorzystamy więc chyba z dobrej płyty boiska – mówił dziennikarzowi PAP asystent selekcjonera Bernard Blaut cytowany przez Dziennik Polski 29 grudnia 1983 r.

Selekcjoner próbował zadbać o kameralną, rodzinną atmosferą. Piłkarze wiedzieli, że trzeba solidnie popracować nad formą, żeby udanie rozpocząć wiosenne zmagania. Każdy chciał jechać do Indii i zaprezentować się tam jak najlepiej. Nikt więc nie protestował przeciwko pomysłowi trenera, żeby w sylwestra wszyscy zostali w ośrodku.

Była dobra kolacja, tańce, o północy tradycyjny toast i koniec zabawy. Wszyscy wiedzieli, że rano czeka ich normalny trening. Nikt się nie buntował, panie mogły się poznać, a piłkarze byli zadowoleni, że mogą być z rodzinami ­– wspominał trener.

Na noworoczny trening, którego początek wyznaczono w południe, stawili się wszyscy zawodnicy. I wszyscy byli trzeźwi. Nikt się nie wyłamał, a zawodników przejawiających zamiłowanie do dobrej zabawy w tamtej kadrze przecież nie brakowało. Po solidnie przepracowanym obozie piłkarze dostali dzień wolnego, żeby się przepakować i 5 stycznia mieli się zameldować w Warszawie, skąd dzień później odlecieli do Frankfurtu i dalej do Kalkuty. Przed wylotem na Okęciu kilkukrotnie bardzo dokładnie sprawdzono bagaże ekipy w poszukiwaniu towarów, które mogły zostać przeznaczone na handel.

Do Azji trener zabrał tylko siedemnastu zawodników. W skład ekipy weszli następujący piłkarze: bramkarze Józef Młynarczyk (Widzew) i Józef Wandzik (Ruch), obrońcy Stefan Majewski (Legia), Roman Wójcicki (Widzew), Jan JałochaPiotr Skrobowski (obaj Wisła), Krzysztof Urbanowicz (Pogoń), Józef AdamiecKrzysztof Pawlak (Lech) oraz rozgrywający i napastnicy Jan KaraśAndrzej Buncol (obaj Legia), Włodzimierz Ciołek (Górnik Wałbrzych), Czesław JakołcewiczMirosław Okoński (Lech), Andrzej Iwan (Wisła), Włodzimierz SmolarekDariusz Dziekanowski (obaj Widzew). Selekcjonerowi Antoniemu Piechniczkowi pomagał jego asystent Bernard Blaut oraz dr Henryk Soroczko. Kierownikiem drużyny był Jerzy Wilkosz, a szefem ekipy sekretarz generalny PZPN Zbigniew Kaliński. Oprócz zawodników w Indiach reprezentował nas jeszcze sędzia Alojzy Jarguz. Powoli zbliżał się już wtedy do końca swojej przygody z gwizdkiem, a w Kalkucie, jak sam wspominał, sędziował mało, bo nasza drużyna szła jak burza.

Futbol w Indiach

Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę panującą wówczas sytuację polityczną u nas w kraju i nie zawsze przemyślane decyzje związku, to jednak nie wypada się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że Indie były mocno egzotycznym kierunkiem. Dla większości kibiców pierwszym sportowym skojarzeniem z tym krajem są rzecz jasna krykiet i hokej na trawie. Jednak podobnie jak w innych częściach byłego imperium brytyjskiego futbol też miał tutaj swoich miłośników i to całkiem sporo.

Reprezentacja Indii nie odnosiła co prawda spektakularnych sukcesów na arenie międzynarodowej, ale nie można też powiedzieć, że kraj ten był piłkarską pustynią. Krótko po uzyskaniu niepodległości w 1947 r. narodowa drużyna wzięła udział w turnieju na igrzyskach olimpijskich w Londynie. Przegrali minimalnie 1:2 z Francją po dramatycznej końcówce, ale dzięki swojemu zaangażowaniu pozostawili po sobie bardzo dobre wrażenie. Przy okazji pobytu w Europie odbyli małe tournée, w którego trakcie 5:1 ograli w Amsterdamie Ajax.

Dwa lata później jedyny raz w swojej historii zakwalifikowali się do mistrzostw świata. Awans do turnieju w Brazylii uzyskali po wycofaniu się grupowych konkurentów, ale ostatecznie do Ameryki Południowej nie pojechali. Na tę decyzję największy wpływ miał fakt, że federacja wyżej ceniła sobie udział w igrzyskach niż w mistrzostwach świata. Do tego dochodziły wysokie koszty podróży. Zwraca się także uwagę, że piłkarze lubili grać boso, a FIFA na to już nie pozwalała. Na igrzyskach w Helsinkach zakończyli udział już po pierwszym meczu (1:10 z Jugosławią), ale w kolejnym olimpijskim turnieju poszło im dużo lepiej. W Melbourne zmagania zakończyli na czwartym miejscu, co należy uznać za dobry wynik. Dużo łatwiej o medale było im na igrzyskach azjatyckich, na których reprezentacja dwukrotnie wywalczyła złote medale (w 1951 i 1962 r.) i raz brązowe (w 1970 r.).

Puchar Nehru

Lata 70. to okres, w którym indyjski futbol stracił na znaczeniu na arenie międzypaństwowej. Narodowa drużyna nie potrafiła się zakwalifikować do wielkich imprez. Ciągle jednak brała udział w mniejszych, lokalnych turniejach, ale ich poziom nie był najwyższy. Zawodnicy nie mieli skąd czerpać nowych futbolowych wzorców, bo kontakt z choćby średniej klasy drużynami był praktycznie żaden. Sytuacja powoli zaczęła się zmieniać w 1980 r. Wtedy to stery w krajowej federacji przejął Ashoke Ghosh. Człowiek ten doskonale zdawał sobie sprawę, że żeby grać lepiej, trzeba uczyć się od najlepszych. A jak już kogoś podpatrywać, to najlepiej z bliska.

W ten sposób zrodził się pomysł zorganizowania w Indiach towarzyskiego turnieju, w którym wzięłyby udział reprezentacje z Europy i z Ameryki Południowej. Pierwsza edycja odbyła się w 1982 r., a na gospodarza zawodów wybrano jedno z najbardziej rozkochanych w piłce nożnej miast Indii, czyli Kalkutę. Puchar dla zwycięzców nazwano na cześć Jawaharlala Nehru. Był to jeden z bohaterów walki o niepodległość i pierwszy premier Indii.

Dzięki odpowiedniemu zapleczu finansowemu udało się zaprosić do udziału w zawodach kilka solidnych ekip. W lutym w Kalkucie gościły narodowe drużyny Urugwaju (z młodym Enzo Francescolim), Iranu, Chin, Korei Południowej, olimpijska kadra Włoch i druga reprezentacja Jugosławii. W finale Urugwaj zwyciężył Chiny 2:0. Rok później do Indii przyjechały głównie zespoły amatorskie i młodzieżowe. W Kochi w meczu finałowym węgierski klub Haladás Szombathely, który występował pod szyldem reprezentacji olimpijskiej, ograł juniorów z Chin.

W 1984 r. turniej znów zawitał do Kalkuty. Tym razem ze uwagi na udział wielu klasowych zawodników miał zostać zapamiętany przez miejscowych miłośników futbolu bardzo długo. Oprócz drużyny gospodarzy i Polski, która do Indii przyjechała w glorii trzeciej drużyny świata, w zawodach miały wziąć udział Argentyna, Węgry, Urugwaj i Chiny.

Puchar Nehru 1984 i jego uczestnicy

Mistrzowie świata z 1978 r. byli na etapie budowy drużyny na zbliżający się mundial w Meksyku. W składzie zabrakło co prawda Diego Maradony, który wracał do zdrowia po kontuzji i Jorge Valdano, który nie mógł opuścić klubu, ale selekcjoner Carlos Bilardo zabrał do Indii całkiem solidną ekipę. Znalazło się w niej kilku zawodników, którzy za dwa lata będą częścią kolejnej mistrzowskiej drużyny. Byli to Nery Pumpido, Ricardo Giusti, Jorge Burruchaga i Oscar Garré. Poza nimi pierwsze kroki w reprezentacji stawiał też młody Héctor Raúl Cúper.

Po występach Argentyńczyków spodziewano się najwięcej i to oni byli uznawani za głównych faworytów do końcowego triumfu. Bilardo podkreślał, że turniej w Kalkucie jest dla jego zawodników bardzo poważnym sprawdzianem w ramach przygotowań do mistrzostw świata. Zauważył też, że w tym roku impreza ma wyjątkowo silną obsadę. Do Indii dotarli nie bez kłopotów. W Kalkucie pojawili się już w niedzielę 8 stycznia, ale po wylądowaniu okazało się, że zaginęły ich bagaże. Zostały one na nowojorskim lotnisku, gdzie mieli międzylądowanie. Szczęśliwie jednak już w poniedziałek organizatorzy poinformowali, że zagubione rzeczy się odnalazły i dotarły do Kalkuty.

W ostatnich dniach grudnia 1983 r., na kilkanaście dni przed startem turnieju, organizatorzy poinformowali, że z udziału w imprezie wycofała się reprezentacja Urugwaju. Tamtejsza federacja tłumaczyła rezygnację ze startu faktem, że nie mogli przysłać do Indii najsilniejszego składu.

Ich miejsce zajęła Rumunia, ale, jak pisano w prasie, drużyna ta nie miała nic wspólnego z reprezentacją Rumunii. Był to zespół oparty na zawodnikach kadry młodzieżowej. Młodzież Rumuni mieli wówczas bardzo zdolną, bo w 1981 r. na mistrzostwach świata w Australii ich reprezentacja zajęła trzecie miejsce. Tamten sukces był udziałem takich zawodników jak Stere Sertov czy Costel Ilie, którzy w Indiach mieli decydować o obliczu zespołu. Przed turniejem przewidywano jednak, że naprędce złożona ekipa nie powinna stanowić zagrożenia dla faworytów.

Na młodzieży oparli swój zespół też Węgrzy. Do Indii wysłali klubową drużynę Vasasu Budapeszt, która miała występować pod szyldem reprezentacji B. Trenerem był Kálmán Mészöly, który na mundialu w Hiszpanii był selekcjonerem węgierskiej reprezentacji. Przed startem turnieju w Kalkucie mówił, że średnia wieku zawodników to około 24 lat i że większość z nich dorastała w Budapeszcie. Wiedział, że ta edycja rozgrywek ma dużo silniejszą obsadę, niż poprzednio, więc bardzo ostrożnie wypowiadał się na temat szans swoich podopiecznych. Na zwycięstwo liczył przede wszystkim w pojedynkach z Chinami i z gospodarzami. Podkreślał, że dla każdego taka wyprawa będzie wielkim przeżyciem, zwłaszcza że nikt z ekipy jeszcze w Indiach nie był.

Vasas był solidną drużyną, która należała do krajowej czołówki. W składzie było kilku reprezentantów, a największymi gwiazdami byli László Kiss i Sándor Müller. Kiss na mistrzostwach w Hiszpanii wsławił się tym, że strzelił hat-tricka po wejściu na boisko jako rezerwowy w meczu z Salwadorem (10:1). Do Indii Węgrzy udali się kilka dni przed startem zawodów. Najpierw z Budapesztu polecieli do Rzymu i dalej przez Bombaj do Kalkuty. Razem z piłkarzami poleciał też sędzia Károly Palotai, dla którego wyjazd ten był niejako ukoronowaniem całej kariery.

O reprezentacjach Chin czy Indii ciężko cokolwiek więcej napisać, bo nazwiska zawodników nikomu nic nie będą mówić. Gospodarze starali się od paru lat podnieść poziom rodzimego futbolu. Żeby to osiągnąć, coraz chętniej sięgano po europejskich trenerów. W 1984 r. reprezentację objął Milovan Ćirić z Serbii, ale jego podopiecznym nie wróżono wielkich szans w imprezie. Zaznaczano jednak, że przy wsparciu kilkudziesięciu tysięcy kibiców możliwe, że w którymś z meczów pokuszą się o niespodziankę. Nieco wyżej stały notowania Chińczyków. Do Kalkuty przysłali drużynę opartą na młodych zawodnikach, którzy walczyli w kwalifikacjach do turnieju olimpijskiego. Ostatnie dwie edycje imprezy, w których Chiny docierały do finału, pokazały, że nie wolno ich jednak lekceważyć.

Wśród zawodników Antoniego Piechniczka najwięcej doświadczenia na reprezentacyjnym poziomie mieli Józef Młynarczyk, Roman Wójcicki, Andrzej Buncol, Włodzimierz Ciołek, Włodzimierz Smolarek, Stefan Majewski i Andrzej Iwan. Dwóch ostatnich pojechało do Indii z urazami. Na miejscu okazało się jednak, że są one na tyle poważne, że ich udział w turniej był marginalny. Duże nadzieje trener wiązał z Dariuszem Dziekanowskim, którego widział jako partnera Smolarka w ataku. W lidze świetnie spisywał się Lech Poznań, więc nie powinno dziwić, że selekcjoner zabrał ze sobą czwórkę graczy poznańskiego klubu. Spośród nich jedynie Mirosław Okoński nie był żółtodziobem. Krzysztof Pawlak, Józef Adamiec i Czesław Jakołcewicz dopiero stawiali pierwsze kroki w kadrze, podobnie jak Krzysztof Urbanowicz z Pogoni Szczecin. W Indiach nasza reprezentacja miała stanowić mieszankę doświadczenia z młodością i oczekiwano, że pokażemy się z jak najlepszej strony.

Wszystkie zespoły zostały zakwaterowane w pięciogwiazdkowym hotelu Hindustan. Każdy z nich miał do dyspozycji osobną salę, w której spożywano posiłki. Kontakt między drużynami był więc minimalny. Piłkarze mijali się praktycznie tylko w hotelowym holu i przy autobusach. W czasie pobytu ochoczo korzystano z wszelkich udogodnień, jak choćby z odkrytego basenu czemu sprzyjała przyjemna temperatura.

Mecz otwarcia

Turniej o Puchar Nehru był co prawda towarzyską imprezą, ale z boiska można było podnieść całkiem solidne nagrody finansowe. Piechniczek więc nie tylko chciał sprawdzić nowych zawodników, ale też wygrać. Dlatego też niezależnie od klasy rywala desygnował do gry dość mocny skład. Pierwsze spotkanie Polacy rozegrali 11 stycznia. W meczu otwarcia turnieju ich przeciwnikiem był zespół gospodarzy. Pojedynek rozgrywano nie na stadionie Salt Lake, jak błędnie informowano w polskiej prasie (ten zostanie uroczyście otwarty dopiero pod koniec turnieju), ale na obiekcie Eden Gardens, który zwykle był areną zmagań krykiecistów. Na trybunach zasiadło ponad 80 tys. widzów spragnionych wielkiego futbolu. Spotkanie poprzedziła ceremonia otwarcia, której towarzyszyła większa pompa, niż podczas inauguracji mundialu w 1982 r. Imprezę uroczyście otworzyła premier Indira Gandhi, a Włodzimierz Smolarek wspominał, że zrobiło to na nich ogromne wrażenie i poczuli się dowartościowani.

Wreszcie nadszedł czas na danie główne. Trener Antoni Piechniczek postawił na sprawdzony skład, do którego wkomponował kilka nowych elementów. W bramce grał Józef Młynarczyk, a linię obrony tworzyli Krzysztof Pawlak, Roman Wójcicki, Józef Adamiec i Jan Jałocha. W pomocy wyszli Andrzej Buncol, Włodzimierz Ciołek, debiutujący w reprezentacji Czesław Jakołcewicz i przesunięty z ataku Włodzimierz Smolarek. Napad tworzyła dwójka Dariusz Dziekanowski i Mirosław Okoński. Po latach Jakołcewicz wspominał, że już samo powołanie na turniej było dla niego niespodzianką.

Powołanie do kadry to było dla mnie duże zaskoczenie, wręcz szok. Trener Antoni Piechniczek szukał jednak wówczas zawodnika w miejsce Waldemara Matysika. Potrzebował wysokiego, sprawnego zawodnika, który mógłby wykonywać na boisku „czarną robotę”. Lech wówczas kroczył po mistrzostwo kraju, zbierałem dobre recenzje, więc postanowił dać mi szansę. Zostałem powołany na Puchar Nehru – zadebiutowałem w meczu przeciwko Indiom – wspomniał w rozmowie z Maciejem Henszelem dla Gazety Wyborczej w 2002 r.

Nie wiadomo było, czego możemy się spodziewać po rywalach, ale jako klasowy zespół rozpoczęliśmy w dobrym stylu. Spokojnie rozgrywaliśmy piłkę w środkowej strefie boiska i umiejętnie potrafiliśmy przyspieszyć akcje w okolicach pola karnego rywali. Indie jednak grały bez kompleksów i nasz zespół musiał się nieco natrudzić, żeby strzelić pierwszego gola.

Wynik w 10. minucie spotkania otworzył Dariusz Dziekanowski po podaniu Krzysztofa Pawlaka. Stracona bramka nie podcięła jednak skrzydeł zespołowi gospodarzy i na kolejnego gola trzeba było czekać 25 minut. Wtedy role się odwróciły i to Pawlak pokonał bramkarza rywali po podaniu Dziekanowskiego. Wydawało się, że worek z bramkami się rozwiązał, ale nic z tego. Jeszcze przed przerwą ambitnie grający przeciwnicy strzelili kontaktowego gola. Biswajit Bhattacharya sprytnym strzałem zaskoczył Józefa Młynarczyka, a na trybunach wybuchł szał radości.

Graliśmy wymarzoną piłkę. Nadal się zastanawiam, jak tego dokonaliśmy. Milovan zaszczepił w nas ducha zespołu, czego nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy. Trener poprosił mnie, żebym grał nieco bardziej wycofany. Razem z Manoranjanem Bhattacharyem zagrałem „na ścianę” i walnąłem bramkę – wspominał po latach strzelec gola.

Milovan Ćirić bardzo umiejętnie potrafił zmotywować swoich podopiecznych. Grali z wielkim zaangażowaniem i nie mieli żadnych kompleksów. O jakiejkolwiek niespodziance jednak nie mogło być mowy. Polskę i Indie dzieliła różnica kilku klas. W drugiej połowie nasi piłkarze zbytnio się nie przemęczając, spokojnie kontrolowali przebieg spotkania i raz po raz rozrywali szyki obronne rywali. Brakowało jednak dokładności. Trener dokonał dwóch zmian – w 65. minucie Andrzeja Buncola zmienił Krzysztof Urbanowicz, a na ostatnie dziesięć minut na boisku pojawił się Piotr Skrobowski, który zastąpił Krzysztofa Pawlaka. Mimo usilnych starań naszego zespołu wynik pozostał bez zmian.

Polacy swoją grą zdobyli uznanie i sympatię miejscowych kibiców. Po naszym zwycięstwie w miejscowej prasie nie szczędzono naszym reprezentantom pochwał. Podkreślano łatwość, z jaką nasi odnieśli zwycięstwo i wskazywano nas jako głównych kandydatów do końcowej wygranej. Wyróżniono Buncola i Ciołka, a grę Smolarka określano jako magiczną.

Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, to dla Indii tak niska porażka też była sukcesem. Poza tym strzelili przecież gola trzeciej drużynie świata. Później się okazało, że ta bramka była jedyną strzeloną przez gospodarzy w trakcie całego turnieju. Nic dziwnego więc, że po latach ciągle się ją wspomina. Jeden z członków indyjskiego zespołu Shabbir Ali, który całej karierze strzelił ponad 30 bramek dla reprezentacji, mówił, że żadna nie dała mu tyle radości, co udział w tamtym niezapominanym turnieju.

Adamiec rozbija chiński mur

W kolejnym meczu, który zaplanowano na 15 stycznia, rywalem Polaków byli Chińczycy. W międzyczasie rozegrano inne spotkania turnieju. Vasas tylko zremisował z Chinami 1:1, tracąc bramkę w ostatnich minutach. Argentyńczycy w swoim pierwszym meczu wygrali 1:0 z Rumunami. Arbitrem w tamtym spotkaniu był Alojzy Jarguz. Pod koniec meczu wyrzucił on z ławki Carlosa Bilardo, który mimo ostrzeżeń ciągle miał jakieś uwagi do pracy sędziów. Co ciekawe próżno szukać wzmianki o tym fakcie w relacjach w polskiej prasie i w książce Z gwizdkiem przez świat. Informował o tym wydawany w Singapurze dziennik Singapore Monitor, powołując się na doniesienia agencji UPI. Turniej budził żywe zainteresowanie nie tylko w Indiach, ale także w całym regionie, o czym świadczą liczne prasowe doniesienia singapurskich gazet. Nic dziwnego, bo przecież tak klasowe ekipy rzadko gościły w tej części świata.

Wracając jednak do boiskowych wydarzeń, trzeba wspomnieć, że gospodarze twarde warunki postawili nie tylko Polakom. Bardzo męczyli się z nimi również Argentyńczycy, którzy zwycięską bramkę zdobyli w ostatnich minutach meczu. Reprezentanci Indii po raz kolejny pokazali się z dobrej strony, ale na więcej niż uważną grę w obronie nie było ich stać.

Na mecz z Chinami Piechniczek wystawił taki sam skład co w starciu z Indiami. Było to pierwsze nasze spotkanie z zawodnikami z Państwa Środka. Chiński futbol nie stał wówczas na najwyższym poziomie, ale w regionie był już liczącą się siłą. Swoją klasę Chińczycy potwierdzą w grudniu 1984 r., kiedy to w Singapurze dojdą do finału Pucharu Azji. Dla polskiej ekipy byli jednak jedną wielką niewiadomą.

Nie wiedzieliśmy o Chińczykach nic. Ich nazwiska nic nam nie mówiły – przyznawał Piechniczek.

Na trybunach znowu zasiadł komplet kibiców, a spotkaniu przyglądał się również Carlos Bilardo, bo to właśnie Polacy mieli być kolejnym przeciwnikiem jego podopiecznych. Polacy zaprezentowali się lepiej niż w pojedynku z Indiami. Górowaliśmy nad Chińczykami zgraniem i przewyższaliśmy ich dojrzałością taktyczną. Rywale z kolei imponowali przygotowaniem fizycznym i byli całkiem dobrze wyszkoleni technicznie. Ich szybkość, start do piłki i żywiołowość sprawiała momentami polskiej defensywie małe problemy.

Polska ofensywa miała spore problemy ze sforsowaniem szczelnego muru chińskiej obrony. Na pierwszą i jedyną jak się okazało bramkę, kibice musieli czekać ponad pół godziny. Wtedy to dokładne dośrodkowanie Włodzimierza Smolarka z lewej flanki na gola zamienił Józef Adamiec. Chińczycy się jednak nie poddawali i konsekwentnie dążyli do wyrównania. Najbliżej celu byli w 66. minucie, kiedy po strzale Bo Zhu piłka trafiła w słupek i opuściła boisko. Mimo prób z jednej i z drugiej strony do końca meczu wynik pozostał bez zmian.

Polacy byli chwaleni za swoją wszechstronność i precyzję. Sprawozdawcy podkreślali też naszą umiejętność gry pozycyjnej. Znowu świetne oceny zebrał Smolarek, który mocno poobijany po faulach rywali został w drugiej połowie zmieniony przez Urbanowicza. Klasę Polaków docenił też selekcjoner Argentyńczyków.

Ze wszystkich drużyn, które występują w Kalkucie, ten zespół prezentuje najdojrzalszy futbol – chwalił naszą drużynę Carlos Bilardo w wywiadzie dla indyjskiej telewizji.

Argentyńskie tango

Starcie z Argentyną było spotkaniem dwóch głównych pretendentów do wygranej w całym turnieju. Możliwość sprawdzenia się w pojedynku z tak wymagającym rywalem była głównym argumentem przemawiającym na korzyść tak dalekiego wyjazdu. Piechniczek wspominał, że obie ekipy potraktowały mecz bardzo prestiżowo. Przeciwnicy szukali okazji do rewanżu, bo przecież trzy lata wcześniej wygraliśmy z Argentyną na ich terenie w Buenos Aires.

We wtorek 17 stycznia o godzinie 15:00 na boisko wybiegła ta sama jedenastka, co w dwóch poprzednich meczach. W zespole rywali nie brakowało klasowych piłkarzy. W bramce stał Pumpido, w drugiej linii brylowali Giusti i Ponce, a w ataku największą gwiazdą był Burruchaga, który wyprowadził zespół na murawę w roli kapitana. Podopieczni Bilardo byli świetnie wyszkoleni technicznie i bardzo szybcy. Dysponowali też zaskakująco dobrymi warunkami fizycznymi. Naprzeciw siebie stanęły dwie klasowe, równorzędne drużyny. W obu zespołach było kilku młodszych, mniej doświadczonych zawodników, ale sprawdzianów z takimi silnymi ekipami Polska potrzebowała jak najwięcej.

Kiedy czytałem skład, odczuwałem satysfakcję, to był dowód dla mediów, że nie pojechaliśmy tam na wycieczkę i że spotykamy się z poważnymi rywalami – wspominał Piechniczek.

Mecz był dość wyrównany i obie drużyny skupiły się na zabezpieczeniu dostępu do własnej bramki. Do przerwy gole nie padły, ale walki na boisku nie brakowało. W całym meczu węgierski sędzia Károly Palotai pokazał aż pięć żółtych kartek. Czterema ukarani zostali Argentyńczycy, a jedną zobaczył Smolarek. To właśnie po jego faulu przed polem karnym Węgier podyktował rzut wolny w 51. minucie. Do piłki podszedł José Ponce i precyzyjnym, silnym strzałem w samo okienko nie dał szans Młynarczykowi.

Do końca meczu pozostawało jeszcze niespełna 40 minut, więc czasu na wyrównanie było sporo. Sforsować argentyńską obronę wcale nie było jednak tak łatwo. Cel ten udało się osiągnąć dopiero na kilka minut przed końcem. Po wybiciu futbolówki z pola karnego rywali przejął ją Jałocha i długim podaniem obsłużył Smolarka. Ten z pierwszej piłki zagrał na czwarty metr do Buncola, który nie miał kłopotów z umieszczeniem piłki w siatce. W zgodnej opinii trenerów wynik 1:1 był sprawiedliwy i w pełni oddawał przebieg meczu.

Dzień przed naszymi starciem z Argentyną Vasas dość szczęśliwie zremisował z młodymi Rumunami. W kolejnych pojedynkach obyło się bez niespodzianek. 18 stycznia Chińczycy potwierdzili swoje niemałe umiejętności i wygrali 2:1 z Rumunią, a dzień później Węgrzy ograli 1:0 gospodarzy. Największa sensacja wydarzyła się jednak 20 stycznia w meczu Chin z Argentyną. Bardzo długo utrzymywał się bezbramkowy remis, a Argentyńczycy zaczynali się coraz bardziej niecierpliwić. W 77. minucie na boisku pojawił się 23-letni Zhao Dayu, a niespełna dziesięć minut później strzelił gola na wagę zwycięstwa z przyszłymi mistrzami świata.

Zhao był dość drobnym, ale jednocześnie bardzo szybkim zawodnikiem, zarówno z piłką, jak i bez niej. Wciąż pamiętam jego bramkę przeciwko Argentynie. To było bardzo precyzyjne uderzenie w końcówce meczu. Bramka nie oddawała przebiegu gry, ale była wynikiem bardzo przemyślanego kontrataku Chińczyków przeprowadzonego prawą stroną – wspominał po latach Biswajit Bhattacharjee.

Ciężka przeprawa z Węgrami

Porażka Argentyńczyków mocno skomplikowała ich sytuację w tabeli i nie wszystko już zależało od nich. Razem z Chińczykami mieli po pięć punktów, podobnie jak Polacy, ale my mieliśmy jeszcze do rozegrania mecz z Vasasem. Zespół węgierski zdołał uzbierać cztery punkty i czaił się tuż za plecami Argentyny. Nasz pojedynek z Węgrami był więc bardzo ważny dla układu tabeli. Ewentualna przegrana nie przekreślała jeszcze naszych szans na finał, ale zwycięstwo znacznie nas do niego przybliżało, więc warto było wykorzystać nadarzającą się okazję.

Rodzima prasa pisała o pojedynku z Węgrami jako o starciu z obrońcami tytułu, ale rzecz jasna drużyna Vasasu nie miała zbyt wiele wspólnego z zespołem, który triumfował przed rokiem. Ciągle była to jednak solidna europejska drużyna, która potrafi grać w piłkę. Nie zapowiadało się więc, że będzie to łatwa przeprawa, tym bardziej że Węgrzy też liczyli na występ w finale.

Selekcjoner postawił na tych samych piłkarzy, co w poprzednich meczach imprezy. Polacy wyszli na boisko nastawieni na wygraną, ale początek należał do Węgrów. Nasi rywale grali szybciej i odważniej, byli też bardziej zwrotni. Atakowali główne skrzydłami, ale brakowało im skuteczności. Nasi piłkarze pierwszą groźną sytuację stworzyli już w 4. minucie, kiedy po uderzeniu Pawlaka piłka minimalnie minęła słupek. Swoje okazje mieli później jeszcze Dziekanowski i Jakołcewicz, ale najbliżej szczęścia był Ciołek, który w 12. minucie trafił w słupek.

Kolejny bardzo dobry mecz rozgrywał Smolarek. Węgrzy, żeby go zatrzymać, często musieli uciekać się do fauli. Po jednym z takich zagrań w 29. minucie sędzia podyktował rzut wolny. Chwilę później odbitą przez bramkarza piłkę skierował do siatki Wójcicki i mogliśmy się cieszyć z prowadzenia. Radość trwała jednak ledwie dziesięć minut, bo jeszcze przed przerwą nadzialiśmy się na kontrę rywali. Po celnym dośrodkowaniu Młynarczyka pokonał Tibor Balog. Niektóre źródła jako strzelca gola podają László Kissa, ale zarówno nasz Dziennik Łódzki, który dość szeroko informował o turnieju, jak i węgierski Népsport wskazują na Baloga. W drugiej połowie nie brakowało na boisku twardej walki, ale żadna ze stron nie potrafiła wykorzystać stwarzanych okazji i mecz zakończył się wynikiem 1:1.

To był chyba najtrudniejszy mecz z dotychczasowych. Węgrzy okazali się bardzo groźni. Naszym celem było zwycięstwo, ale remis także zwiększył znacznie szansę reprezentacji Polski awansu do finałów. 23 bm. gramy z Rumunią i jesteśmy w tym meczu faworytem – mówił po meczu Antoni Piechniczek cytowany przez Dziennik Łódzki.

Mecz o wszystko

Nasz mecz z Rumunią kończył grupowe rozgrywki i sytuacja w tabeli była już jasna. Prowadzili w niej Chińczycy, którzy lepszym bilansem bramek wyprzedzili Argentynę. Zespół prowadzony przez Bilardo swoim starciem z Vasasem rozpoczynał ostatnią serię gier i wiedział, że tylko wysokie zwycięstwo może im dać awans do finału. Wygrali 3:0, ale w takim samym stosunku Chiny wygrały z Indiami i to właśnie reprezentanci Państwa Środka zapewnili sobie awans. Polacy ustępowali jednym i drugim pod względem różnicy bramek i remis nic nam nie dawał. Żeby zagrać w finałowym pojedynku, to w środę 25 stycznia musieliśmy wygrać z Rumunami.

Trener zdecydował się na jedną zmianę w wyjściowym składzie. Józefa Adamca zastąpił Piotr Skrobowski. Po czasie okazało się, że dla zawodnika krakowskiej Wisły był to pożegnalny występ w reprezentacji. W pełnym rozwoju jego talentu przeszkodziły mu kontuzje. Smolarek określał Skrobowskiego jako największy niewykorzystany talent piłkarski, z jakim grał. Spotkanie miało się odbyć na nowo wybudowanym stadionie Salt Lake.

To kolos obliczony na 130 tys. miejsc. Obecnie jest wykańczany i może pomieścić 90 tys. widzów. Na meczu Polska – Rumunia stadion wypełniony był po brzegi. Obiekt przypomina brazylijską „Maracanę”. Trybun przykryte dachem, wokół nowoczesne szatnie i zaplecze. Stadion oddalony jest od miasta o ok. 7 km. Środowe mecze ChRL – Indie i Polska – Rumunia stanowiły jego oficjalną inaugurację – cytował Piechniczka Dziennik Łódzki.

Świadomość, że trzeba wygrać z Rumunią, trochę chyba spętała nogi naszym zawodnikom, bo na przerwę schodzili przy wyniku 0:0. Trener zauważał, że nasi rywale zagrali bardzo defensywnie i dobrze spisywał się ich bramkarz. Polacy atakowali od samego początku, ale naszym napastnikom w kolejnym już meczu brakowało skuteczności. Na szczęście bramki mogli strzelać też obrońcy, o czym przekonano się na początku drugiej połowy.

Pięć minut po przerwie ruszył do przodu Roman Wójcicki. Minął kilku piłkarzy rumuńskich, wymienił błyskawicznie piłkę z Włodzimierzem Ciołkiem i płaskim strzałem z około trzynastu metrów nie dał żadnych szans bramkarzowi – relacjonował po spotkaniu Piechniczek.

Jednobramkowe prowadzenie Polacy utrzymali do końca i jako jedyny zespół bez porażki w turnieju zakończyli grupowe zmagania na pierwszym miejscu. Trener oprócz Wójcickiego chwalił Pawlaka, który często włączał się do akcji ofensywnych, a także Buncola i Smolarka. Ten ostatni trzy minuty przed końcem został zmieniony przez Majewskiego. Drugą zmianą był wprowadzenie w przerwie Urbanowicza w miejsce Dziekanowskiego. Piłkarz Pogoni podobnie jak Skrobowski tym występem pożegnał się z reprezentacją, w której nie potrafił zaistnieć i wywalczyć sobie miejsca na stałe. Dziekanowski z kolei grał dość nierówno, ale Piechniczek widział jego ogromne możliwości. W przyszłości selekcjoner planował, żeby Dziekan stworzył duet napastników ze Smolarkiem. Żeby piłkarze lepiej się rozumieli, postanowił ich umieścić razem w jednym pokoju w hotelu, ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów.

Starałem się jak najlepiej „zgrywać” z Darkiem, choć byliśmy zupełnie innymi ludźmi. Ja bardziej zamknięty, skryty w sobie, on przebojowy, otwarty na wszystko. Czasami wydaje mi się, że gdyby inaczej potoczyło się to wszystko, to moglibyśmy przez wiele lat decydować o sile ataku reprezentacji. Różnice charakteru były jednak zbyt duże między nami – wspominał Smolarek.

Indyjskie kontrasty

Pomiędzy kolejnymi pojedynkami Polacy mieli parę dni wolnego, więc oprócz treningów, na które przychodziło po kilka tysięcy kibiców, mogli przeznaczyć czas na odpoczynek i zwiedzanie miasta. Dzisiaj populację Kalkuty szacuje się na około 14 milionów mieszkańców, a w 1984 r. było ich niespełna 10 milionów. Nasi piłkarze poznawali miasto głównie zza szyb autobusów i zawsze towarzyszyło im dziesięciu ubranych po cywilnemu policjantów, którzy dbali o ich bezpieczeństwo. Wielu turystom Indie jawią się dzisiaj jako kraj ogromnych społecznych nierówności. Nie inaczej było też w latach 80. W Polsce jednak również nie było wówczas kolorowo. Ciągle obowiązywał stan wojenny, coraz więcej produktów było reglamentowanych, a na sklepowych półkach pojawiało się coraz więcej pustych miejsc. Szarość i beznadzieja ostatnich lat PRL-u w zderzeniu z indyjską codziennością skłaniały jednak Polaków do refleksji, że w porównaniu z Indiami w Polsce mimo wszystkich uciążliwości nie żyło się najgorzej.

Te wszystkie miasta, przepych, bieda, slumsy, wille, pałace – coś niesamowitego. Ja do dziś pamiętam te nasze wyjścia na spacery, gdzie policja cały czas nas eskortowała w cywilu. Był taki film, „Slumdog. Milioner z ulicy” i te urywki dokładnie pokazują to, co my widzieliśmy – dzieci, które czekały, aby ktoś dał jakiś pieniądz – tak rzeczywiście było. Doceniliśmy wtedy to, choć u nas było, jak było, że żyliśmy wtedy w takim kraju jak Polska – mówił Czesław Jakołcewicz w rozmowie z Grzegorzem Ignatowskim dla naszego portalu.

Ogromne społeczne nierówności zapadły też w pamięć Włodzimierzowi Smolarkowi.

Największe wrażenie budziły indyjskie kontrasty – przepych i bogactwo pałaców, a zaraz nieco dalej nędza – rodziny koczujące na ulicy. Mnóstwo riksz na ulicach i brak jakiegokolwiek uporządkowanego ruchu drogowego. Głośny klakson samochodowy był najlepszym znakiem ostrzegawczym – opowiadał po latach Smolarek.

Bardziej drastyczne i obrazowe wspomnienia z wizyty w Indiach miał Andrzej Iwan, który w Spalonym podzielił się kilkoma spostrzeżeniami.

Pięćdziesiąt metrów od hotelu, na ulicy, umierają ludzie. Codziennie wieczorem jeździ trupiarka – coś jak nasza śmieciarka, ale zamiast śmieci zbiera zwłoki tych, którzy nie przetrwali trudów dnia. W Kalkucie mieliśmy dobre warunki, w Delhi pierwszy raz widzieliśmy budynki z zewnętrznymi windami i wodospadami w środku. Ale i tu, i tam woń luksusu miesza się z natrętnym smrodem rozkładających się ciał – czytamy w jego biografii.

Nasz reprezentacyjny napastnik przytacza też pewną historię, w której oprócz niego brał udział Jan Jałocha. Iwan wspominał, że największe kłopoty jego klubowy kolega sprawiał wtedy, kiedy napił się odrobinę alkoholu. W Indiach Jałocha stronił od miejscowego jedzenia, tłumacząc, że mu nie smakuje. Miało to mieć swoje konsekwencje, kiedy do portu w Kalkucie przybili polscy marynarze. Sporo osób z ekipy, w tym Jałocha, wybrało się do nich na bankiet. Iwan, który miał nogę w gipsie, wolał zostać w hotelu. Wcześniej Jałocha pożyczył od niego książkę Kena Folletta Igła. Kiedy wrócił z bankietu, był prawie całkowicie trzeźwy, ale zaczął się zachowywać bardzo dziwnie. Patrzył na Iwana pełnym nienawiści zimnym wzrokiem i mówił do niego cytatami z książki.

Momentalnie zdałem sobie sprawę, że Jan Jałocha – reprezentant Polski w piłce nożnej i jednocześnie mój kolega z pokoju – doznał pomieszania zmysłów i mówi do mnie cytatami z „Igły”. Wydaje mu się, że jest Faberem, niemieckim szpiegiem, który musi zabić wszystkich mogących go zdekonspirować. To już nie są żarty – naprawdę się boję. On ni to szykuje się do ataku, ni to przesuwa się w stronę okna, żeby w ten sposób uciec i uniknąć pojmania przez Anglików. Jesteśmy na piątym piętrze, więc jego skok przez okno nie byłby najlepszym wyjściem z sytuacji. W końcu dochodzi do krótkiej szamotaniny, ale udaje mi się uwolnić i wydostać z pokoju – relacjonuje Iwan.

Po pomoc udał się w kierunku pokoju lekarzy, a chwilę później ze wsparciem ruszyli wracający ze statku masażyści. Wreszcie w kilka osób udało się w miarę bezpiecznie obezwładnić Jałochę, ale ten ciągle nie mógł się uspokoić.

Wije się, krzyczy, że go zdemaskowaliśmy i teraz będzie musiał nas zabić, więc przywiązujemy go do łóżka. Drobna ilość alkoholu na wygłodzony organizm zadziałała w sposób, jakiego nikt nie mógł się spodziewać. Jasiu leży teraz z każdą kończyną przywiązaną osobno i nie jest w stanie nawet podrapać się po tyłku. Leży tak kilkanaście godzin. Później znowu nie chodził na posiłki. Jeść już chciał, ale było mu wstyd – wspominał Iwan.

Z panującymi na ulicach Kalkuty nędzą i chorobami zetknął się też Antoni Piechniczek.

To, jak bardzo Indie różnią się od Europy, uzmysłowiłem sobie w niedzielę, kiedy z Jurkiem Wilkoszem, kierownikiem drużyny, poszliśmy rano na mszę do katolickiego kościoła. Jeszcze nie zaczęło się nabożeństwo, a przed kościołem słychać stukot. Okazało się, że to trędowaci, którzy stukaniem ostrzegali ludzi wokół, że przechodzą. Nie zapomnę tego do widoku do końca życia – opowiadał w książce „Piechniczek. Tego nie wie nikt”.

Złoty Puchar Nehru dla Polaków

Wreszcie po kilku tygodniach zmagań nadszedł czas, żeby wyłonić końcowego zwycięzcę. Mecz finałowy zaplanowano na piątek 27 stycznia o godzinie 13:45 czasu lokalnego na stadionie Salt Lake. Na trybunach zasiadło 90 tys. widzów, a spotkanie poprzedziła oficjalna prezentacja obu drużyn połączona z odegraniem hymnów państwowych. Trener wrócił do podstawowego składu i Skrobowskiego zastąpił Adamiec. Oprócz tego zdecydował, że Smolarek zagra tym razem w ataku, a Dziekanowski jako ofensywny pomocnik. Polacy oczywiście byli faworytami, ale ambitni Chińczycy też bardzo chcieli wygrać. Nie chodziło nawet o spore nagrody finansowe, ale zwycięstwo nad tak uznanym rywalem mogło pomóc w podniesieniu poziomu futbolu w całym kraju, a dodatkowo odniesiony sukces z pewnością zwiększyłby zainteresowanie dyscypliną.

To trudny przeciwnik, nieobliczalny. Chińczycy grają żywiołowo, z wielkim zaangażowaniem. Posiedli znaczne umiejętności techniczne. Będziemy faworytami, co nie ułatwi zadania, ale naszym celem jest zdobycie Pucharu Nehru – komplementował rywali przed meczem nasz selekcjoner.

Po części oficjalnej sędzia Melvyn D’Souza z Indii dał sygnał do rozpoczęcia meczu i zaczęło się widowisko. W pierwszych minutach oba zespoły grały ostrożnie i dość zachowawczo. Chińczycy wyciągnęli wnioski z pierwszego starcia z Polakami i grali dużo uważniej w obronie. Od czasu do czasu próbowali zagrozić nam swoimi kontratakami, ale nasza defensywa nie dawała się zaskoczyć. Pierwsza połowa nie przyniosła bramek, choć niektórzy zauważali, że przewagę miały Chiny.

W pierwszej połowie, przyznaję, Chińczycy byli lepsi. W ogóle grają oni dobrze, są świetni technicznie, bardzo szybcy – mówił po powrocie do kraju Jan Jałocha w rozmowie z Jerzym Filipiukiem dla Dziennika Polskiego.

W drugiej odsłonie jednak coraz większą przewagę zyskiwali podopieczni trenera Piechniczka. Kontrolowali grę w środku pola i stwarzali coraz groźniejsze sytuacje pod chińską bramką. Po ładnej akcji ze Smolarkiem dobrą okazję zmarnował Dziekanowski. Napastnikom znowu brakowało skuteczności i znowu z pomocą przyszli obrońcy, a dokładniej Roman Wójcicki. W 60. minucie zawodnik Widzewa po raz kolejny w trakcie turnieju świetnie odnalazł się w polu karnym przeciwników i wykorzystał precyzyjne dośrodkowanie Okońskiego z rzutu rożnego, strzałem głową nie dając szans bramkarzowi rywali.

Po zdobytej bramce polski zespół starał się uspokoić grę i kontrolować jej przebieg. W 75. minucie na boisku zameldował się Andrzej Iwan, dla którego był to pierwszy występ w Indiach. Wniósł trochę ożywienia w ofensywne poczynania kolegów i zainicjował kilka groźnych ataków. Chiński bramkarz dzielnie jednak trwał na posterunku i do końca spotkania wynik nie uległ zmianie. W samej końcówce Piechniczek wpuścił jeszcze Majewskiego, który zmienił Smolarka. Polacy pokonali Chińczyków 1:0 i mimo wszystko w dobrym stylu zdobyli Złoty Puchar Nehru.

Na koniec kapitan Józef Młynarczyk wzniósł w górę dziesięciokilogramowy, wykonany ze złota puchar i razem z kolegami odbył rundę honorową wokół boiska. W końcu jednak trofeum trzeba było oddać organizatorom. Polacy musieli się zadowolić nagrodami finansowymi i sygnetami z białego złota z wielkim kamieniem.

Miną ze dwie dekady, gdy – zrozpaczony i pogrążony w hazardzie – będę szukał pieniędzy, by cokolwiek wrzucić do automatów. Pójdę do jednego lombardu, drugiego – sygnet okaże się nic niewartym kawałkiem metalu – wspominał w „Spalonym” Andrzej Iwan.

Gola na wagę wygranej w turnieju zdobył Roman Wójcicki. Było to dla niego już trzecie trafienie w zawodach, co oznaczało, że wygrał klasyfikację najlepszych strzelców. W nagrodę dostał od organizatorów dywan.

Mam go do dziś. Ręcznie robiony, solidna robota, dwa metry na półtora. Kiedy na niego spojrzę, przypomina mi się, że raz w życiu byłem królem strzelców – wspominał z uśmiechem Wójcicki w książce „Piechniczek. Tego nie wie nikt”.

Oprócz Wójcickiego i bardzo pewnie grającego w obronie Adamca, najwięcej pochwał za swoje występy zbierał Smolarek. W finale zachwycił kibiców jedną akcją, kiedy po przedryblowaniu trzech rywali znalazł się w polu karnym, ale w ostatniej chwili piłkę spod nóg wygarnął mu bramkarz.

W tym turnieju otrzymałem nowy piłkarski pseudonim: „Magiczny”. Oj, dobrze mi się tam grało. Średnia frekwencja na trybunach w czasie naszych spotkań wynosiła 80 tysięcy ludzi – więcej, niż gdy graliśmy mecze na mistrzostwach świata! Pokazałem więc cały zestaw swoich technicznych umiejętności, zwody, kiwki, no i przede wszystkim to moje przetrzymywanie piłki w narożniku boiska, kończące się najczęściej faulami. Nikt nie potrafił dać sobie ze mną rady. Również i w Indiach zareklamowałem swój specyficzny styl gry. Okoński także pokazał się tam z jak najlepszej strony. Hindusi wcześniej nie widzieli czegoś takiego! – wspominał po latach Włodzimierz Smolarek w książce „Smolar. Piłkarz z charakterem”.

Problemy z pieniędzmi

Nagrody za zwycięstwo wręczał Polakom słynny Bobby Moore. Za zwycięstwo oprócz sygnetów Polacy zainkasowali 54 tys. dolarów i dodatkowo 45 tys. rupii. Jak to jednak często przy pieniądzach bywa, pojawiły się problemy. Piłkarze chcieli nagrodę podzielić w hotelu i niektórzy już liczyli, ile dolarów wyjdzie na głowę. Inne spojrzenie na tę sprawę miał sekretarz PZPN Zbigniew Kaliński. Działacz twardo stał na stanowisku, że pieniądze trzeba zawieźć do kraju.

Zaczęły się kłótnie. Żadna ze stron nie miała zamiaru odpuścić. Kaliński argumentował, że jeśli nie przywiezie nagród do kraju, to pożegna się z posadą. W końcu udało się dojść do porozumienia. Czek miał zatrzymać polski dyplomata w Indiach, a ostateczną decyzję miał podjąć minister sportu Marian Renke. Po powrocie do Warszawy i nakreśleniu całej sytuacji miał on jednak pretensje do Piechniczka, że nie podzielili pieniędzy na miejscu. Trener bronił się, że chcieli tak zrobić, ale Kaliński na to nie pozwolił. Renke z żalem wówczas przyznał, że może jedynie zaoferować wymianę dolarów po oficjalnym kursie bankowym. W banku za jednego dolara płacono wówczas 92 złote, a na czarnym rynku około 700 złotych. Dla porównania mały fiat kosztował z kolei 800 tys. złotych. Piłkarze nie chcieli ochłapów i ostatecznie pieniądze z zostawionego w konsulacie czeku zasiliły budżet wyprawy, w której wzięła udział Wanda Rutkiewicz.

Nie był to pierwszy raz, kiedy sekretarz Kaliński sprawił problemy. Po wspomnianej niedzielnej mszy w katolickim kościele w Kalkucie do trenera podeszła starsza kobieta w kapeluszu. Rozpoznała go i przedstawiając się jako żona właściciela plantacji herbaty, zaprosiła kierownictwo na przyjęcie. Piechniczek wspominał, że na imprezie była też miejscowa Polonia, a sekretarz zaczął opowiadać polityczne dowcipy.

Zniesmaczone towarzystwo zaczęło się przerzedzać, zostali tylko przedstawiciele reprezentacji i gospodarze. Musieliśmy przepraszać, że zepsuliśmy przyjęcie – relacjonował selekcjoner.

Z Kalkuty nasi reprezentanci udali się do Delhi, skąd mieli odlecieć do Frankfurtu. Na miejscu spotkali się jeszcze z naszym ambasadorem, który gratulował im zwycięstwa. Kaliński przyznał się do opowiadania politycznych kawałów u herbaciarza, bojąc się konsekwencji, ale dyplomata uspokoił go, samemu opowiadając zabawną historyjkę.

Chińska medycyna

Udział w turnieju był dobrą okazją do wymiany doświadczeń między sztabami reprezentacji. Naszej ekipie udało się nawiązać dobre kontakty z Chińczykami. Dzięki temu Stefan Majewski i Andrzej Iwan, którzy zmagali się z urazami, mogli skorzystać z dobrodziejstw chińskiej medycyny.

Na zgrupowaniu w Wiśle złapałem zapalenie ścięgna Achillesa. W efekcie w trakcie całego turnieju zagrałem zaledwie sześć minut. Sprowadzili do mnie chińskiego specjalistę od akupunktury. Nakłuł mi nogę tak, że wyglądała jak jeż. Facet potrafił wbić igłę w ten sposób, że wychodziła drugą stroną nogi! – opowiadał Majewski.

Obrońcy jednak zabiegi chińskich specjalistów niezbyt pomogły. Trochę lepiej było w przypadku Iwana. Smolarek wspominał, że nakłucia i specjalistyczny sposób masażu pozwoliły mu stanąć na nogi. Sam Iwan w rozmowie dla Dziennika Polskiego przyznawał, że przed meczem finałowym naprawdę czuł się dobrze i ból w nodze był wyraźnie mniejszy. Niestety po spotkaniu i w drodze powrotnej dolegliwości powróciły, a w kraju okazało się, że stan zapalny w ścięgnie nadal się utrzymuje.

Smolarek wspomina także, że z usług Chińczyków korzystali też nasi masażyści. Podawali się oni za kontuzjowanych piłkarzy i na własnej skórze chcieli przekonać się o możliwościach chińskich specjalistów i przy okazji nauczyć się czegoś nowego dla siebie. Nieoficjalnie mówiło się nawet, że Chińczycy chcieli wysłać do nas swoich trenerów na kursy doszkalające, a sami w zamian podzieliliby się tajnikami własnej medycyny. Pomysł jednak upadł.

Ocena

Po latach wielu uczestników styczniowej wyprawy do Indii podkreślało znakomitą organizację turnieju i ogromne zainteresowanie wśród kibiców. Mecze były transmitowane przez ogólnokrajową telewizję, a na trybunach na każdym meczu zasiadło przynajmniej 80 tys. widzów. Mało kto miał okazję grać przy tak dużej publice. Polska telewizja nie transmitowała spotkań z turnieju o Puchar Nehru, ale na prośbę redakcji sportowej nasz sztab załatwił od organizatorów kasetę z zapisem finałowego pojedynku. Mecz finałowy pokazano w programie pierwszym w magazynie Tele-gol 3 lutego, na parę dni przed początkiem zimowych igrzysk w Sarajewie.

Wyprawa do Indii była pierwszym etapem przygotowań do eliminacji do meksykańskiego mundialu. Polacy wcześniej nie grali w takim klimacie o tej porze roku i z pewnością sztab dzięki występom w Kalkucie miał sporo materiałów do analizy. Pod względem sportowym odniesiono sukces. Jako jedyna ekipa w dość jednak silnie obsadzonym turnieju nie przegraliśmy meczu. Również pod względem finansowym na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało dobrze. W Delhi w czasie spotkania z ambasadorem chwalono zespół nie tylko na sukces sportowy, ale też propagandowy. Jak dotąd Polska na łamach miejscowej prasy gościła głównie z powodów politycznych. Po wygranej jawiła się jednak w środkach masowego przekazu jako kraj o bardzo wysokim poziomie sportowym.

Jeśli chodzi o przegląd kadr i możliwość sprawdzenia nowych zawodników, to można mieć jednak kilka zastrzeżeń do trenera. Ani razu na boisku nie pojawili się Józef Wandzik i Jan Karaś. Zwłaszcza ten drugi mógł dostać szansę, jeśli nasza ofensywa nie imponowała skutecznością. Stefan Majewski i Andrzej Iwan przez urazy zagrali ledwie po parę minut, więc w ich miejsce można było zabrać innych kandydatów. W ogóle trudno oprzeć się wrażeniu, że siedemnastoosobowy skład to jednak trochę mało, jak na tak długi turniej. W Indiach spędziliśmy przecież niemal miesiąc, rozgrywając sześć meczów. Przez dość wąską kadrę trener trochę ograniczył sobie pole manewru.

Wśród pozytywów trzeba wskazać fakt, że udanie do kadry weszli Krzysztof Pawlak, Józef Adamiec i Czesław Jakołcewicz. Żaden z nich jednak wielkiej kariery u Piechniczka nie zrobi. Pawlak sam miał wątpliwości czy jest w stanie wygrać rywalizację ze zdrowym Majewskim i coraz lepiej prezentującym się Kubickim. Czas jednak pokazał, że stał się ważnym elementem drużyny i zagrał nawet na mistrzostwach świata w Meksyku. Wiosną do kadry wrócił Waldemar Matysik, więc Jakołcewicz musiał pogodzić z rolą gracza drugiego szeregu i tak naprawdę zaistniał dopiero u trenera Strejlaua. Adamiec z kolei rozegrał jeszcze tylko kilka meczów w reprezentacji i w tym samym roku wyjechał do Niemiec.

Stefan Grzegorczyk i Jerzy Lechowski w Drodze do Meksyku wśród korzyści płynących z wyprawy wskazywali kilka kwestii. Dublerzy mogli się zapoznać z różnymi stylami gry i dość długo przebywali z bardziej doświadczonymi kolegami. Zgrywali się z nimi i przejmowali od nich wzory sportowe i wychowawcze. Zespół był zestawiony dość eksperymentalnie, ale nie było mowy o kompromitacji. Poza szwankującą skutecznością w ofensywie zaprezentowaliśmy kawał solidnego futbolu i zasłużenie wygraliśmy całe rozgrywki.

Puchar Nehru – co było dalej?

W kolejnych latach rozgrywki o Złoty Puchar Nehru zdominowała reprezentacja ZSRR, która wygrywała cztery razy z rzędu od 1985 do 1989 r. Polacy wrócili do Indii w 1988 r. Podobnie jak Bułgarzy, Węgrzy i Sowieci przysłaliśmy wtedy reprezentację olimpijską. W składzie mieliśmy takich zawodników jak Marek Leśniak, Andrzej Rudy czy Jan Furtok. Co ciekawe turniej zaczął się wówczas 18 stycznia, ale Polacy swój pierwszy mecz rozegrali dopiero 26 stycznia, bo nie mogli wcześniej przejechać do Indii. Wygraliśmy z Chinami, Bułgarią i Węgrami, zremisowaliśmy z Indiami i przegraliśmy z ZSRR. Takie wyniki dały nam awans do finału, gdzie jednak po raz drugi musieliśmy uznać wyższość ZSRR, przegrywając 0:2.

W latach 90. turniej stracił na znaczeniu i jego obsada z każdą edycją była słabsza. W 1997 r. z powodów finansowych zrezygnowano z dalszej organizacji imprezy. Pomysł jednak reaktywowano dziesięć lat później. Do udziału zapraszano już jednak zespoły, z którymi Indie były w stanie nawiązać równorzędną walkę. Dzięki temu gospodarze wygrali edycje w 2007, 2009 i 2012 r. W 2014 r. znowu na przeszkodzie w organizacji stanęły względy finansowe, a dwa lata później federacja poinformowała, że turniej o Złoty Puchar Nehru zostanie zastąpiony Pucharem Mistrzów, w którym miały brać udział reprezentacje zajmujące miejsce od 120. do 150. w rankingu FIFA.

Swoją drogą szkoda, że dziś, w dobie ogromnej komercjalizacji światowego futbolu, podobnych międzynarodowych towarzyskich turniejów z udziałem reprezentacji organizuje się coraz mniej. Miały one swój niezaprzeczalny urok. Warto też pamiętać, że turniej o Złoty Puchar Nehru w 1984 r. był ostatnią poważną piłkarską imprezą, w której najlepsza okazała się nasza seniorska reprezentacja.

Źródła:

Przy pisaniu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Paweł Czado, Beata Żurek, Piechniczek. Tego nie wie nikt, Warszawa 2015;
  • Marek Dabkus, Janusz Porycki, Z gwizdkiem przez świat, Olsztyn 2015;
  • Andrzej Gowarzewski, Biało-czerwoni 1921-2018, Katowice 2017;
  • Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Droga do Meksyku, Warszawa 1986;
  • Andrzej Iwan, Krzysztof Stanowski, Spalony, Warszawa 2012;
  • Novy Kapadia, Triumphs and Disasters: The Story of Indian Football, 1899-2000, w: Soccer in South Asia: Empire, Nation, Diaspora, Nowy Jork 2013;
  • Jacek Perzyński, Smolar. Piłkarz z charakterem, Warszawa 2012;
  • Artykuł 10 kilogramów złota autorstwa Zbigniewa Muchy opublikowany w Piłce Nożnej Nr 3 (2116) z 14 stycznia 2014 r.;
  • Artykuł Nehru Cup: Early sheen that never returned and quality that got replaced by mediocrity! autorstwa Suhrida Barua z 16 października 2002 r.;
  • Artykuł Przypadki piłkarzy Śląska w reprezentacji: Jedni przegrali z gwiazdami, inni z alkoholem autorstwa Artura Brzozowskiego z 19 października 2014 r.;
  • Artykuł Revisiting some of the memorable moments of the Nehru Cup autorstwa Abhisheka Roy’a z 14 sierpnia 2007 r.;
  • Artykuł When China beat the future World Cup winners autorstwa Suvama Pala z 9 lipca 2018 r.;
  • Artykuł Wyprawa kadry Piechniczka po Złoty Puchar autorstwa Roberta Murawskiego z 11 stycznia 2014 r.;
  • Kłopoty bogactwa – wywiad z Antonim Piechniczkiem przeprowadzony przez Jacka Szczerbę z 28 maja 2002 r.;
  • Retro Wywiad #17: Czesław Jakołcewicz – wywiad z Czesławem Jakołcewiczem przeprowadzony przez Grzegorza Ignatowskiego z 16 grudnia 2016 r.;
  • Rozmowa z Czesławem Jakołcewiczem – wywiad z Czesławem Jakołcewiczem przeprowadzony przez Macieja Henszela z 13 września 2002 r.;
  • Nehru Cup;
  • Nehru Cup 1982;
  • Nehru Cup 1983;
  • Nehru Cup 1984;
  • Nehru Cup 1984 – Match Details;
  • Nehru Cup 1988;
  • Relacje i artykuły prasowe w Dzienniku Łódzkim:
    • Dziennik Łódzki Nr 255 (10470) z 9 grudnia 1983 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 269 (10484) z 27 grudnia 1983 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 271 (10486) z 29 grudnia 1983 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 2 (10490) z 3 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 3 (10491) z 4 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 4 (10492) z 5 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 5 (10493) z 6 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 6 (10494) z 7 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 10 (10498) z 12 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 11 (10499) z 13 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 13 (10501) z 16 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 15 (10503) z 18 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 19 (10507) z 23 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 21 (10509) z 25 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 22 (10510) z 26 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 24 (10512) z 28 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Łódzki Nr 29 (10517) z 3 lutego 1984 r.;
  • Relacje i artykuły prasowe w Dzienniku Polskim:
    • Dziennik Polski Nr 271 (12087) z 29 grudnia 1983 r.;
    • Dziennik Polski Nr 1 (12090) z 2 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 6 (12095) z 7 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 10 (12099) z 12 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 11 (12100) z 13 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 13 (12102) z 16 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 15 (12104) z 18 stycznia 1984 r.;
    • Dziennik Polski Nr 28 (12117) z 2 lutego 1984 r.;
  • Relacje i artykuły prasowe w węgierskim Népsporcie:
    • Népsport Nr 2 z 4 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 5 z 7 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 9 z 12 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 10 z 13 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 11 z 14 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 12 z 15 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 14 z 18 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 15 z 19 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 17 z 21 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 18 z 22 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 19 z 23 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 20 z 25 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 21 z 26 stycznia 1984 r.;
    • Népsport Nr 23 z 28 stycznia 1984 r.;
  • Relacje i artykuły prasowe w singapurskim Singapore Monitor:
    • Singapore Monitor z 11 stycznia 1984 r.;
    • Singapore Monitor z 12 stycznia 1984 r. – wydanie wieczorne;
    • Singapore Monitor z 13 stycznia 1984 r.;
    • Singapore Monitor z 14 stycznia 1984 r.;
    • Singapore Monitor z 16 stycznia 1984 r. – wydanie wieczorne;
    • Singapore Monitor z 17 stycznia 1984 r. – wydanie wieczorne;
    • Singapore Monitor z 19 stycznia 1984 r.;
    • Singapore Monitor z 20 stycznia 1984 r.;
    • Singapore Monitor z 25 stycznia 1984 r. – wydanie wieczorne;
    • Singapore Monitor z 26 stycznia 1984 r. – wydanie wieczorne;
    • Singapore Monitor z 28 stycznia 1984 r.;
  • Relacje i artykuły prasowe w singapurskim The Straits Times:
    • The Straits Times z 12 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 15 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 18 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 19 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 20 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 21 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 25 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 26 stycznia 1984 r.;
    • The Straits Times z 28 stycznia 1984 r.;

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 2

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Europejski triumf siatkarskiej Resovii – wizyta na finale Pucharu CEV

19 marca 2024 roku Retro Futbol było obecne na wyjątkowym wydarzeniu. Siatkarze Asseco Resovii podejmowali w hali na Podpromiu niemiecki SVG Luneburg w rewanżowym...

Jerzy Dudek – bohater stambulskiej nocy

Historia kariery jednego z najlepszych polskich bramkarzy ostatnich dziesięcioleci

Magazyn RetroFutbol #1 – Historia Mistrzostw Europy – Zapowiedź

Wybitni piłkarze, emocjonujące mecze, niezapomniane bramki, kolorowe miasta, monumentalne stadiony i radość kibiców na trybunach. Mistrzostwa Europy tworzą jedne z najlepszych piłkarskich historii. Postanowiliśmy...