Adam Zejer na przełomie lat 80. i 90. był czołowym zawodnikiem polskiej ekstraklasy. Mierzący zaledwie 168 centymetrów wzrostu pomocnik Zagłębia Lubin wygrał plebiscyt Sportu na piłkarza sezonu, a trener Andrzej Strejlau powoływał go do reprezentacji Polski. Później wyjechał do Turcji, gdzie przez pewien czas grał w Besiktasie Stambuł. Przez cały czas ciągnęło go jednak do Olsztyna, do którego w końcu wrócił, najpierw jako piłkarz, a później – tak jak sobie wymarzył – jako instruktor piłki nożnej. To właśnie on jest pierwszym bohaterem tekstów z cyklu „Retro wywiad”. Zapraszamy do lektury!
Jak wychowanek Stomilu Olsztyn trafił do Zagłębia Lubin
Stomil grał wtedy w III-lidze. Zauważył mnie tam słynny sędzia Alojzy Jarguz i to on zawiózł mnie do Lubina.
W Lubinie spędził Pan najlepsze chwile swojej kariery?
Tak, zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski w 1990 roku, a rok później sięgnęliśmy po mistrzostwo Polski. Wicemistrzem zostaliśmy jako beniaminek. Pamiętam, że drugą ligę rozbiliśmy w pył i z rozpędu zaczęliśmy odnosić dobre wyniki w lidze.
Przeczytaj także: „Wywiad: Piotr Reiss”
Zdobył Pan też Złotego Buta redakcji Sportu.
Zdobywałem dobre noty przez cały sezon. Nie miałem kontuzji, nie miałem kartek, więc okazało się, że wygrałem ten konkurs. Zresztą, jeden kolega z zespołu powiedział, że ja to tylko koszulkę ubiorę i już mam siódemkę.
Zbigniew Szewczyk mówił po meczu z Bologną, że urządziliście sobie zabawę, kto założy więcej siatek…
Na pewno tę zabawę wygrałem ja, bo akurat nadziałem dwóch obcokrajowców z obiegiem, co było nie tylko efektowne, ale też przyniosło korzyść dla zespołu. Ale z wyjazdu do Włoch zapamiętałem coś innego. Bologna miała wtedy szatnię wielkości obecnych orlików. Można było się w niej zgubić! Zwłaszcza porównując do tego, czym dysponowały polskie kluby w latach 90.
Bologna była wówczas do ogrania?
Być może przy większym naszym doświadczeniu byłaby do ogrania. Przegraliśmy dwa razy 1:0, ale na pewno mogliśmy postawić rywalom trudniejsze warunki. To nie byli jacyś nadludzie, przy większym pucharowym ograniu mogliśmy osiągnąć więcej.
− Wiele zawdzięczam Alojzemu Jarguzowi. To on wsadził mnie pewnego dnia w samochód i zawiózł do Lubina. Wtedy nie znano jeszcze w Polsce słowa menedżer i pan Jarguz był raczej moim opiekunem. Bez dwóch zdań − okres lubiński to najpiękniejsze lata mojej kariery − mówił Adam Zejer w wywiadzie ze Zbigniewem Muchą dla tygodnia Piłka Nożna.
W Pucharze Intertoto przegraliście z Lausanne 1:8, co się tam wydarzyło?
To był dziwny wyjazd. Nikt z nas nie myślał już wtedy o graniu. Jarek Bako był już praktycznie sprzedany do Turcji, mnie również stamtąd zabrali do Turcji. Panował rozgardiasz, nikt nie potrafił zaprowadzić porządku. Było wiadomo, że zespół zostanie rozsprzedany i tak się stało. Mówiąc w wielkim skrócie, nie byliśmy skoncentrowani na piłce.
A potem był wyjazd do Turcji do Besiktasu Stambuł.
Ten temat załatwiał menadżer Jerzy Kotus. Pierwszy raz usłyszałem wtedy takie słowo jak menadżer. Pamiętam, że poszliśmy wtedy do Turcji wraz z Jarosławem Bako.
W Besiktasie często stosowano metodę kija, ale chyba zapominano o marchewce. Z tego co wiem, kary finansowe zdarzały się bardzo często.
Kary dostawałem tylko ja, bo zachowałem się dość niestosownie do sytuacji. Byłem dość trudnym zawodnikiem i muszę przyznać, że te kary były jak najbardziej słuszne.
W Gaziantepsporze było lepiej?
Miałem tam kontrakt podpisany na dwa lata, a zostałem tylko rok. Zadaniem było utrzymać miejsce w lidze i nam się to udało. Po urlopie dowiedziałem się, że trenerem jest właśnie były asystent trenera z Besiktasu i on natychmiast powiedział, że mnie nie chce, więc odszedłem już po roku.
W Stambule doświadczył Pan zupełnie innej atmosfery, jaka panowała wokół futbolu…
To była rewelacja! Stadiony pełne, po 40 tysięcy widzów. Szatnie były pod trybunami i kiedy ludzie na stadionie tupali nogami, czasem nawet na godzinę przed meczem, to włosy stawały na rękach. Niesamowite! Przed meczami z Fenerbahce czy Galatasaray stadion zapełniał się na treningach. Ludzie pojawiali się z bębnami, trąbkami i w taki sposób zagrzewali nas do boju. Mało tego, przy wyjściu na płytę stadionu można było spotkać barana z poderżniętym gardłem. Myślałem, że kibice zaraz będą pić tę krew, ale oni tylko robili sobie tą krwią znak na czole. Tacy byli ludzie, to oni kreowali atmosferę, a ja ich całe życie będę wspominał bardzo dobrze.
A jak się żyło Polakowi w Turcji w tamtych czasach?
Bywało różnie. Na pewno widziałem wiele. Pamiętam taką anegdotę, w ramadan był taki gość, który chodził o czwartej rano, walił w bęben i budził ludzi, bo można było coś zjeść o czwartej w nocy, a później cały dzień bez jedzenia. Początkowo myślałem, że to przeciwnicy chcieli zdekoncentrować nas przed meczem, a potem się okazało, że to u nich normalne.
Skąd decyzja o wyjeździe i kontynuowaniu kariery w Herzlake?
To już było zupełnie inne życie, spokojne. Senna, mała miejscowość, na treningach zero ludzi, na meczach też bardzo mało osób. Można powiedzieć, że to już była taka amatorka.
Potem wrócił Pan do Stomilu, gdzie wydawało się, że jest szansa na wielką piłkę. Udało się nawet zająć 6 miejsce. Dlaczego w Olsztynie nie udało się utrzymać silnej drużyny na poziomie ekstraklasy?
W pierwszym roku cudem się utrzymaliśmy, a w następnym rzeczywiście zajęliśmy szóste miejsce. Nie wiem, dlaczego to wszystko się rozpadło. Podejrzewam, że zwyczajnie brakuje w Olsztynie strategicznego sponsora, bo taki klub jak Stomil nie jest w stanie samemu utrzymać tylu zawodników na odpowiednim poziomie, żeby grać w ekstraklasie.
− Na pewno kiedyś wrócę do Olsztyna. Chciałbym szkolić dzieci jako instruktor. Trenerem nigdy nie będę. Skończyłem tylko szkołę zasadniczą, więc pewnego progu nie przeskoczę. Natomiast jeśli chodzi o karierę, to żałuję tylko jednego − gdybym był mądrzejszy i walczył tylko na boisku, a nie poza nim, oraz gdybym wypełnił kontrakt z Besiktasem, dostałbym obiecane z tego tytułu sto tysięcy dolarów. Mam przecież żonę, dwójkę dzieci, psa, dziewięcioletni samochód i trzeba z czegoś żyć. Miałbym dziś na koncie tę stówkę i żyłbym jak biały człowiek… − mówił Adam Zejer w wywiadzie dla Piłki Nożnej w 1999 roku.
W Pana cv widnieje też pięć występów w reprezentacji Polski. To mało, czy dużo?
Może właśnie na tyle zasługiwałem. Być może mój nikczemny wzrost sprawił, że żaden z kolejnych trenerów nie postawił na mnie zdecydowanie. Miałem też silną konkurencję, był Janek Urban, Jacek Ziober, to na pewno byli piłkarze lepsi. Pięć meczów to być może wynik idealny, choć tego nigdy nie sposób określić.
A czy można było z kariery piłkarskiej wyciągnąć więcej?
Na pewno można było. Dziś piłkarzy prowadzą menedżerowie, którzy doskonale wiedzą jak prowadzić zawodników, motywują do treningów, podpowiadają jak się zachowywać poza boiskiem. Jest taka fajna otoczka, która motywuje do tego, by iść do przodu i wspiąć się na wyższy poziom. Tymczasem liga była taka, jaka była i trzeba było się do niej dostosować. Było też takie powiedzenie w szatni: kto nie pije, ten jest donosicielem. Dziś na szczęście tego już nie ma.
ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI
Obserwuj @retro_magazynObserwuj @ElGreguito
OBSERWUJ NAS NA INSTAGRAMIE! POLUB NAS NA FACEBOOKU!