W historii większości klubowych zespołów możemy znaleźć zawodników, których uznaje się za prawdziwe symbole czy legendy. Kimś takim dla Górnika jest Stanisław Oślizło, dla Legii Lucjan Brychczy, dla Cracovii Józef Kałuża, dla Lechii Roman Korynt czy dla Wisły Henryk Reyman. Innym wielce utytułowanym zespołem jest chorzowski Ruch, a piłkarzem, którego nazwisko jest niemal synonimem klubu i którego bez cienia przesady można nazwać klubową legendą, jest Gerard Cieślik. Młodość zabrała mu wojna, a w trudnych czasach tuż po jej zakończeniu to on był iskierką nadziei w sercach kibiców. Za mistrzostwo Polski dostał sweter, chciały go u siebie zawodowe kluby brytyjskie, interesowała się nim bezpieka, a kiedy wcielono go do Wehrmachtu, odmówił noszenia munduru. Każdy szanujący się sympatyk piłki nożnej kojarzy go ze wspaniałym zwycięstwem nad ZSRR z 1957 r., ale jego kariera to dużo więcej niż tamto spotkanie, które było niejako jej ukoronowaniem.
Gerard Cieślik – biogram
- Pełne imię i nazwisko: Ferard Józef Cieślik
- Data i miejsce urodzenia: 29.04.1927 Hajduki Wielkie
- Data i miejsce śmierci: 03.11.2013 Chorzów
- Wzrost: 163 cm
- Pozycja: Napastnik
Historia i statystyki kariery
Kariera juniorska
- Bismarckhutter SV 99 (1939-1945)
Kariera klubowa
- Ruch Chorzów (1945-1959) 237 występów, 168 bramek
Kariera reprezentacyjna
- Polska (1947-1958) 45 występów, 27 bramek
Kariera trenerska
- Grunwald Ruda Śląska (1946)
- Prosna Wieruszów (1956)
- Concordia Knurów (1958)
- Ruch Chorzów (1961)
- MKS Lędziny (1964-1966)
- Unia Racibórz (1968-1969)
- AKS Chorzów
- Urania Ruda Śląska
Statystyki i osiągnięcia:
Osiągnięcia zespołowe:
Ruch Chorzów
- 3x mistrzostwo Polski (1951, 1952, 1953)
- 1x Puchar Polski (1951)
Osiągnięcia indywidualne:
- 2x król strzelców ligi polskiej (1952, 1953)
Kataklizm, jakim była II wojna światowa, spustoszył Polskę. Wiele miast leżało w gruzach, wszystko trzeba było mozolnie odbudowywać. Obiekty sportowe w większości były zniszczone, tylko nieliczne ocalały po działaniach wojennych. Nieco szerzej piszemy o odbudowie polskiego piłkarstwa tutaj.
W takiej właśnie rzeczywistości w dorosłe życie wkraczał Gerard Cieślik. W 1946 r. w Polsce pojawiło się kilka zagranicznych drużyn, z którymi Polacy rozgrywali towarzyskie spotkania. Jedną z nich była reprezentacja Armii Renu, która 16 czerwca 1946 r. rozegrała mecz z zespołem Śląska. W jej barwach grali zawodowi piłkarze brytyjscy, którzy stacjonowali na terenie Niemiec. Dwóch z nich było reprezentantami kraju. Do przerwy Ślązacy przegrywali 0:1, ale zdołali odwrócić losy pojedynku i nieoczekiwanie zwyciężyli 3:2.
Najlepszy gracz Śląska znajdował się w ataku. Był nim Cieślik, który wykazał formę i klasę, jakiej nie oglądaliśmy po wojnie u żadnego jeszcze piłkarza w Polsce. Klasa tego piłkarza stawia go już dziś na pierwszym miejscu wśród wszystkich napastników polskich – pisał w sprawozdaniu z meczu Jerzy Zmarzlik.
Przez Szkocję do kadry narodowej
Cieślik dobrym występem zapewnił sobie stałe miejsce w reprezentacji Śląska. W spotkaniu o puchar im. Józefa Kałuży śląscy piłkarze gładko pokonali zespół Poznania 4:0, a młody Gerard ustrzelił hat-tricka. Ostatecznie jednak w całych rozgrywkach zwyciężyli reprezentanci Krakowa.
Dzięki zwycięstwu nad Armią Renu Ślązacy zostali zaproszeni na małe tournée do Szkocji. W październiku na Wyspy Brytyjskie udała się dość liczna reprezentacja, która praktycznie była reprezentacją Polski. Oprócz piłkarzy z dwóch najsilniejszych okręgów, czyli śląskiego i krakowskiego, znalazło się w niej miejsce dla przedstawicieli Łodzi czy Tarnowa. Prasa jednak wyrażała wątpliwości co do zasadności takiego wyjazdu, obawiając się kompromitacji w starciu z siłowym brytyjskim futbolem.
Szkoci są skąpi, ale goli nam nie poskąpią, więc zostańmy w domu – pisał jeden z dzienników.
Do Szkocji udali się przez Berlin, skąd odlecieli samolotem. Fatalnie podróż zniósł Cieślik, który nie był w stanie opuścić pokładu o własnych siłach. Pierwsze spotkanie zaplanowano na 14 października z drugoligowym wtedy Dundee. Polacy przegrali 0:2, choć winą za porażkę obarczano trenerów, którzy nie trafili ze składem. Dużo lepiej Silesian Team zaprezentował się w drugim pojedynku, tym razem z solidnym, pierwszoligowym Greencock Morton.
Ślązacy wygrali pewnie 3:1, a prasa wynik ten uznała za sporą niespodziankę. Przed trzecim spotkaniem, w którym przeciwnikiem było Ayr United, odegrano śląskiemu zespołowi polski hymn i dało się zauważyć, że coraz więcej rodaków zaczyna towarzyszyć polskim piłkarzom. W Ayr wygrali 2:1, podobnie jak w ostatnim, najbardziej prestiżowym meczu. Na słynnym Hampden Park, które było wtedy największym stadionem świata, zmierzyli się z połączonymi drużynami Queens Park i Third Lanark.
Gra zespołu polskiego podobała się lepiej niż gra renomowanych zespołów Dynamo z Moskwy i Sparta z Pragi. Panuje zgodna opinia, że w historii piłkarstwa szkockiego nie zanotowano jeszcze takiego sukcesu drużyny kontynentalnej – zachwycano się na łamach prasy.
Najlepsze recenzje zebrał bramkarz Walter Brom i młodziutki napastnik zespołu Gerard Cieślik. Szkoci nie mogli się nadziwić, że polskie piłkarstwo, które poniosło tak dotkliwe straty w czasie wojny, zdołało wychować tak uzdolnionych zawodników. Bromowi i Cieślikowi, a także Mieczysławowi Graczowi i Tadeuszowi Parpanowi proponowano podpisanie zawodowych kontraktów i pozostanie na Wyspach. Oferowano niebotyczne wtedy dla Polaków sumy 10 tys. funtów, ale wszyscy piłkarze zgodnie wrócili do Polski.
Nie brakowało zabawnych sytuacji. Raz wyszedłem na spacer, rozejrzeć się po Glasgow, pooglądać sklepy. Trwało to trochę, zrobiło się ciemno, a na domiar złego pogasło wiele świateł. Zgubiłem się! Długo nie mogłem znaleźć naszego hotelu. Na szczęście miałem przy sobie walizkę, na której wcześniej umieściłem naklejkę z nazwą naszego hotelu. Podszedłem do policjanta, pokazuję mu ją i błagalnym wzrokiem pytam, gdzie to jest?! On popatrzył na mnie zdumiony. Potem przez dłuższą chwilę patrzył gdzieś za mnie i wreszcie znowu na mnie. W końcu leniwie wskazał ręką za moje plecy. Odwróciłem się i oczom nie wierzę: – To mój hotel! A ja go nie poznałem, bo wcześniej pogasili neony i budynek zupełnie inaczej wyglądał – wspominał w książce Rafała Zaremby „Gerard Cieślik. Urodzony na boisku”.
Debiut w kadrze i pierwsze trafienie
Kiedy 11 czerwca 1947 r. reprezentacja a Polski po prawie ośmiu latach niebytu wracała na międzynarodowe areny, sztab szkoleniowy doskonale pamiętał świetne występy Cieślika. W przegranym 1:3 spotkaniu w Oslo z Norwegią ledwie 20-letni Gerard zaliczył swój debiut w koszulce z orzełkiem na piersi. Poprzedzające wylot zgrupowanie odbywało się w ciągle jeszcze zrujnowanej Warszawie. Jednym z nielicznych ocalałych obiektów była pływalnia Legii, a zawodników zakwaterowano w przebieralni.
Starsi koledzy powitali mnie bardzo sympatycznie i potem traktowali tak, jakbym grał z nimi od lat. Atmosfera była świetna, a pielęgnowali ją nie tylko trenerzy i zawodnicy, ale też gospodarz obiektu Legii z żoną, która gotowała nam cudowne obiady pod trybuną główną. Pamiętam hasło, które tam wisiało: „Pijcie piwo, bo to chleb w płynie” – wspominał początki swojej przygody z reprezentacją Cieślik.
Dla młodego zawodnika było to nie lada przeżycie. Po raz pierwszy miał reprezentować swój kraj, a na dodatek był najmłodszym piłkarzem w całej ekipie.
Jeszcze w szatni ogarnęła mnie straszliwa trema. Czułem, że jakaś niewidzialna siła paraliżuje mi ruchy. Po kilkunastu minutach gry odzyskałem pewność siebie. Dopomógł mi w tym Mieciu Gracz, który dyrygował mną, jak życzliwy wychowawca uczniem – opisywał swój debiut w biało-czerwonych barwach.
Polska przegrał co prawda 1:3, ale Cieślik zebrał pochlebne recenzje za swoją grę. Sport pisał, że nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, oraz że należał do najlepszych piłkarzy tego spotkania. Dziennikarze wyrazili też opinię, że występem w Oslo zapewnił sobie stałe miejsce w drużynie narodowej.
Potwierdziło się to nieco ponad miesiąc później. 19 lipca w Warszawie podejmowaliśmy Rumunię. Niestety, ale pierwsze spotkanie po wojnie przed własną publicznością przegraliśmy. Cieślik mecz zaczął na ławce, ale już w 25. minucie zameldował się na placu gry. Kapitan związkowy Henryk Reyman miał tak się zdenerwować na Tadeusza Świcarza za zmarnowaną sytuację, że zdjął go z boiska. Kilka minut po przerwie Cieślik odpłacił się z okazane zaufanie wyrównującą bramką. Na Rumunów to było jednak za mało. Polacy przegrali 1:2.
Gra na bosaka i galaretka
Gerard Cieślik przyszedł na świat 29 kwietnia 1927 r. w Wielkich Hajdukach. Miał czwórkę rodzeństwa – trzy młodsze siostry i starszego brata. Ojciec Antoni pochodził z Łabęd, które po plebiscytach znalazły się w granicach Niemiec. Jako że walczył w powstaniach śląskich i nie wyobrażał sobie życia poza Polską. Osiadł w Wielkich Hajdukach, gdzie się ożenił. Gerard urodził się ledwie 200 metrów od słynnego boiska Ruchu na Kalinie. Od małego uganiał się za piłką.
Zrobiłem sobie piłkę ze szmat, z damskich pończoch i skarpet. Była bardzo dobra, odbijała się nawet na wysokość półtora metra, ale oczywiście, marzyłem o piłce skórzanej – wspominał Cieślik na łamach księgi pamiątkowej Ruchu.
O jakimkolwiek wyposażeniu grający razem z nim chłopcy mogli zapomnieć. Podobnie jak wielu kolegów mały Gerard grał na bosaka. Wracając do domu, często miał przez to poobdzierane nogi.
Przed wejściem do łóżka nogi musiałem mieć czyste jak noworodek. Nie było żadnych wymówek, że boli, swędzi, albo szczypie – opowiadał.
Pierwszy raz prawdziwą piłką zagrał w wieku sześciu lat. Futbolówkę przyniósł mu stryj Ryszard. Chłopcy z ulicy 16 lipca mieli zmierzyć się z rówieśnikami z ulicy Kaliny.
Byłem najmłodszy, ale z racji tego, że to ja załatwiłem piłkę, starsi koledzy musieli mnie wpuścić na boisko. Mecz był zacięty i długo nikomu nie udawało się trafić do bramki. Krótko przed końcem gdy, piłka wpadła mi pod nogi. Przez chwilę nie wiedziałem co zrobić, a bramka stała przede mną otworem. Wahałem się – może podać starszemu koledze? Wszyscy dookoła krzyczeli, ale do mnie nic nie docierało. Wreszcie kopnąłem w stronę bramki, a piłka potoczyła się dokładnie tam, gdzie chciałem. Mój gol dał nam zwycięstwo – mówił o swoim pierwszym ważnym trafieniu pan Gerard.
W regulaminie przedszkola, do którego uczęszczał, był zapis zabraniający gry w piłkę. Po jednym z meczów został wezwany na dywanik do wychowawczyni – pani Gabrysiowej. Koledzy przestrzegali go, że szykuje się burza.
Mały Gerard niechętnie wchodził do budynku, ale kiedy wszedł po schodach, już na progu przywitał go uśmiech wychowawczyni. Przygotowała dla najlepszego z małych adeptów futbolu salaterkę z jego ulubioną owocową galaretką. Chłopak zjadł, grzecznie podziękował i błyskawicznie zbiegł po schodach do czekających na niego kolegów. Od tamtej pory zaczęto nazywać go Galaretą.
Crossbar Challenge
W życiu młodego Gerarda piłka odgrywała bardzo ważną rolę. Kiedy tylko czas mu na to pozwalał, to starał się podglądać treningi drużyny Ruchu. Przed wojną to właśnie zespół Niebieskich był najlepszy w kraju i Cieślik z bliska mógł podziwiać swoich idoli.
Tam była okazja pokopać prawdziwą skórzaną piłkę. Stawałem za bramką i czekałem, aż ktoś nie trafi. Zacząłem ją podawać piłkarzom. Kiedyś jednak wpadłem na pomysł, żeby spróbować trafić w porzeczkę, bo wtedy piłka do mnie wróci. Udawało mi się i to całymi seriami! Czasami przerywały to dopiero krzyki zdenerwowanych zawodników, a ja nie zdawałem sobie sprawy, że w ten sposób uczę się posyłać piłkę dokładnie tam, gdzie chcę – opowiadał.
Uzdolniony chłopak zaczął zwracać na siebie uwagę. Podczas jednego z treningów pan Gorol, który był kierownikiem drużyny juniorów, wezwał do siebie chłopaków, którzy bacznie przyglądali się treningom. Powiedział młodym miłośnikom piłki, że każdy z nich może strzelić z rzutu karnego, a ten, kto zrobi to najlepiej, dostanie szansę w młodzieżowych drużynach Ruchu.
Strzeliłem celnie w samo okienko i od razu pan Gorol powiedział, że w następny czwartek mam się pojawić na treningu. Byłem tak przejęty, że nie zdążyłem nawet podziękować – wspominał swój początek przygody z Ruchem Cieślik.
Wojna i piekarnia
Ojciec Gerarda pracował w hucie. Kiedy wybuchła wojna został z innymi pracownikami ewakuowany na wschód, gdzie planowano przenieść przemysł ciężki. Niestety zginął w drodze do Sandomierza, podczas bombardowania pod Wolbromiem koło Olkusza.
Zawsze powtarzał, że w czasie ataku samolotu najbezpieczniej wskoczyć do leju po bombie, bo jest mało prawdopodobne, by pocisk trafił dwa razy w to samo miejsce. Podczas gwałtownego ataku wroga, nie zdołał jednak znaleźć bezpiecznego schronienia… To był dla nas ogromny cios – mówił.
Reszta rodziny dotarła pieszo do Kielc. Tam, jak wspominał Cieślik, zostali uwięzieni na kilka dni, a później wysłano ich pociągiem do Katowic. To wtedy nauczył się pierwszego słowa po niemiecku – hunger, co znaczy głód. Dla rodziny Gerarda zaczął się ciężki okres. Dwunastoletni chłopak znalazł zatrudnienie u piekarza. Wstawał codziennie o czwartej rano i udawał się do piekarni, gdzie pomagał przy wypieku chleba. Później szedł do szkoły, potem znowu do pracy i dopiero po tym wszystkim ewentualnie był czas na piłkę. Zapłatą za pracę był bochenek chleba każdego dnia i ewentualnie nie do końca wypalony węgiel z pieca, który wykorzystywali, żeby ogrzać jeszcze mieszkanie.
Hitlerjugend i Wehrmacht
Kiedy w 1942 r. rozpoczął pracę jako uczeń w chorzowskiej hucie, która wówczas nosiła imię Bismarcka, został członkiem Hitlerjugend. Sam piłkarz nigdy o tym jednak nie wspominał. Kiedy po wojnie przesłuchiwał go Urząd Bezpieczeństwa, przyznał, że w ramach członkostwa w tej młodzieżowej, nazistowskiej organizacji brał czynny udział w takich uroczystościach jak np. urodziny Hitlera. Prawdopodobnie przystąpienie do Hitlerjugend zostało na nim wymuszone przez zakład pracy, ale niewykluczone, że naciskano na niego w tej sprawie w szkole czy w klubie. Warto jednak przypomnieć, że był synem powstańca śląskiego, a odmowa członkostwa oznaczałaby represje wobec niego i całej rodziny.
Dzięki członkostwu w Hitlerjugend uniknął wywózki na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. Okupant upomniał się jednak o niego w grudniu 1944 r. Dostał wtedy powołanie do Wehrmachtu. Razem z nim otrzymał je Ryszard Wyrobek. Na wezwaniu wyznaczono dworzec kolejowy jako miejsce zbiórki, ale na tym, które otrzymał Cieślik, nie podano godziny.
Poszedłem razem z Ryszardem, ale na miejscu się rozmyśliłem i ostatecznie wróciłem do domu. Nie trwało długo, gdy do drzwi zapukali żandarmi wojskowi z karabinami gotowymi do strzału. Patrzę na nich wystraszony i mówię: – A kiedy miałem przyjść, jak na wezwaniu nic nie pisze? Popatrzyli na siebie zdumieni i wpisali datę – wspominał.
Szkolenie, które miało przygotować go do służby, przechodził w Cottbus. Przez pierwsze dni na codziennych apelach pojawiał się w cywilnym ubraniu. W końcu szef kompanii zapytał go, dlaczego nie chce nosić munduru.
W swojej naiwności wypaliłem: – Bo mnie Niemcy ojca zabili i nie założę tego munduru! W najlepszym razie po takich słowach groził obóz koncentracyjny, a w najgorszym pluton egzekucyjny na miejscu. Tymczasem szef kompanii poklepał mnie tylko po ramieniu i odszedł – opowiadał pan Gerard.
Wkrótce przeniesiono go do Schwedt nad Odrą, a na początku 1945 r., po szybkim szkoleniu wysłano go do jednostki w Danii. Miał dużo szczęścia, że trafił właśnie tam, a nie na front wschodni, z którego wielu siłą wcielonych do Wehrmachtu polskich żołnierzy nie wróciło. Wraz ze swoimi towarzyszami broni mieszkał w kościele, a ich zadaniem była ochrona jednego z mostów. Zaprzyjaźnił się tam nawet z jedną z rodzin, która obiecała mu pomóc w ucieczce, ale zanim nadarzyła się ku temu okazja, Cieślik został wysłany na front.
Staliśmy w okopach po kolana w wodzie. Jeśli ktoś przysnął, a pojawiła się kontrola – kula w łeb. Nie to jednak był najgorsze. Najgorsze były sowieckie katiusze. Jak Ruscy walili, to w trzy minuty człowiek był w stanie gołym rękami głęboką dziurę w ziemi wykopać. Obojętnie jak mocno była zmarznięta. Bo na froncie nie karabin jest najważniejszy, a łopata, żeby można było dzięki niej zbudować sobie szybko schron – relacjonował.
Obóz jeniecki
Kiedy wojna dobiegła końca, Cieślik znalazł się na terenach zajętych przez Armię Czerwoną. Razem z innymi żołnierzami zdecydował się uciec na obszary kontrolowane przez aliantów. Pewnej nocy przepłynęli Elbę i chcieli oddać się w ręce Amerykanów, ale ci przekazali wszystkich z powrotem Sowietom.
Do obozu jenieckiego, który usytuowano w Brandenburgu, trafił razem z 30 tys. innych jeńców. Tam poznał Teodora Wieczorka, który był od niego o cztery lata starszy. Od razu wybił z głowy młodemu chłopakowi palenie papierosów. Cieślik przyznawał, że wtedy ćmił, aż miło. Niedługo później Wieczorek uratował Gerardowi życie. Powszechne były wtedy zsyłki do obozów pracy daleko na wschodzie. Bydlęce wagony były już naszykowane, a do kolejnego transportu na Syberię wytypowano właśnie Cieślika.
Wtedy przyjechał Teo Wieczorek, który w lagrze jeździł z towarem. Ruscy go szanowali, bo w czasie wojny z rosyjskimi jeńcami pracował ciężko w kopalni Michalkowitz. Tam się też od nich trochę nauczył języka. Jak tylko się dowiedział, że wśród skazanych na zesłanie jest moje nazwisko, zrobił wielki szum. Krzyczał: – Co się tu dzieje! Zostawcie tego chłopaka! Nie wiem, jak to się stało, ale jego interwencja pomogła. Zostałem na miejscu, a wczesną jesienią 1945 roku zwolniono nas do domu – wspominał.
Razem wrócili do Polski. Kiedy wysiedli na dworcu w Tarnowskich Górach, kupili Sport, gdzie przeczytali, że tamtejszy Śląsk wysoko przegrał z Cracovią. Cieślik próbował przekonać Wieczorka, żeby zgłosili się do Ruchu, ale Teo wolał bliższy rodzinnemu domu AKS Chorzów. W jednym klubie nie zagrali, ale ich drogi ponownie się przecięły w reprezentacji.
W sidłach bezpieki
Podczas okupacji polskie kluby były oczywiście rozwiązane. Cieślik i wielu innych jemu podobnych wybrał grę w klubie niemieckim, konkretnie w Bismarckhütte Sport-Vereinigung 1899 e. V. Po latach wspominał, że na boisku można było zapomnieć o wojnie. Początkowo grał oczywiście w drużynie juniorów, która całkiem dobrze sobie radziła. Wraz z upływem czasu, kiedy wielu starszych zawodników otrzymało powołania do wojska, coraz częściej dawano szanse młodym zawodnikom. W ten sposób rok przed zakończeniem wojny, w pierwszym zespole zadebiutował 17-letni wówczas Cieślik.
W drużynie i klubie rozmawialiśmy po polski. Prezesem był Ewald Czech z Bobrka, a kierownikiem sekcji przedwojenny reprezentant Polski, Józef Sobota. Atmosfera w klubie była dobra. Od casu do czasu „podgrzewali” ją starsi koledzy jak Edmund Giemsa. On był fryzjerem z zawodu i zawsze miał przy sobie brzytwę. Przed jednym z meczów, w Hajdukach, zostały pocięte flagi ze swastykami. Nikt nic nie musiał mówić. Myśmy dobrze wiedzieli, kto to mógł zrobić – opowiadał.
To, że miał za sobą członkostwo w Hitlerjugend, służbę w Wehrmachcie i grę w niemieckim klubie starały się po wojnie wykorzystać komunistyczne władze. Bezpieka zainteresowała się nim dwa lata po wojnie. Początkowo przesłuchano go w charakterze podejrzanego/oskarżonego, niestety nie wiadomo w jakiej sprawie. Tydzień później został wytypowany na informatora w celu ujawniania wrogich elementów w chorzowskim Ruchu. Podstawą werbunku miała być jego kompromitująca wojenna przeszłość. Trzeba tu jednak zaznaczyć, że werbowanie do niemieckiej armii czy gra w niemieckich klubach, nie była na Śląsku niczym nadzwyczajnym w czasie wojny.
Nie wiadomo jak wyglądała sama rozmowa werbunkowa. Można się jedynie domyślać, że młodego, 20-letniego wtedy Gerarda zaszantażowano obciążającą przeszłością i złożono propozycję nie do odrzucenia. Wobec tego nie miał wyjścia i podpisał zobowiązanie o współpracy. Przyjął pseudonim Wolny. Wiązano z nim duże nadzieje, bo Cieślik miał być wysoko ceniony przez element wrogi przeciwny zmianom zachodzącym w polskim sporcie.
Mimo kilku spotkań i przesłuchań, w grudniu 1950 r. sporządzono raport w sprawie wyeliminowania Cieślika z sieci informacyjno-agencyjnej. Uzasadniano to tym, że piłkarz często nie pojawiał się na spotkaniach, co tłumaczył brakiem czasu oraz że jest obciążony swoją pracą i często wyjeżdża w teren, a latem przebywa na zgrupowaniach reprezentacji. O jego raportach pisano tak:
W czasie jego współpracy z organami UB nie uzyskaliśmy żadnych doniesień, a ograniczał się tylko do informowania nas o rzeczach błahych, które nie przedstawiały żadnej wartości.
Faktem jest, że podpisał zobowiązanie do współpracy i deklarował jej chęć, ale na obietnicach się skończyło. Trudno się dziwić, że uległ szantażom bezpieki, która w okresie stalinowskim była niemal wszechwładna. Można gdybać, co stało by się z młodym chłopakiem, gdyby odmówił współpracy…
Cieślik w Ruchu Chorzów
W pierwszych latach po wojnie o mistrzostwo kraju rywalizowały najlepsze drużyny ze swoich okręgów. Na Śląsku dobrych ekip było dość sporo, a poziom wyrównany. Potwierdza to fakt, że kilka lat później większość ligowych drużyn stanowiły zespoły śląskie. Pierwsze powojenne mecze przyciągały na stadiony rzesze kibiców. Codzienne życie wracało do normalności po wojennej zawierusze, a jednym z głównych jego elementów dla wielu były zawody sportowe. Wynik był oczywiście ważny, ale równie istotny był właśnie aspekt społeczno-towarzyski.
Pierwsze gry po wojnie ściągały tysiące kibiców. Tych emocji nie da się zapomnieć, bo wszyscy reagowaliśmy na te nasze nowe spotkania tak spontanicznie i radośnie, jak nigdy wcześniej i później – wspominał Cieślik.
Młody napastnik, kiedy dołączył do Ruchu, miał dopiero 18 lat. Żeby wywalczyć miejsce w drużynie, musiał wykazać się na treningach. Niekwestionowaną gwiazdą tamtej ekipy był bramkarz Walter Brom, któremu wojna zabrała najlepsze lata kariery. Dopiero kiedy Cieślikowi kilkukrotnie udało się go pokonać, otworzył sobie drogę do pierwszego składu. 12 września 1945 r. zadebiutował w meczu ze Zgodą Bielszowice. Chorzowianie pewnie wygrali 6:0, a mały łącznik strzelił swoją pierwszą bramkę.
Zanim Ruch wrócił na ekstraklasowe boiska, piłkarze nabierali doświadczenia w śląskiej klasie A. Cieślik niemal od początku udowodnił swoją przydatność dla drużyny. Kiedy spojrzymy na listę strzelców z tamtych czasów, to dominuje w niej właśnie jego nazwisko. Niejednokrotnie popisywał się hat-trickami. Niczym szczególnym nie było też strzelenie czterech czy pięciu bramek w jednym meczu. Żeby podreperować klubowy budżet, chorzowianie rozgrywali sporo spotkań towarzyskich. Latem 1946 r. udali się na Dolny Śląsk na zaproszenie Polonii Świdnica. Z gospodarzami wygrali 5:2, z Cukrownikiem Świdnica 6:0, a z Victorią Wałbrzych 6:1. Cieślik w tych trzech pojedynkach czternastokrotnie pokonywał bramkarzy rywali.
Pamiętam, że nasze występy na Dolnym Śląsku cieszyły się wielkim zainteresowaniem. W Świdnicy dostaliśmy od miejscowych cukrowników puchar z cukru. Nasz klub miał wtedy finansowe problemy, więc ze Świdnicy do Chorzowa musieliśmy wracać pociągiem. Ponieważ nie zmieściliśmy się do środka wagonu – podróżowaliśmy na dachu. Potem na mecze jeździliśmy już ciężarówką – wspominał Cieślik w pierwszym tomie kolekcji klubów Andrzeja Gowarzewskiego.
Pierwsze bramki i powrót ligowych zmagań
W połowie grudnia 1946 r. na 29. Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu PZPN podjęto decyzję o reaktywowaniu ligi. Rozgrywki w 1947 r. były jeszcze toczone w trzech grupach, których zwycięzcy rywalizowali o tytuł mistrza kraju. Dodatkowo równolegle rozgrywano dwuetapowe eliminacje do pierwszej ligi, która miała wystartować w 1948 r. pod nazwą Klasa Państwowa. Ruch najpierw wygrał rywalizację w mistrzostwach Śląska z Concordią Knurów i Kolejarzem Katowice. Później w eliminacjach międzyokręgowych okazał się lepszy od Sarmacji Będzin, Piasta Gliwice i Victorii Wałbrzych. Wreszcie w ostatniej rundzie kwalifikacji, rozgrywanych już na szczeblu krajowym uplasował się przed Legią, Tarnovią, Widzewem i Lechią.
W meczu z łodzianami chorzowianie wygrali na wyjeździe aż 11:1, a Gerard Cieślik aż sześciokrotnie wpisał się na listę strzelców. Filar ofensywy Niebieskich miał szczęście w rywalizacji z Widzewem, bo kiedy spotkali się pierwszym sezonie ligowym, znowu był górą. Zaaplikował rywalom tylko trzy bramki, ale Ruch wygrał 13:1, co do dziś pozostaje najwyższym zwycięstwem zespołu w lidze. Obie drużyny łączyły dość serdeczne relacje, a piłkarze Ruchu, mimo że pokazali łodzianom miejsce w szeregu, spotykali się z dowodami sympatii.
W Łodzi jechaliśmy tramwajem, a ja zwykle na wyjazdy brałem harmonię. Ja grałem, a cały tramwaj skandował „Ruch, Ruch”! Kibiców mieliśmy wszędzie. O żadnej nienawiści nie było mowy. Kibice potrafili docenić przeciwników. Kiedy później w innym meczu w Łodzi, z ŁKS-em, strzeliłem bramkę przewrotką, to cały stadion na stojąco bił brawa. Nie wiem, z czego się bardziej cieszyłem. Z tego, że udało się zdobyć tak efektownego gola, czy raczej z tego, że kibice przeciwnej drużyny potrafili to docenić? – opowiadał.
Już w pierwszym sezonie na najwyższym szczeblu rozgrywkowym Ruch pokazał wszystkim, że będzie jednym z głównych kandydatów do zdobycia tytułu. W 1948 r. ustąpili pola tylko Cracovii i Wiśle. Cieślik swojego pierwszego ligowego gola zdobył dopiero w trzecim spotkaniu. Ruch rozbił Cracovię aż 4:0, a Gerard ustalił wynik meczu w 68. minucie. Od tej pory strzelał już w miarę regularnie, a w starciu z Garbarnią trafił do siatki pięć razy. Słabsza forma drużyny w drugiej części sezonu sprawiła, że z końcowego triumfu cieszono się jednak w Krakowie.
Majster razy trzy
Kolejny sezon był słabszy. Ruch rozczarowywał i nieomal otarł się o spadek z ligi. Komentatorzy zauważali, że jeśli jest Cieślik – jest Ruch! Nie ma Cieślika – jest bezruch. Gerard miał już wtedy bardzo silną pozycję w zespole i cieszył się wielką popularnością. Wkrótce przejął od Henryka Alszera opaskę kapitańską.
W 1950 r. chorzowianie wrócili do czołówki. Ich rywalizacja z Wisłą o prymat w kraju elektryzowała wszystkich piłkarskich kibiców. Ostatecznie Ruchowi zabrakło zaledwie jednego punktu do wywalczenia tytułu. Wiedząc o zagrożeniu, jakie ustawicznie pod bramką stwarzał Cieślik, rywale często uciekali się do nieczystych zagrań.
Mały łącznik szybko zorientował się, że urządzono na niego na przedpolu rywali istne „polowanie z nagonką” i rezygnując z osobistego, a ryzykownego wkraczania w sytuacje podbramkowe, poświęcił się konstruktywnej grze z głębi pola. Nie wpisał się na listę strzelców, ale dzięki rozumniej grze był twórcą pewnego zwycięstwa w Warszawie – pisano w prasie po meczu z Legią.
Przełom nastąpił w 1951 r. Wtedy to reaktywowano rozgrywki o Puchar Polski. Żeby zawodom nadać większą rangę, ustalono, że zwycięzca rozgrywek otrzyma tytuł mistrza kraju. Na tym nieco dziwnym zapisie skorzystał chorzowski Ruch. W lidze, którą po raz kolejny wygrała Wisła, zajęli szóste miejsce.
W finale krajowego pucharu, który rozgrywano na stadionie Wojska Polskiego, zwyciężyli z krakowskim zespołem 2:0. Cieślik, mimo że w finałowym meczu nie strzelił gola, to w ligowych zmaganiach znowu był jednym z czołowych strzelców. Po raz kolejny jednak musiał uznać wyższość Teodora Anioły z Lecha. Za zdobyty puchar Cieślik dostał buty narciarskie.
Na dworcu w Batorym czekały na nas tłumy. Byliśmy zaskoczeni tak dużą liczbą kibiców. Wiwatom nie było końca. Ruch wrócił na szczyt! Noszono nas na rękach, a cały ten piękny dzień zakończyła skromna kolacja w restauracji „Dworocwa” – opisywał powrót do Chorzowa w glorii mistrzów Cieślik.
Zwycięzcą klasyfikacji strzelców został rok później. W skróconym z powodu igrzysk w Helsinkach sezonie strzelił 11 bramek w 12 meczach. Cztery z nich zdobył 13 listopada w pierwszym starciu dwumeczu o mistrzostwo Polski z Polonią Bytom. Ruch wygrał aż 7:0 i praktycznie zapewnił sobie drugi z rzędu tytuł.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że spotkanie pierwotnie zaplanowano na 9 listopada. Panujące wtedy trudne warunki atmosferyczne, spowodowane opadami śniegu sprawiły, że zagrano tylko 80 minut i zakończone remisem 2:2 starcie uznano za towarzyskie. Rewanż był tylko formalnością i po bezbramkowym remisie chorzowianie mogli cieszyć się z kolejnego triumfu w rozgrywkach. W prasie nie kryto zachwytów nad grą Ruchu. Życie Warszawy pisało, że był to najlepszy mecz w Polsce po wojnie, a gra niespotykana, nie tylko ze strony zwycięzców.
Ruch rozgromił Polonię aż 7:0, zaś pierwsze dwa gole padły w przeciągu niespełna 60 sekund po strzałach Alszera i Cieślika, jakie mogły się tylko przyśnić. (…) Koncertowa gra Cieślika i całej konstelacji gwiazd, jakie tworzyły Ruch, oraz świetna taktyka szczwanego lisa Cebuli, spowodowały, że w pojedynku rutyny z młodością ta pierwsza dała pokaz doskonalszego mistrzostwa – pisano w prasie.
Iście mistrzowski serię Cieślik i Ruch zaliczyli rok później. Przez 15 kolejek byli niepokonani i tylko dwa razy podzielili się punktami z rywalami. Serię przerwała dopiero Legia 15 sierpnia i był to jedyna porażka Ruchu w tamtym sezonie, który świętował trzecie z rzędu mistrzostwo. Cieślik przyzwyczaił już wszystkich do swojej regularności i z 24 golami na koncie po raz drugi cieszył się z korony króla strzelców.
Legijne zakusy
Mimo że był wielką gwiazdą, to musiał normalnie pracować w Hucie Batory. Początkowo jako tokarz, a dopiero później, kiedy zrobił kurs mistrza, został przeniesiony do planowania. Potem pracował jeszcze w koksowni, a ostatecznie wylądował w Hutniczym Przedsiębiorstwie Remontowym. Był tam odpowiedzialny za organizację spartakiad zakładowych i ogólnie za sportową działkę przedsiębiorstwa. Nie ważne jednak w jakim zakładzie pracował, to zawsze nazajutrz po meczu musiał stawiać się na swoim stanowisku.
Wyjątkiem były może mecze w Gdańsku. Stamtąd wracaliśmy do Chorzowa około południa następnego dnia, więc do roboty nie trzeba już było iść. W innych przypadkach to był obowiązek. I tak jednak musieliśmy odpracować każdą dniówkę. Pracowałem nawet w niedzielę do godziny 12:00, by już o 14:00 zaczynać mecz na Cichej – opowiadał.
Wielokrotnie swoimi ofertami kusiły go inne kluby. Oprócz wspomnianych na początku Szkotów propozycję Cieślikowi złożył też ŁKS. Próbowano go przekonać wygodnym mieszkaniem i wystawnym życiem. Gerard, mimo że w Chorzowie dość długo czekał na przydział mieszkaniowy, nie dał się przekonać. Parol na małego łącznika zagięli również działacze warszawskiej Legii. Chcieli pozyskać utalentowanego piłkarza, tak jak zwykle to robili z innymi – powołując go do wojska. Był styczeń 1950 r. Cieślik przebywał na zgrupowaniu w Szklarskiej Porębie. Wcześniej czterokrotnie odroczono mu służbę, bo był jednym żywicielem rodziny. O szóstej rano zapukano do drzwi mieszkania i wręczono żonie wezwanie.
Żona szybko do mnie zatelefonowała, informując, że mam się stawić w warszawskim garnizonie. Po rozmowie z trenerem postanowiłem wrócić do domu. Mając już wezwanie w ręku, pojechałem do Urzędu Wojskowego w Chorzowie, zapytać, co z tym powołaniem. A oni zrobili duże oczy. Byli kompletnie zaskoczenie. Nic nie wiedzieli o powołaniu dla mnie. Okazało się, że nie zostało wysłane z Chorzowa, tylko bezpośrednio z Warszawy! Już nie było wątpliwości, że za wszystkim stała Legia. Jak się potem dowiedziałem, na zgrupowaniu tego klubu w Zakopanem czekało już na mnie łóżko – wspominał Cieślik.
Sprawy zaszły już na tyle wysoko, że interwencje władz klubowych, miejskich czy nawet wojewódzkich były daremne. O pomoc zwrócono się do Wiktora Markiewki. Był wtedy przodownikiem pracy, wykonał 577 procent normy i cieszył się uznaniem w oczach władzy. Kiedy kończył pracę, przy szybie wyjazdowym kopalni Polska czekali już na niego Cieślik i Wyrobek.
Miałem jeszcze uszy zatkane węglem. A gdy się umyłem i zajechałem do domu, miałem u siebie kierownictwo Ruchu, dyrektora Zakładów Koksowniczych „Hajduki” i innych panów. Postanowiłem obronić Gerarda. Załatwiłem urlop i na drugi dzień pojechałem do Warszawy – relacjonował Markiewka.
W stolicy górnik udał się najpierw do swojego serdecznego przyjaciela Ryszarda Nieszporka, który awansował na ministra górnictwa. Ten miał powiedzieć, że odroczenie Cieślika napotyka na przeszkody i nie będzie prostą sprawą.
Wobec tego Markiewka zdecydował się na rozmowę z Aleksandrem Zawadzkim, który był szefem Centralnej Rady Związków Zawodowych. Kiedy dowiedział się, że Legia chce zabrać Cieślika, powiedział, że go nie dają i że legioniści sami mają sobie wychować takich graczy. Wykonał jeden telefon i wysłał go do Edwarda Ochaba, który miał załatwić sprawę. Piastował on wtedy stanowisko wiceministra obrony narodowej i szefa Głównego Zarządu Wojska Polskiego.
Wiceministrowi wyjaśniłem, że poza sprawami sportowymi trzeba uwzględnić to, że Cieślik osiem miesięcy temu się ożenił, żona spodziewa się dziecka, a ponadto na utrzymaniu ma matkę i 16-letnią siostrę – mówił Markiewka.
W ciągu kolejnych 24 godzin Cieślik otrzymał odroczenie, a Markiewka stosowne pismo, w którym oficjalnie przychylano się do jego prośby. Zapędy Legii zostały skutecznie ostudzone, raz na zawsze.
Pierwsze zwycięstwo nad komunizmem
W historii polskiej piłki wiele było meczów zapadających w pamięć. Wiele było wspaniałych zwycięstw. Obok triumfów na igrzyskach czy mistrzostwach świata w świadomości kibiców zapisał się też bój ze Związkiem Radzieckim w Chorzowie. Dla wielu sympatyków futbolu pierwszym skojarzeniem z tamtym spotkaniem jest osoba Gerarda Cieślika. To właśnie mały łącznik Ruchu dwukrotnie pokonał Lwa Jaszyna i dał Polakom tyle radości.
Niewiele jednak brakowało, żeby tego zawodnika zabrakło w chorzowskim pojedynku. Mecz miał się odbyć 20 października 1957 r., Cieślik w kadrze ostatni raz grał ponad rok wcześniej, a we wrześniu minęły dwa lata od jego ostatniego trafienia w narodowych barwach.
Również w lidze nie wyróżniał się już taką skutecznością jak kiedyś. Trudno jednak o sytuacje do strzelenia bramki, kiedy nie ma się odpowiedniego wsparcia od kolegów. W prasie zarzucano mu, że jest zbyt pasywny, że nie potrafi nawiązać twardej walki z obrońcami rywali. Sport pisał, że jest za mało bojowym piłkarzem. Wszystkim jednak przypomniał swoje umiejętności w sparingu, który przed spotkaniem z ZSRR rozgrywała kadra z reprezentacją Śląska.
Do przerwy prowadziliśmy 1:0 po mojej bramce. To widocznie podziałało na szkoleniowców prowadzących kadrę Polski, bo już drugą połowę grałem nie w reprezentacji Śląska, a kraju. Po meczu nic się nie działo. Wróciłem do domu i akurat z żoną jadłem kolację, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otwieram – Ewald Cebula. Był jednym z trenerów kadry. Otrzymałeś dodatkowe powołanie do reprezentacji – oznajmił. Chciał, abym pojechał od razu, jego samochodem, ale nie było to takie proste. Najpierw musiałem zgłosić wszystko u szefa w pracy, aby nie mieć bumelki. Dopiero nazajutrz mogłem dołączyć do kadry – opowiadał Cieślik.
Powołanie Gerarda do reprezentacji było strzałem w dziesiątkę. Dla Cieślika, który wyprowadzał drużynę na boisko jako kapitan, był to 40. mecz z orłem na piersi. Pierwszą bramkę strzelił chytrym uderzeniem fałszem na dwie minuty przed zejściem do szatni. Krótko po wznowieniu gry podwyższył głową na 2:0 i jeszcze raz podciął skrzydła gościom. Boisko opuścił na ramionach rozradowanych kibiców.
Śpiewom i wiwatom nie było końca. Sam piłkarz wspominał, że wygrali ten mecz dzięki wielkiej woli zwycięstwa i że nic nie było ważniejsze od pokonania rywala zza wschodniej granicy. Niestety trzeci, dodatkowy mecz w Lipsku przegraliśmy. Szwankowała organizacja. We Wrocławiu gdzie przygotowywali się nasi piłkarze, panował organizacyjny chaos. Gdzie indziej odbywał się trening, a gdzie indziej zawodnicy mieli kąpiel po zajęciach. Nic nie było poukładane jak należy. Dodatkowo kierownictwo ekipy znowu postanowiło zamieszać w składzie.
Ciągłe zmiany były naszą największą bolączką. Nie zagraliśmy dwóch kolejnych spotkań w jednym składzie, choć ustawienie ze Stadionu Śląskiego doskonale się sprawdziło. W Chorzowie zagrałem z przodu, w Lipsku w drugiej linii, co nie bardzo mi odpowiadało. Takich roszad było więcej. Zupełnie niepotrzebnie – oceniał piłkarz.
Czechosłowacja, Helsinki i cztery lata bez bramki
Najwięcej popularności przysporzył mu świetny występ przeciwko ZSRR, ale sam piłkarz za swój najlepszy mecz w kadrze uznaje spotkanie z Czechosłowacją z 18 kwietnia 1948 r. Nasi południowi sąsiedzi regularnie nas wtedy ogrywali.
Tym razem było jednak inaczej. Kibice na trybunach z prezydentem Bolesławem Bierutem na czele byli świadkami wspaniałego zwycięstwa 3:1. Mecz był rozgrywany w ramach igrzysk bałkańsko-środkowoeuropejskich. Czechosłowacy zaliczali się wtedy do europejskiej czołówki. Ich kapitanem był znakomity Josef Bican. Była to nasza pierwsza po wojnie wygrana w kraju. Pierwszy na listę strzelców wpisał się właśnie Gerard Cieślik, który już w 7. minucie pokonał Theodora Reimanna.
Czechosłowacy przyjechali do nas jako zdecydowani faworyci. W ich zespole roiło się dosłownie od wielkich nazwisk (…) Kokstein, Cejp, Ludl to były sławy, które musiały wzbudzić u przeciwnika respekt. Tymczasem udało nam się utrzymać nerwy na wodzy. Śmiałą ofensywą zaskoczyliśmy pewnych siebie Czechosłowaków. Wygraliśmy 3:1. A ja miałem specjalny powód do radości, gdyż rozpocząłem serię bramek – wspominał później na łamach Sportu.
Cztery lata później dostąpił zaszczytu reprezentowania kraju na igrzyskach olimpijskich. Spełnił tym samym jedno ze swoich największych marzeń. O występie w Helsinkach szerzej piszemy w naszym cyklu Polska na igrzyskach. Sam fakt, że udało się wysłać piłkarską reprezentację na tę imprezę, można już uznać za spory sukces. O doświadczenie międzynarodowe było wówczas bardzo trudno. Od zakończenia wojny kadra rozegrała niespełna 30 spotkań z innymi zespołami.
Wyjazd do stolicy Finlandii poprzedziło miesięczne zgrupowanie. Najpierw każdy z zawodników musiał postarać się o urlop w macierzystym zakładzie pracy, a potem pogodzić się z myślą, że po powrocie… nie będzie za co żyć. Nikt z nas nie miał tyle płatnego urlopu, ile było trzeba na zgrupowanie i start na olimpiadzie. Ale nie narzekaliśmy. Wyjazd na igrzyska był tak wielkim przeżyciem, że nikt się nie przejmował tym, co będzie później – opowiadał Cieślik.
Sportowcy jednak wiedzieli jak sobie radzić w trudnych czasach. Sprzedawali za granicą wszystko, co tylko dało się przewieźć. Kiedy Cieślik podczas przedolimpijskiego zgrupowania niespodziewanie wszedł do pokoju kierownika ekipy, zobaczył tyle butelek spirytusu, że spokojnie starczyłoby na kilka sporych wesel. Gdy zapytał, po co aż tyle tego, to w odpowiedzi usłyszał, że do masażu jest potrzebny.
Kiedy w Helsinkach wybrał się pozwiedzać miasto, wstąpił do dużego sklepu sportowego. Za ladą spotkał wielkiego fińskiego biegacza – Paavo Nurmiego. Na zakupy Polaków nie było stać, więc musieli się zadowolić podziwianiem sklepowych wystaw. Gerard koniecznie chciał jednak kupić coś mamie. Wreszcie trafił na piękny materiał na sukienkę. Kiedy po powrocie do kraju zadowolony rozpakował paczkę i uważniej przyjrzał się metce, zobaczył, że towar wyprodukowano w Bielsku-Białej.
Występu w Finlandii nie mógł zaliczyć do udanych. Zagrał w obu meczach, ale niczym szczególnym się nie wyróżnił. W lidze w tym czasie strzelał jak na zawołanie, a w reprezentacji ogarnęła go strzelecka niemoc. Igrzyska w Helsinkach przypadły w połowie jego czarnej reprezentacyjnej serii. Przez prawie cztery lata nie potrafił znaleźć sposobu na pokonanie bramkarzy rywali. Przełamał się dopiero w starciu z NRD 26 września 1954 r.
Napastnik chorzowskiej Unii grał z rozmachem, dobrze wypuszczał w bój skrzydłowych, sprytnie uwalniał się spod czułej opieki Nordhausa i Muellera – komplementował kapitana reprezentacji katowicki Sport.
Zawsze fair
Grzegorz Aleksandrowicz w swoich wspomnieniach Moja przygoda z piłką i gwizdkiem wspomina sytuację z prowadzonego przez niego meczu Ruchu z Lechem. Poznaniacy walczyli wtedy o utrzymanie, grali z wielką determinacją, ale co rusz chorzowianie stwarzali zagrożenie w ich polu karnym. Na przedpolu bramek brakowało wówczas trawy, co powodowało, że często w powietrze wznosiły się tumany kurzu, w których trudno cokolwiek było dostrzec. W pewnym momencie Cieślik przeprowadził świetną akcję i mimo asysty kilku przeciwników, zdołał oddać strzał na bramkę. W całym podbramkowym zamieszaniu sędzia nie był w stanie dostrzec, jak piłka trafiła do bramki.
Piłka zatrzymała się jednak w przeciwnym rogu sitaki, więc ociągając się, przerwałem grę i postanowiłem czekać na reakcje zawodników. Piłkarze Ruchu zbiegli się wokół swojego Gerarda i gratulowali mu zdobycia bramki, przeciwnicy opuścili głowy z rezygnacją i kierowali się ku środkowi boiska – relacjonował Aleksandrowicz.
Kiedy piłka był już na środku boiska, Cieślik wziął ją pod pachę i z uśmiechem na twarzy podszedł do arbitra.
Panie sędzio gola nie było, pan idzie ze mną, pokażę tę dziurę z boku, przez którą piłka dostała się do siatki. W tym kurzu nie było tego widać – powiedział do Aleksandrowicza.
Mecz zakończył się remisem, a po ostatnim gwizdku wiele osób wchodziło do szatni Ruchu, chcąc uścisnąć ręce Cieślika i pogratulować mu wzorowej postawy. Taki właśnie był. Wielki sportowiec i wzór dżentelmena w każdym calu. Zawsze bardzo skromny, nawet po wielkich zwycięstwach starał się nie wychodzić z cienia kolegów z drużyny i właśnie im przypisywał duże zasługi w odniesieniu wygranej.
Pożegnanie
W 1957 r. był blisko odejścia ze swojego ukochanego Ruchu. Zdał już nawet cały sprzęt i do rozstania brakowało tylko pisemnego potwierdzenia. Żalił się w lokalnej prasie, że jako 30-latek zarabia tyle, co smarkaty synek. Zrobiło się zamieszanie, pisano, że ma odejść jako grający trener do Górnika Świętochłowice. Do odejścia nie doszło, ale sytuacja jego i innych zawodników nie uległa znaczącej poprawie. Huta Batory nie interesowała się losem piłkarzy, a klub nie był dobrze zarządzany.
Przy piłce pozostał jeszcze tylko przez dwa lata. 15 listopada 1959 r. zakończył czynną karierę występem w meczu z krakowską Wisłą, który chorzowianie wygrali 2:1. Na trybunach zgromadziło się wielu kibiców, którzy chcieli pożegnać wielką gwiazdę polskiej ligi. Z Krakowa przyjechał klub kibica, którego członkowie urządzili Gerardowi owację, za którą chciało się wszystkich Wiślaków jak najserdeczniej uściskać – pisał w Sporcie Tadeusz Bagier.
Od Ruchu dostałem na koniec przygody z piłką elegancki aparat fotograficzny, a od Wisły Kraków piękny, złoty sygnet. Zaprosiłem rywali i moich kolegów z drużyny do domu na pożegnalną kolację, bo klub nie uznał za stosowne, że trzeba coś zorganizować. Tak to już jest. Tylko przed Wisłą, którą zawsze darzyłem wielką sympatią z racji przyjaźni z Mietkiem Graczem, było mi trochę wstyd. Kibice też byli mocno zdziwieni, że tego dnia znaleźli mnie w domu, bo szukali wcześniej po wszystkich lokalach w Chorzowie – wspominał zakończenie kariery Cieślik.
Miał zaledwie 32 lata, kiedy zawiesił buty na kołku. Sam później przyznawał, że decyzja o końcu kariery być może była zbyt pochopna. Kilka razy przeczytał, że powinien dać już sobie spokój, a na ławce przesiadywali młodzi, zdolni zawodnicy gotowi, żeby go zastąpić. Sam nigdy nie chciał przesiadywać na ławce rezerwowych i odcinać kuponów od dawnych sukcesów. Trzykrotnie zdobył tytuł mistrza Polski, raz wzniósł w górę Puchar Polski, dwukrotnie był najlepszym strzelcem rozgrywek. W Ruchu rozegrał 237 ligowych meczów i strzelił 167 bramek. 46 razy reprezentował nasz kraj i 27 razy piłka po jego strzałach znajdowała drogę do bramki rywali. W momencie zakończenia kariery był najskuteczniejszym strzelcem w historii kadry, a wśród najlepszych snajperów ekstraklasy, do dzisiaj zajmuje trzecie miejsce.
Gerard Cieślik jako trener
Próbował swoich sił jako trener. Jeszcze jako czynny piłkarz pomagał w Grunwaldzie Halemba, czy w Prośnie Wieruszów. Po zdobyciu trenerskich uprawnień prowadził Concordię Knurów, Unię Racibórz, Wyzwolenie Chorzów, Górnik Lędziny i Uranię Kochłowice. W Raciborzu miał nawet szansę na awans do ekstraklasy. Kiedy jednak odsunął za pijaństwo jednego z zawodników, a później zarząd próbował przekonać go do zmiany decyzji, postanowił, że da sobie spokój. Po zakończeniu sezonu podziękował za współpracę. Sam o sobie mówił, że nie był dobrym trenerem na te czasy, w których często w klubie był ktoś, kto miał dużo do powiedzenia i potrafił nieźle namieszać.
Dużo lepiej radził sobie jako trener młodzieży. Wiele lat poświęcił się najmłodszym adeptom piłki. Zdradzał im tajniki wielkiej piłki i pomagał wejść w dorosłe, futbolowe życie. Kiedy w 1965 r. juniorzy Ruchu zdobywali mistrzostwo Polski, Cieślik miał swój niemały udział w tym sukcesie.
Na finał mistrzostw Polski juniorów pojechał z nami inny wielki piłkarz, Czesław Suszczyk, ale pamiętam, że wcześniej mieliśmy treningi także z Gerardem Cieślikiem. To była prawdziwa ikona dla nas młokosów, marzących o tym, by grać tak jak on. Mimo że był gwiazdą pierwszej wielkość, nigdy tego nie okazywał. Był dla nas bardzo wyrozumiały, ale najcenniejsze było to, że potrafił wszystko, o czym mówił, pokazać na boisku. Czasami oczy przecieraliśmy ze zdumnienia, jak patrzyliśmy na jego zagrania – wspominał jeden z członków mistrzowskiej drużyny Jan Rudnow.
Skarb narodowy
Zmarł 3 listopada 2013 r. Chorował na cukrzycę i miał problemy z płucami. Spoczął na cmentarzu przy ul. Granicznej. Dla wielu sympatyków futbolu Gerard Cieślik jest piłkarzem ze wszech miar wybitnym. Michał Listkiewicz uważa go obok Kazimierza Górskiego za prawdziwy skarb narodowy. Sam trener Górski wspominał, że chętnie widziałby tego wirtuoza w swojej drużynie.
Dla Jerzego Buzka czy Jana Miodka był pierwszym wielkim idolem i obaj jak najczęściej chcieli oglądać jego popisy z trybun. Przy całej swojej popularności zawsze pozostawał skromnym, normalnym człowiekiem. Kiedy Stefan Florenski jeszcze jako gracz Sośnicy Gliwice pojechał na zgrupowanie i rozeszła się fama, że w sąsiedniej miejscowości na obozie przebywa Ruch, wszyscy młodzi zawodnicy ruszyli, żeby zobaczyć w akcji Cieślika.
Staliśmy cicho z boku, kiedy wracali z treningu. I wtedy właśnie Gerard – widząc grupę chłopaków w sportowych dresach – podszedł do nas i przywitał się z każdym z nas! – wspominał Florenski.
Stanisław Oślizło opisywał Cieślika jako napastnika kompletnego. Według niego miał wszystko, co charakteryzuje rasowego napastnika. Był szybki, zwrotny, silny, mocno trzymał się na nogach i wydawało się, że jest wszędzie. Kiedy młody Antoni Piechniczek razem z rówieśnikami uganiał się za piłką, robili przerwę tylko z jednego powodu – kiedy Cieślik wracał z pracy w hucie albo z treningu.
Podobnie jak w młodości Gerard, również Piechniczek podczas treningów Ruchu stawał za bramką i podając piłkę, starał się trafić w poprzeczkę. Jerzy Lechowski pisał o nim, że urodził się za wcześnie i przypominał, że to on był prekursorem strzałów z przewrotki w naszym kraju. Jego strzały był kąśliwe, zaskakujące, efektowne i zazwyczaj skuteczne. Posiadał niesamowitą intuicję, dzięki której zawsze potrafił wybrać dla siebie najlepsze miejsce i przewidzieć rozwój akcji.
Został uznany za piłkarza 50-lecia PZPN. W 1961 r. młodzieżową szkółkę w Słupsku nazwano jego imieniem. Był wielkim piłkarzem, któremu nie dane było zagrać na dużej imprezie. Igrzyska w Helsinkach były tylko namiastką prawdziwej futbolowej rywalizacji z najlepszymi. Europejskie puchary dopiero miały się pojawić, a mistrzostwa świata w 1950 i w 1954 r. przeszły mu koło nosa, bo nawet nie wystartowaliśmy w eliminacjach. Kto wie, jak rozwinąłby się jego talent, gdyby miał takie warunki do rozwoju jak kolejne pokolenia polskich piłkarzy.
BARTOSZ DWERNICKI
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE