D laczego wraz z Ryszardem Czerwcem chcieli przeciąg kable telewizyjne? Jakim trenerem był Hubert Kostka? I wreszcie dlaczego odszedł z Widzewa, który walczył o fazę grupową Ligi Mistrzów? O tym wszystkim, specjalnie dla nas opowie Marek Koniarek.
Przeczytaj także: „Retro Wywiad #2: Joachim Marx”
„Babajaga” to niezwykle oryginalna ksywka, skąd się wzięła?
Kierownik Gapiński kiedyś wynalazł takie hasło w Widzewie. Szczerze mówiąc, to nie wiem skąd to się wzięło. Kiedyś po prostu tak powiedział no i zostało na długie lata.
W Bytomiu rozpoczynałeś karierę w ekstraklasie, jak wspominasz tamte czasy?
To był trudny okres, bo Szombierki trenował wtedy Hubert Kostka, a to był trener ciężkiej ręki. Przyszedłem z Siemianowiczanki, a oni byli wtedy mistrzem Polski. Przez pierwszy rok nie grałem ani w pierwszej drużynie, ani w rezerwach, bo byłem po prostu zajechany, bo to był bardzo duży przeskok. Dziś tego nie da się opowiedzieć, bo człowiek wracał do domu, wypił jakieś piwo i szedł spać. Przez całą karierę, w której pracowałem z różnymi trenerami, nie miałem tak ciężkich treningów, ale Kostce trzeba przyznać, że wyniki zrobił. Kiedy trener był w szatni w Szombierkach, to można było usłyszeć jak mucha leci, taka była cisza. Nie było mowy, żeby ktoś się odezwał, albo gdyby zapytał czy możemy lżej trenować, bo nie wiem co wtedy Kostka by mu zrobił. Dzisiaj młodzi piłkarze by chyba poumierali na treningach. Pamiętam też jak w szatni spotkałem Wieśka Surlita. Nawet nie pytałem, czy mam mu czyścić buty, tylko brałem i szorowałem. Dziś dla młodych zawodników to nie do pomyślenia.
21 gier, trzy gole i transfer do Gieksy, dlaczego katowiczanie się Tobą zainteresowali?
Graliśmy mecz z GKS-em i strzeliłem tam bramkę przewrotką. Potem miałem dobrą końcówkę sezonu i GKS zaczął się odzywać. Pamiętam, że my wtedy spadaliśmy z ligi, trenera Kostki już wtedy w Szombierkach nie było. Miałem inne oferty i początkowo nie chciałem iść do Katowic, bo tam grali Furtok, Rzeszutek, Biegun i myślałem, że nie będę grał. W końcu rodzice mnie nakłonili, tłumaczyli, że to blisko no i poszedłem do tego GKS-u.
Wraz z przejściem do klubu z ulicy Bukowej nadeszły lepsze czasy. W 1984 roku sięgnęliście po Puchar Polski.
Rzeszutek cofnął się do pomocy, a Biegun poszedł na prawą obronę, a my razem z Furtokiem zgraliśmy się w ataku i naprawdę fajnie nam się grało. W lidze też się liczyliśmy, ale tam była Legia i Górnik, które były poza zasięgiem. Z nimi umieliśmy grać, ale z innymi pogubiliśmy punkty i nie zdołaliśmy zdobyć mistrzostwa.
Następnie był debiut w europejskich pucharach, a tam trzy gole Marka Koniarka w dwumeczu z Framem Reykjavik.
W Reykjaviku był z nami wtedy trener Andrzej Strejlau, który jeszcze w hotelu przestrzegał nas przed rywalem. Mówił, że to ciężki teren i silna drużyna, ale daliśmy sobie spokojnie radę. Mam bardzo fajne wspomnienia z tego meczu, bo Islandia jest bardzo ciekawym krajem. Ludzie też są fantastyczni. Świetnie nas tam przyjęli po meczu, nawet po porażce u siebie potrafili wspaniale się zachować.
A potem kolejne dwie bramki z FC Sion.
Po 12 minutach prowadziliśmy 2:0, ja strzeliłem dwie bramki. Mecz był praktycznie ułożony, a skończyło się 2:2. W rewanżu przegraliśmy 0:3, ale ja zapamiętałem ten wyjazd z innego powodu. Szwajcarzy chcieli, żebym tam został! Marian Dziurowicz chyba się obawiał, że zostanę, bo kazał kierownikowi drużyny odebrać nam paszporty, żeby przypadkiem nikt nie został w kraju, chociaż ja nawet nie myślałem o tym, żeby przejść do Sionu. Ten mecz zapamiętałem z jeszcze jednego powodu. Mirek Dreszer złapał tam kontuzję i nasz lekarz od razu zdiagnozował pęknięcie śledziony. Napastnik Sionu Cina, wszedł mu kolanem prosto w brzuch i tak doszło do urazu. Mirek został tam w szpitalu, a z nami była Mariola Michajłow, która umiała mówić po francusku. No i ona została z nim w tym szpitalu i w ten sposób Mirek poznał swoją przyszłą żonę.
Sportul Studentesc był trudniejszym rywalem?
Nie, to był słaby rywal, zdecydowanie do przejścia. W Bukareszcie ciężko nam się grało, bo tam było chyba ze 40 stopni. U nas też przegraliśmy i Marian Dziurowicz był na nas wściekły. Rozumiał, że mogliśmy odpaść z silniejszą drużyną, ale my tych Rumunów powinniśmy rozwalić.
A potem był zagraniczny wyjazd. Jak to się stało, że w wieku zaledwie 26 lat wyjechałeś do Rot Weiss-Essen?
W sumie to ja nie chciałem grać w Essen. Dostałem ofertę z Bochum, gdzie grał Andrzej Iwan. Byłem już z tym klubem dogadany, ale Dziurowicz rozmawiał też z jakimś menedżerem, który reprezentował klub z Essen i ostatecznie poszedłem do tego klubu. Nie był to udany okres, bo co chwilę leczyłem jakąś kontuzje. Łapałem jakieś „świnki morskie” czy inne „wieczne ospy”. Bolały mnie też mięśnie brzucha, jeszcze w Polsce to się zaczęło, ale dopiero w Niemczech udało się to wyleczyć. Zrobiono mi badanie, które wykazało, że mam stan zapalny, któremu winny jest trzeci migdał. Wycięto mi go i za dwa tygodnie byłem gotowy do gry.
Po powrocie do kraju wybrałeś walczący o ligowy byt Sosnowiec. Dlaczego?
Najpierw wróciłem i trenowałem z GKS-em Katowice, ale miałem rok karencji ze względu na zagraniczny wyjazd. W Katowicach był wówczas trener Lenczyk, który miał trochę inne spojrzenie na zespół. Mogłem iść do innych klubów, na przykład do Hutnika Kraków, ale Sosnowiec był blisko. Tam było kilku fajnych zawodników, więc uznałem, że będzie ciekawie, jak pogramy razem. Momentami graliśmy nieźle, potrafiliśmy wygrać z mistrzem Polski Lechem Poznań 4:1, ale ciągle brakowało nam pieniędzy.
To ciekawa historia, bo w tamtych czasach trzeba było opłacać arbitra za to, by sędziował uczciwie. Każdy klub coś oferował, na przykład w Dębicy proszono sędziego o kluczyki do samochodu, bo rzekomo źle zaparkował. Auto było przestawiane, ale przy okazji w bagażnik wypełniał się wędlinami. Zagłębie tego nie robiło?
To były czasy zupełnie nieporównywalne do tego, co mamy teraz. Wiadomo, że różne rzeczy się działy, ale akurat jak byłem w Sosnowcu, to nic takiego nie zauważyłem. Może działo się tak dlatego, że myśmy takiej pomocy nie potrzebowali, bo nie graliśmy o wysokie cele. Było paru zawodników, którzy chcieli się pokazać, był fajny rodzinny klimat, ale nie liczyliśmy na jakieś wielkie rzeczy.
Zagłębie spadło, a Ty zmieniłeś klub i poszedłeś do Widzewa Łódź.
Miałem plany, żeby odejść do Francji. Wystarczyło pojechać i podpisać kontrakt, ale parę dni przed wyjazdem do Guingamp przybiegł do mnie gospodarz budynku Zagłębia i ciągnie mnie ze sobą, bo mam jakiś ważny telefon. Przestraszyłem się, bo skoro ściągają mnie z treningu, to musi być coś poważnego. Podchodzę do telefonu, a tam przedstawia się menedżer Widzewa Łódź, Andrzej Włodarek i mówi, że chce porozmawiać. Odpowiedziałem, że mam już klub i jestem zdecydowany, ale przekonał mnie, żebym z nimi porozmawiał. Pojechałem więc do Łodzi, bardziej z grzeczności niż z nadzieją na grę w Widzewie. Przyjęli mnie tam Andrzej Pawelec i Ludwik Sobolewski. Rozmowa była bardzo krótka. Pieniądze nie były tak duże jak we Francji, ale po całym dniu w Łodzi i rozmowie z rodziną zostałem na miejscu.
Później licznik strzelonych goli zaczynał rosnąć w niesamowitym tempie. 23 bramki w sezonie 92/93 to wielki wyczyn!
Wchodząc do szatni do Widzewa, myślałem, że jestem gdzieś za granicą. Cisza, spokój, tak dziwnie w porównaniu do innych klubów. Spotkałem się już z taką sytuacją w Essen, ale tam nie mówiłem po niemiecku, a po polski przecież umiem. Coś tu jest nie tak! Oni mieli fajną pakę z Iwanickim, Kosowskim, Chałaśkiewiczem, i chyba nie pasowało im to, że przyszedł nowy piłkarz. W tych pierwszych meczach biegałem, biegałem i biegałem, a oni podawali mi piłkę tylko wtedy, kiedy nie mieli już gdzie. W kwietniu nastąpiła zmiana trenera, przyszedł Władysław Żmuda, który ustawił nas nieco inaczej. Ja już nie musiałem wracać, zostałem z przodu i zacząłem strzelać bramki. Pamiętam też, że chłopaki podłapali jakieś słowo po śląsku, to nie wiedzieli co to znaczy, a później pamiętam, że „Łapa” czy inni dopytywali mnie o pewne rzeczy i codziennie uczyli się po dwa słowa po śląsku.
Były też złe wspomnienia jak słynne 0:9 z Eintrachtem. Co tam się stało?
Oni byli wtedy strasznie mocni. Myśmy u siebie prowadzili z nimi 2:0 i ja miałem taką sytuację w drugiej połowie, byłem sam na sam z bramkarzem i każdemu innemu bym strzelił, ale on stał do końca i trafiłem go w rękę. Drugi raz sędzia nie uznał mi bramki prawidłowej strzelonej głową bezpośrednio po dośrodkowaniu z rzutu rożnego, ale przecież nie ma spalonych po dośrodkowaniu z rogu! Potem oni poszli do przodu i było 2:2. Przed rewanżem oglądaliśmy jakiś mecz, który zakończył się wynikiem 7:2. Śmialiśmy się, no bo jak w ogóle można stracić siedem bramek? Potem była odprawa, trwająca dwie godziny. O Niemcach wiedzieliśmy wszystko, włącznie z kolorem oczu każdego piłkarza. Pamiętam też, że na rozgrzewce przed meczem myśmy biegali i biegali, a oni sobie stali i odbijali piłkę. Żmuda powiedział: „zobacz Marek jak oni dzisiaj wyglądają, a jak wy”… A jak się zaczęło, to już nie dało się tego słuchać, bo tam strzelało tylko dwóch zawodników i spiker mówił tylko numer neun i numer elf, czyli dziewięć i jedenaście: Yeboah i Kruse. Do przerwy było sześć zero, a wiedzieliśmy, że szła transmisja na Polskę, więc z Ryśkiem Czerwcem myśleliśmy, żeby poprzecinać kable, by przerwać tę transmisję. W przerwie mówiliśmy też do Tomasza Łapińskiego, który mówił po niemiecku i mógł z nimi pogadać, poprosić ich, żeby już nie wariowali…
To chyba w meczu Polski z San Marino kibice krzyczeli „Marek Koniarek” sugerując, że znalazłbyś sposób na strzelenie bramki outsiderom.
To był mecz na Widzewie. Były takie hasła, żeby mnie powołać, ale to powołanie nie przyszło. Do końca nie wiem dlaczego tak się stało.
Później krótki wyjazd do Austrii i epizody w Wiener SK i St. Polkten.
Ściągnął mnie tam były trener GKS-u Katowice, Adolf Blutsch, ale pamiętam, że ówczesny trener Widzewa, Władysław Stachurski nie chciał mnie tam puścić. Miałem klauzulę, że jeśli pojawi się oferta z zagranicy to mogę odejść i w końcu Widzew mnie puścił. Pojechałem do tego Wiener SK i tam miałem fajny okres, strzeliłem sporo bramek, ale zespół spadł po barażach. Potem wróciłem do Polski i miałem kilka ofert. Już byłem dogadany, ale pamiętam dokładnie, że o 12:00 w niedziele zadzwonił prezes Pawelec i zaczął tłumaczyć, że ja jestem z Łodzi, że jestem „swój” i wysłał mnie na zgrupowanie do Buku. Pojechałem i tam po raz pierwszy spotkałem się ze Smudą. Grałem jeszcze dwa sparingi będąc bez kontraktu, a w meczu z Naprzodem Rydułtowy, Smuda wystawił mnie na prawej pomocy i strzeliłem dwie bramki, i tak się zaczęła kolejna przygoda z Widzewem.
Powrót, 29 goli i mistrzostwo Polski, to chyba był najlepszy sezon w karierze!
Dziennikarze przed meczem pytali mnie często czy dziś też strzelę bramkę, a ja odpowiadałem, że strzelę, ale nie powiem wam w której minucie. Strzelałem chyba w siedmiu meczach z rzędu, a Widzew nie przegrał ani jednego spotkania w całym sezonie. Już po pierwszej rundzie miałem 16 goli i trener Smuda mówił, że już może mi gratulować króla strzelców, a przed nami była jeszcze cała wiosna. Strzeliłem wtedy też swoją setną bramkę w lidze w meczu z Lechem Poznań. Pamiętam, że przed ostatnią kolejką brakowało mi jednej czy dwóch bramek do najlepszego strzelca w Europie. Graliśmy z Zagłębiem Lubin, bronił wtedy Mirek Dreszer, ale nie dał mi tej satysfakcji. Wygraliśmy wtedy 1:0 po golu Rafała Siadaczki.
A jak wspominasz legendarny mecz z Legią Warszawa, który właściwie zadecydował o tytule mistrzowskim?
Pojechaliśmy do Warszawy prosto ze zgrupowania w Dobieszkowie. Po drodze złapaliśmy jeszcze gumę. Jeździliśmy wówczas takim starym autobusem, który w Widzewie był chyba od zawsze. Każdy myślał, że faworytem jest Legia, bo tam było wielu reprezentantów Polski, którymi kierował trener Janas. My wtedy przez pewien czas nie dostawaliśmy premii i przed samym meczem w szatni kierownik Gapiński dał mi brązową kopertę, w której były marki, ale ja powiedziałem, żeby to schował i nikomu nie dawał przed meczem. Pamiętam też, że przed meczem jakiś dziennikarz podszedł do mnie i zapytał po co tu przyjechaliśmy. Odpowiedziałem: „jak to po co, żeby wygrać!” Legia prowadziła po golu Wieszczyckiego, potem ja strzeliłem gola, a w końcówce trafił Piotrek Szarpak i wygraliśmy 2:1.
Dlaczego nie zostałeś w Łodzi dłużej? Przecież tam tworzyła się bardzo silna drużyna, która zresztą zagrała w Lidze Mistrzów.
Grałem jeszcze pierwszy mecz z Broendby. Wtedy coś tam nie pasowało trenerowi Smudzie. Ściągnął do klubu Dembińskiego i chyba to on miał grać. Mieliśmy jeszcze jedno takie niepotrzebne spięcie, które chyba zadecydowało. Miałem wtedy ofertę ze Steyr i doszedłem do wniosku, że pojadę. Kontrakt z Widzewem był już przygotowany i choć grałem kilka meczów bez ważnej umowy, to ostatecznie jej nie podpisałem.
Po powrocie z Austrii grałeś w Wiśle Kraków.
Zagrałem tam 11 meczów i nie strzeliłem ani jednej bramki. Potem przyszła Tele-Fonika. Bardzo fajnie to wspominam, bo miałem jeszcze ważny kontrakt, ale Pan Cupiał pozwolił mi odejść do GKS-u bez żadnych komplikacji. Tam trenerem był Piekarczyk, grał Furtok i chciałem tam przejść. Strzeliłem dla GKS-u jeszcze trzy bramki no i tak się to skończyło.
W GKS z piłkarza zmieniłeś się w trenera. Jak do tego doszło?
To była bardzo dziwna sytuacja, bo nie było to dla mnie przyjemne. Trenerem był Piekarczyk. Nie szło nam pod koniec, a GKS walczył wtedy o utrzymanie. Na dwie kolejki przed końcem prezes Dziurowicz zadzwonił do mnie niespodziewanie i kazał przyjechać na spotkanie. Przyjechałem, spotkałem się z Dziurowiczem i Jasiem Furtokiem i prezes powiedział nam, że zwolnił Piekarczyka. Tłumaczyliśmy mu, że to nic nie daje, prosiliśmy, żeby Piekarczyk został, ale jak on zaczął krzyczeć to już nie było wyjścia. Jemu nie można było nic powiedzieć, jak on powiedział, że coś jest białe, to musiało być białe. Ja miałem uprawnienia trenerskie, więc nie było wyjścia – wziąłem tę drużynę. Dograliśmy ten sezon, zremisowaliśmy oba mecze i GKS się utrzymał.
Na koniec zapytam Cię o pewną rzecz. Mianowicie, kiedy zdzwoniliśmy się po raz pierwszy, znajdowałeś się w klasztorze. Proszę o tym opowiedzieć!
To jest skomplikowana sytuacja. W zeszłym roku pracowałem w Rozwoju Katowice. Wywalczyliśmy awans i w sumie nic się nie działo, a tu zaraz parę dni po meczu jak przyjechałem do domu, to poczułem ból w nodze. Wziąłem tabletki przeciwbólowe, ale mi nie przeszło. W końcu wezwałem pogotowie i zostałem zabrany do szpitala. Okazało się, że pojawiły się stany ropne, które zrobiły się z powodu starych krwiaków. W grę wchodziło nawet zakażenie krwi i gdyby lekarz nie zdecydował się na natychmiastową operację, to mogłoby skończyć różnie. Musiałem przejść trzy operacje i spędzić siedem tygodni w szpitalu. Później wracałem tam jeszcze trzy razy. Miałem powkładane w nogę 40 centymetrowe dreny. W szpitalu pracowała siostra, która robiła mi zabiegi i po pewnym czasie nie jeździłem już na te zabiegi do szpitala, tylko do klasztoru. Do klasztoru przez pewien czas jeździłem codziennie, teraz jeżdżę już znacznie rzadziej, a już 23 maja mam zacząć rehabilitację.
Zagrożone było nie tylko Twoje zdrowie, ale też życie. Rozumiem, że teraz już takiego zagrożenia nie ma?
Noga na pewno nie jest jeszcze sprawna. Najgorsze jest to, że te dreny uszkodziły złączenia biodrowe i teraz nie wiemy czy to samo się odbuduje, czy będzie trzeba coś jeszcze z tym zrobić.
ROZMAWIAŁ: GRZEGORZ IGNATOWSKI
Obserwuj @retro_magazynObserwuj @ElGreguito
OBSERWUJ NAS NA INSTAGRAMIE! POLUB NAS NA FACEBOOKU!