Dziś jest Wigilia. Okres nostalgii, wspomnień i tak dalej. Sylwestrem zakończy się kolejny rok naszego życia. Im jesteśmy starsi, tym ostatni grudnia cieszy nas mniej. Święta Bożego Narodzenia to czas jedzenia babcinych pierogów, oblewania spodni barszczem, żeby mama miała co prać, czas niechcianych pocałunków od cioci, tłumaczenia się z tego, dlaczego jeszcze nie masz dziewczyny i tak dalej. Generalnie, mimo radości, jest to także okres, w którym uświadamiamy sobie, że czas jest okrutny w swoim pędzie. Postanowiliśmy więc was zabrać wyjątkowo do sfery naszych piłkarskich wspomnień. Mimo że zwykle piszemy o piłce, to kiedyś przecież też ją kopaliśmy. Oto wyjątkowy tekst, prosto od serca redaktorów. Chodzi nam o to, żebyście wy także przypomnieli sobie jak ganialiście kiedyś za piłką…
DAMIAN BEDNARZ: Nigdy nie byłem wybitnym piłkarzem, chociaż w piłkę na poziomie ligowym grałem niemal przez siedem lat. Co ciekawe, w barwach Lecha Ołdrzychowice, w którym kopałem się po czole (i to niemal dosłownie) aż siedmiu zawodników z podstawowego składu miało powiązania rodzinne. Ale nie w tym rzecz. Pewnego sobotniego popołudnia podczas ligowego spotkania, niegroźnej kontuzji w pobliżu linii bocznej boiska doznał nasz kapitan.
Chłopak wzorem „najlepszych” złapał się za kolano i zaczął wierzgać niczym po faulu samego Roya Keane’a. To się podnosił, to upadał. Wiecie w czym rzecz. Każdy z nas tak robił. Padło więc hasło „wybij”. Kopnąłem więc piłkę z całych sił w kierunku autu. Pech chciał, że w tym momencie nasz kapitan wstawał. Skończyło się na rozbitym nosie i podwójnej zmianie… jego i mojej.
PATRYK IDASIAK: Jest trochę tych piłkarskich wspomnień, ale wybrałem jedno. Były to rozgrywki między wioskami, nazywane potocznie ligą gminną, grało się w okresie wakacyjnym o Puchar Wójta. Tym razem przyjechała do nas jedna z ekip w swoim najsilniejszym składzie. Szesnastu czy siedemnastu chłopa (zmiany były lotne, więc im więcej tym lepiej). Nie powiem, szykowaliśmy się na małą lekcję futbolu. Nasz prezes stwierdził, że jesteśmy bez szans, bo u nich goście z podstawowej drużyny A-Klasy. Zapomniał jednak, że my w piłkę też graliśmy nie najgorzej.
Wreszcie nadchodzi mecz, w którym cała drużyna zagrała niczym Galactic Football. Przeciwnik nie istniał na boisku, my wykonywaliśmy różne kombinacje podań, po prostu akcje nie z tej ziemi. Szczerze mówiąc, chłopakom nieźle to wychodziło i już nie miałem ochoty na wejście na boisko, tym bardziej, że zostały może 2 minuty. Koledzy jednak namówili mnie, żeby dołożyć również swoją cegiełkę w tym spotkaniu. No więc wszedłem i już po kilkunastu sekundach kolega Paweł dograł mi ze skrzydła takie ciasteczko, że pozostało tylko rzucić się szczupakiem i strzelić bramkę. Tym sposobem ustaliłem wynik spotkania na… 9:0, tak, 9:0. W ramach celebracji ściągnąłem koszulkę, za co zapisałem się podwójnie w protokole sędziego (mojego sąsiada).
Później w jednym z radiów internetowych pozdrowiłem kolegę Pawła i podziękowałem za asystę.
BARTŁOMIEJ MATULEWICZ: Nigdy nie byłem mistrzem techniki. Żonglowanie piłką było dla mnie niczym wyczyn cyrkowy najlepszych atletów. Motoryka też kiepska. Może to wrodzone lenistwo i pasja do gry na komputerze? A może astma, która zabierała powietrze przy większej aktywności? Z pewnością te cechy nie stawiały mnie w gronie faworytów do bycia piłkarską gwiazdą, idolem nastolatków.
Pomyślicie teraz – żaden z dzieciaków nie chce być bramkarzem. Przecież na „budzie” stoi zawsze „gruby”. Co prawda gruby nie byłem, ale jak na ciamajdę przystało, do drużyn wybierano mnie jako ostatnie, a żeby nie przeszkadzać, to… stawałem na bramce. Dzieci potrafią być okrutne. O dziwo jednak sprawiało mi to frajdę. Tam radziłem sobie naprawdę nieźle. Z ostatniego wyboru stawałem się jednym z pierwszych, a moim wzorem przestawał być Zidane, a zaczynał Barthez. W końcu łatwiej było małemu Bart(h)kowi utożsamiać się z Barthezem niż z legendarnym Zizou.
Pewnie zostałbym (choćby niedzielnym) bramkarzem, gdyby mój zapał nie został wybity z głowy przez kontuzję. Mając 7 czy 8 lat sparowałem piekielnie mocny strzał na poprzeczkę. Niestety okupiłem to wybiciem palca. Bolało jak cholera. Uraz nie był groźny, a po dwóch tygodniach odzyskałem pełną sprawność. Coś jednak we mnie pękło. Piłka z przyjaciela stała się wrogiem, a zamiast uprawiać futbol, zacząłem grać w „piłka parzy”.
Tym samym świat stracił szansę wykształcenia kolejnego wielkiego bramkarza. Kto wie, czy gdyby nie wybity palec, to nie grałbym teraz w Manchesterze United, czy Realu Madryt. Z drugiej strony nie mógłbym wtedy spełniać się, pisząc teksty dla Retro Futbol. Ostatecznie chyba się więc dobrze stało, że ostatnia cudowna i heroiczna interwencja w moim życiu, wybiła mi czynną wersję futbolu z głowy.
GRZEGORZ IGNATOWSKI: Przez kilka lat grałem w drużynie, występującej w A-klasie. Szybko jednak zrezygnowałem, ponieważ nie potrafiłem pogodzić treningów z nauką w innym mieście (nie no, tak naprawdę byłem słaby). Zdarzało się jednak grywać okazjonalnie w sparingach, bądź też czasami trenować. Pewnego dnia trener pierwszej drużyny postanowił zorganizować sparing – zawodnicy podstawowi mieli zmierzyć się z drużyną złożoną z osób, które przychodziły na boisko okazjonalnie.
Ku zdziwieniu obu drużyn, po pierwszych 20 minutach niedzielni piłkarze prowadzili 3:1, choć mieli w swoich szeregach zawodnika, który biegał po boisku z butelką piwa oraz bramkarza, broniącego z papierosem w ustach. Szalony Gang. Później było już nieco gorzej, ponieważ mojej drużynie zabrakło po prostu kondycji. Nie brakło wiele, by pierwszy zespół doszczętnie skompromitował się w lokalnej prasie. Skończyło się jednak na wyniku 5:5, który pozytywnie wpłynął na chłopaków, zaskoczonych formą graczy okazjonalnych. Skutkiem tego wydarzenia było późniejsze zwycięstwo z ekipą IV-ligową w Pucharze Polski. Nieźle ich zmotywowaliśmy.
BARTOSZ DWERNICKI: Pierwsza klasa liceum. W klasie mieliśmy sześciu chłopaków i aż 27 dziewczyn. Spory wybór. W czerwcu zorganizowano dla nas turniej o mistrzostwo szkoły w piłkarskich „5”. W grupie trafiliśmy na chłopaków z równoległej klasy i na rok starszych „starych wyjadaczy”. Ja, jako najsłabszy z naszej piątki grałem na bramce, bo szósty kolega nigdy nie był prymusem na wuefie, żeby nie powiedzieć, że potykał się o własne nogi. Graliśmy mecz z „tymi starszymi”. U nich, podobnie jak u nas, większość była z mojego rodzinnego Bralina, więc można powiedzieć, że były to takie małe bralińskie derby – chyba jedyne w historii.
Długo utrzymywał się remis, ale rywale stosowali rotacyjne zmiany w bramce. W pewnej chwili stanął w niej chłopak, który dziś jest chirurgiem. Kolega krzyknął do naszego lidera: „strzelaj z daleka – on jest słaby!”. Marcin strzelił i cieszyliśmy się ze zdobytej bramki. Prowadziliśmy 1:0. Zbliżał się końcowy gwizdek pani sędziny. Przeciwnicy ruszyli z ostatnią akcją, napastnik próbował powtórzyć nasz manewr i uderzył z kilkunastu metrów. Piłka zmierzała po ziemi, tuż obok lewego słupka mojej bramki. Instynktownie wysunąłem lewą nogę w jej kierunku i… do dzisiaj nie mam pojęcia jak udało mi się ją zablokować, wybijając na rzut rożny. Chwilę po tym pani Edyta zakończyła mecz i dumni schodziliśmy do szatni jako zwycięzcy.
Później, już po meczu, czekałem na dworcu na autobus do domu. Obok siedziały dziewczyny z klasy, którą pokonaliśmy i jacyś inni uczniowie zdawali im relację z dopiero co zakończonego meczu – „że ich chłopcy przegrali”, a „bramkarz zrobił szpagat w bramce”. Rzadko kiedy byłem z siebie taki dumny. Niestety drugi mecz przegraliśmy, a z grupy wychodziła jedna drużyna i pożegnaliśmy się z turniejem.
Rok później jeden wygrany mecz dał nam awans do półfinału. Stało się tak, dzięki korzystnemu losowaniu i chyba jakimś walkowerom. W półfinale to niestety my oddaliśmy walkowera, bo nie potrafiliśmy się zorganizować i wystawić drużyny. W ostatnim tygodniu, kiedy mieliśmy grać mecz o 3. miejsce, w plecaku nosiłem tylko strój na mecz. W końcu dostałem smsa od Marcina: „Bartek dzisiaj mamy grać mecz o 3. miejsce. Przyszedłbyś?”. Wtedy ważniejsza okazała się dla mnie dziewczyna. W taki sposób przeszła mi obok nosa szansa na jedyny medal w mojej karierze. Już nigdy więcej żadna dziewczyna nie okazała się ważniejsza od piłki.
MARIUSZ ZIĘBA: Prawdę mówiąc, nie potrafię wskazać jednej zabawnej historii z okresu, kiedy piłka nożna była dla mnie codzienną zabawą. Każdy z nas zaczynał chyba w podobny sposób. Z przyjaciółmi z miejscowości. Obok domu jednego z kolegów znajdowało się pełno pustaków. Uczyniliśmy z nich pożytek, tworząc fikcyjną bramkę. Problem był jednak z drugą… Poszliśmy więc do lasu sąsiada z ręczną piłą – w ten właśnie sposób powstała kolejna bramka, której poprzeczką stał się zwykły sznurek od prania.
Boisko nierówne, piaszczyste, czasami nawet trochę trawy, linie typu „wyjątkowo wyższa trawa, więc tu mamy aut”. Kontrowersje były tutaj codziennością. Prawdę powiedziawszy to zawsze wychodziła! Sędzią był jeden z nas, gierki przeważnie dwóch na dwóch, niekiedy trzech na trzech. Ze względu na fakt, iż boisko znajdowało się przy drodze głównej, piłka często trafiała pod koła samochodów. Robiliśmy więc kolejkę do kupowania piłki. Pewnego razu futbolówka wpadła pod tira, którego wściekły kierowca wysiadł i zaczął nas gonić. Na szczęście zdążyliśmy schować się albo w pobliskim lasku, albo w polu pszenicy sąsiada. Gość odpuścił i odjechał, rzucając przy tym kilka niebanalnych słów (nie wiedzieliśmy, że kombinacje wulgaryzmów mogą być tak różnorakie).
Później przyszedł okres gry w klubie, bo czemu mielibyśmy się nie zapisać? Dołączyliśmy do drużyny młodzików A-klasowej Victorii Ocieka. Bywało różnie, przeważnie wychodziliśmy z tych spotkań zwycięsko. Jako juniorzy rozgrywaliśmy mecz w Gnojnicy, z lokalnym Interem (tak, drużyna Inter Gnojnica istnieje!). Dostaliśmy wtedy pierwsze „wciry”, przegrywając 0:4 w ulewny dzień, w przedostatnim meczu rundy jesiennej. Z tamtego spotkania zapamiętałem sędzinę, która przebierała się w pomieszczeniu obok. Nie ukrywam, że większość była zadowolona z takiej sytuacji. Pamiętam też dziewczynę, która jechała na rowerze podczas meczu. Co w tym dziwnego? Powiecie, że nic. Dostała jednak piłką prosto w czoło i zakończyła swoją przejażdżkę na ziemi.
PATRYK MALIŃSKI: Na osiedlu, na którym mieszkałem jako dzieciak, przez długie lata nie było ani porządnego boiska, ani kościoła. Tym pierwszym było przez długi czas małe betonowe pole, a jako drugie mieszkańcom osiedla służyła… malutka kapliczka. Traf chciał że na początku lat 90. wybudowano zarówno piękny kościół, jak i boisko o wymiarach zbliżonych do oryginalnych. Nasze nowe inwestycje stały obok siebie w odległości ok. 150 m.
Gdy graliśmy w piłkę, często brak techniki nadrabialiśmy siłą (wiadomo, że właśnie stąd teksty – nie strzelaj z całej pety!). Wielokrotnie zdarzało się, że futbolówka szybowała wysoko ponad bramką, ponad płotem otaczającym boisko i trafiała w mur kościoła. Na szczycie świątyni mieliśmy piękny witraż, który z czasem przerodził się w cel naszych kopniaków. To był taki gol za dziesięć. Pewnego dnia ktoś ogłosił, że dla zawodnika który trafi w witraż, ale koniecznie z gry, zostanie ufundowana nagroda. Mieliśmy zawsze z powodu tego dzieła dużo ubawu, ale nikomu nigdy nie zdarzyło się go ustrzelić, gdyż stoi on nietknięty do dziś. Pan Bóg ustrzegł go przed małymi wandalami.
MARIUSZ ŚWIERCZYŃSKI: Miałem 17 lat i grałem wtedy w juniorach III-cio ligowego Startu Łódź (dziś to oczywiście II liga). Kupiłem w kiosku Skarb Kibica Tempa, otwieram i nie wierzę. Bramkarze: Jerzy Klepczyński, Mariusz Świerczyński (wiosna 1988). Umieszczono mnie w Skarbie Kibica, wow. Nikt w klubie nie zająknął się na ten temat, ale potem rzeczywiście byłem drugim golkiperem, a następnie przez dwa lata (już w IV a obecnie III) już pierwszym bramkarzem. Trener, który mnie wprowadził do drużyny to Jacek Machciński.
Nie, nie. To nie jest koniec. Historia miała swój ciąg dalszy. Po zakończeniu kariery (21 lat – niestety kontuzja), później uczestniczyłem wielokrotnie w meczach Reprezentacji Łodzi Dziennikarzy. Po jednym z nich, wygranym przez nas 3-2, była niezła balanga na Widzewie (czasy Smudy!). Ponieważ w dużej mierze drużyna dziennikarzy wygrała dzięki moim interwencjom, to mój były trener bramkarzy (z czasów Machcińskiego), czym więcej wypił, tym „bardziej” byłem jego wychowankiem. Dość wcięty namawiał Smudę, by wciągnął mnie do drużyny. Niestety poważną karierę dawno już zakopałem, więc odmówiłem. Franek Smuda w składzie też by mnie raczej nie widział. Chociaż… może?
PIOTR JUNIK: Moja historia to jedna z niższych lig w lubuskiem, jakiś koniec świata, Szreniawa czy coś podobnego. W każdym razie widzieliśmy jak zawracają tam bociany. My dojeżdżamy, a na miejscu informacja, że arbitrowi się ta sztuka nie udała (podobno zachlał, sic!) i sędziować będzie jakiś dziadek (>70). Gość cały mecz stał w środku pola, liniowymi byli po jednym zawodniku gospodarzy i gości.
Dziadek podyktował trzy karne przeciwko nam (żadnego nie powinno być), drugiego po niewykorzystaniu przez gospodarzy kazał powtórzyć (przecież gospodarze nie mogą nie wykorzystać takiej szansy), a na moje pytanie – co on odp*******, odpowiedział: „Wiem, że nie powinno być tych karnych, ale jak je cofnę, to mnie za***** po meczu”. Mecz oczywiście przegraliśmy 2:3. Nie mówcie mi, że nic nie wiem o korupcji.
SEBASTIAN CHROSTOWSKI: Moja podstawówka zorganizowała turniej dla piątych klas. Podniecenie w moim roczniku ogromne. Pierwszy mecz z klasą teoretycznie uważaną za najlepszą miał zdecydować o końcowej wygranej. Przegraliśmy 0:1 po rzekomo mojej fatalnej grze (wszyscy oprócz bramkarza byli beznadziejni. Gdyby nie on, skończyłoby się 0:5). Męska część klasy obraziła się na mnie i skazała na banicję niczym cała Brazylia Moacira Barbosę za wpuszczenie strzału Alcidesa Ghiggii w finale MŚ 1950. Zostałem wyrzucony z drużyny niczym ostatni pijus, choć w tym wieku piłem tylko oranżadę. Nikt się do mnie nie odzywał.
Kilka dni później odbył się kolejny mecz, w którym miałem nie zagrać, ale mój zastępca się rozchorował i dostałem „ostatnią szansę”. Byłem najlepszy na boisku. Grałem jako obrońca. Kasowałem każdą akcję, niczym Michał Pazdan przeciwko Niemcom na Euro. Wszyscy zaczęli znowu mnie lubić, a w składzie byłem oczywiście pewniakiem. Morał z tej smętnej historyjki jest taki, że prędzej czy później druga szansa nadejdzie. No i jeszcze tamte dwa mecze pokazały, jak idiotyczne reakcje u facetów może wywołać taka błahostka jak piłka nożna…
KUBA GODLEWSKI: Pewnego gorącego, czerwcowego dnia 2010 roku moja drużyna (Wilga Garwolin, rocznik 1994) grała o mistrzostwo drugiej ligi województwa mazowieckiego (wtedy chyba byliśmy już juniorami młodszymi) z Dolcanem Ząbki. Ponad pół roku wcześniej pokonaliśmy ich na wyjeździe 4:0, zapewniając sobie tytuł mistrzów jesieni. Rewanż więc był czymś więcej niż zwykłym spotkaniem o trzy punkty. Mecz przegraliśmy 3:5, a dla nas trzy bramki zdobyłem ja. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że grałem… jako środkowy obrońca.
Pierwszy gol to trafienie z rzutu karnego, drugi – wykończenie w stylu Pippo Inzaghiego z kilku metrów (nie mam pojęcia skąd się tam wziąłem). Trzecie było jeszcze dziwniejsze, ponieważ po długim podaniu od kolegi ze środka obrony znalazłem się w sytuacji sam na sam z bramkarzem (tym bardziej nie wiem, co ja tam wtedy robiłem!), nad którym przerzuciłem piłkę, po czym skierowałem ją do siatki. W tym spotkaniu zdecydowanie lepiej radziłem sobie na połowie przeciwnika, ponieważ zawiniłem jednocześnie przynajmniej przy trzech bramkach dla rywali. Z tego właśnie powodu najczęściej dokuczają mi koledzy z drużyny, którzy wolą pamiętać zawalone gole niż te strzelone. Przynajmniej byłem zaangażowany w większość bramek z tego spotkania. Tak czy inaczej, pozostały mi wspomnienia do końca życia.
KAMIL KIJANKA: W czasie, gdy kopałem się po czole (bo napisać, że grałem w piłkę, przy moich umiejętnościach, to byłaby wielka obraza dla utalentowanych zawodników) w wielce prestiżowych rozgrywkach terenowych, zdarzyło się kilka mniej lub bardziej interesujących przygód. Oto niektóre z nich:
Graliśmy kolejny mecz ligowy. Ja na lewym, a brat bliźniak na prawym skrzydle. Arbiter wyraźnie zdezorientowany w trakcie przerwy spytał mnie, jakim cudem jestem w stanie tyle biegać, że pojawiam się raz po jednej, a raz po drugiej stronie boiska. Ponadto – co chwilę przebieram koszulkę i gram z innym numerem! Na początku myślał, że go ściemniam z tym bliźniakiem…
Zawsze lubiłem grać w ofensywie. Przez braki kadrowe, zostałem pierwszy (i ostatni) raz przesunięty na lewą obronę. Graliśmy przeciwko mojej poprzedniej drużynie. Wielka motywacja i chęć pokazania się. Efekt? Dwie żółte kartki w ciągu pierwszych pięciu minut… Lubiłem też zapraszać koleżanki na mecze. Przestałem, gdy trener przy jednej z takich okazji utarł mi nosa i posadził na ławce rezerwowych. Moje morale w ich oczach spadły niczym populacja jednostek w Heroesie w tygodniu plagi.
Wracając jeszcze do tego pierwszego razu na bramce… to nie był taki lekki, bo na przerwie w szkole, bez poprzeczki, czyli 5 m nad tobą to też gol! Stałem pomiędzy płotem a drzewem i to na betonie!
JAKUB BARANKIEWICZ: Jeszcze na początku XXI wieku o zostaniu zawodowym piłkarzem marzył niemal każdy chłopak. U mnie marzenia te szybko zweryfikowała rzeczywistość. Mimo tego, kiedy miałem okazję uczyć się w gimnazjum, czego kolejne pokolenia mogą nie doświadczyć, udało mi się osiągnąć pewien sukces. W szkole co roku organizowano międzyklasowe mistrzostwa w halowej odmianie futbolu. Ponieważ nie istniał podział na kategorie wiekowe, największe szanse na zwycięstwo mieli trzecioklasiści. Do wirtuozów jednak nie należałem.
No więc my, jako najstarszy rocznik, mieliśmy rozbudzone apetyty przed eliminacjami. Na jednej z lekcji w-fu podczas gry pękła mi kostka, przez co opuściłem ten etap. Na szczęście koledzy zakwalifikowali się do finałów. W nich już wystąpiłem i było to nie lada przeżycie. Co prawda wchodziłem jedynie na końcówki spotkań, kiedy dominowaliśmy, ale swojego momentu chwały zdążyłem doświadczyć. W trzecim meczu grupowym, przy wyniku 4:1 dla nas, zmieniłem najlepszego strzelca drużyny i już chwilę później niepilnowany przez obrońców rywali, otrzymałem dokładne podanie. Udało się pewnym strzałem lewą nogą ustalić wynik meczu. Turniej ostatecznie zakończył się dla nas zajęciem pierwszego miejsca, a dla mnie podziwem ze strony wielu uczniów szkoły, bo w to, że uda mi się coś strzelić… nie wierzyłem nawet ja sam.
HUBERT WALKO: Normalny dzień. Udałem się na lekcje do gimnazjum. Byłem pewien, że będzie ich kilka i śmignę do domu. W szatni koledzy mnie zapytali co ja odwalam i dlaczego nie chce jechać na zawody. Byłem bardzo zaskoczony. Okazało się, że w tym dniu są rozgrywane międzyszkolne rozgrywki w halówkę. Kompletnie o niczym nie wiedziałem, ale trzeba było reagować. W ciągu 20 minut musiałem poinformować nauczycieli, że jadę na zawody, pobiec do domu po buty i jakieś picie.
Pędząc z powrotem, dostrzegłem autobus. Jego drzwi już się zamykały, jednak w ostatniej chwili zdążyłem. Miałem więc już za sobą mocną rozgrzewkę. Nie pamiętam jak nam poszło na samych zawodach, a skoro nie pamiętam… to chyba nie najlepiej.
RAFAŁ PAWLETA: Pamiętam, jak będąc w podstawówce, kopaliśmy gałę kiedy tylko się dało. Jedno z nielicznych boisk (szkolne betonowe) było przez nas non-stop zajęte. Nie było oczywiście wówczas komórek, nie mówiąc już o Internecie, ale istniały telefony stacjonarne. Wystarczył jeden taki telefon, żeby za pół godziny cała gromadka zebrała się gotowa do walki. Graliśmy po 2-3 godziny dziennie, kończąc nieraz o zmroku. Nikogo do gry nie trzeba było namawiać, a liczba chętnych często przewyższała tych, którzy ostatecznie mogli spróbować swoich sił na „murawie”. Spóźnialscy zatem mogli co najwyżej tylko pokibicować.
Jak już byliśmy wykończeni, to wracaliśmy oczywiście do domów. Mnie bardzo często witała mama słowami: „Jak Wy możecie grać w takich ciemnościach? Macie chyba latarki przy dupach”. Właściwie to te latarki… właśnie w tym miejscu nie byłyby takim głupim pomysłem. Wówczas można by było wracać nad ranem.
Takie to były czasy. Dziś niestety podobne historie chyba należą do rzadkości, jeśli w ogóle istnieją…