Pucharowa środa: Ruch Chorzów Michala Vičana i ich dwa ćwierćfinały

Czas czytania: 25 m.
0
(0)

Lata 70. to piękny czas dla polskiego futbolu. Reprezentacja grała jak równy z równym z najlepszymi ekipami na świecie. Zdobyliśmy złote medale na igrzyskach w Monachium i srebrne na mistrzostwach świata w RFN. Potrafiliśmy zdeklasować w Chorzowie Holendrów, a polscy piłkarze wzbudzali respekt i zyskali sobie szacunek w całym piłkarskim świecie. Nieco w cieniu sukcesów drużyny Kazimierza Górskiego kolejne złote rozdziały do swojej bogatej historii dopisywał chorzowski Ruch.

To właśnie zespół z Chorzowa był tym, który w 1968 r. przerwał wspaniałą serię Górnika Zabrze i zakończył pięcioletni okres dominacji lokalnego rywala w lidze. Później do głosu doszła też warszawska Legia, ale Ruch wcale nie odstawał.

W 1970 r. klub obchodził 50. rocznicę powstania. Jubileusz ten uświetniło zdobycie przez drużynę Tadeusz Forysia tytułów wicemistrzowskich. Jednak kiedy w następnym sezonie stało się jasne, że mistrzostwa nie uda się zdobyć, to trener ustąpił ze stanowiska jeszcze przed końcem rozgrywek.

Vičan wkracza na scenę

Działacze postanowili powierzyć zespół fachowcowi z zagranicy. Nie bez wpływu na tę decyzję były sukcesy, jakie Legia odnosiła pod wodzą Jaroslava Vejvody, a Górnik pod batutą Gézy Kalocsaya. Włodarze oddali drużynę w ręce Słowaka Michala Vičana.

Nie był to jednak pierwszy lepszy Słowak, lecz wielkiej klasy fachowiec. Miał za sobą występy w reprezentacji Czechosłowacji i był jednym z najbardziej znanych graczy Slovana Bratysława. To właśnie jako trener Slovana zdobył uznanie w Europie. W 1969 r. jego zespół jako pierwszy zza żelaznej kurtyny triumfował w europejskich rozgrywkach. 21 maja w finale Pucharu Zdobywców Pucharów na St. Jakob-Stadion w Bazylei pokonali 3:2 Barcelonę.

Słowak zaprowadził w klubie nowe porządki. Dzięki swoim znajomościom załatwił piłkarzom sprzęt najlepszej jakości od Pumy. Nie było też problemów ze znalezieniem klasowych sparingpartnerów. Od samego początku stawiał na bardzo ciężkie treningi i chciał wypracować u swoich podopiecznych automatyzmy, żeby nic ich nie mogło zaskoczyć na boisku.

Mieliśmy tylko biegać. Sto metrów, dwieście metrów, trzysta metrów. Ciężko było, a Vičan tylko popędzał: „szybciej, szybciej”. Potem wracaliśmy do ośrodka, wykąpaliśmy się i zjedliśmy śniadanie. Zaraz potem trener zrobił odprawę i wyjaśnił, jaka jest jego idea pracy – wspominał początki obozu treningowego w Trzyńcu Antoni Piechniczek.

Przez dwa tygodnie fundował swoim zawodnikom poranne biegowe treningi interwałowe, a popołudniami intensywne zajęcie z piłkami. Niektórzy, zwłaszcza starsi zawodnicy mieli problemy, żeby wytrzymać takie obciążenia. Szybko jednak okazało się, że jego metody są skuteczne i zdobył u swoich piłkarzy bardzo duży autorytet. Może trochę się go nawet bali, ale jednocześnie szanowali, a sam trener też zyskiwał przy bliższym poznaniu.

Dla niego nie istniało coś takiego jak życie rodzinne, tylko futbol. Był strasznie wymagającym, ale jednocześnie uczuciowym człowiekiem. Jak byliśmy na wyjeździe, to chodził po wszystkich pokojach i z każdym rozmawiał, ale był też bardzo wymagający. Jego treningi, które wprowadził były na ten czas rewelacyjne – wspominał Joachim Marx w wywiadzie dla naszego portalu.

Pierwszy sezon chorzowian w lidze pod wodzą Słowaka nie był imponujący. Ruch rozgrywki zakończył na czwartym miejscu, co stanowiło mały krok naprzód w porównaniu z poprzednią kampanią. W samym zespole nie doszło do żadnych rewolucyjnych zmian. Trener oceniał przydatność zawodników, których miał do dyspozycji w walce o odzyskanie tytułu. Niektórzy starsi piłkarze, tacy jak Antoni Nieroba czy Antoni Piechniczek przymierzali się powoli do zakończenia kariery i spróbowania swoich sił w roli szkoleniowców.

Nowe twarze i frycowe w Europie

Czwarta pozycja to było jednak za mało dla ambitnego Słowaka, więc w klubie musiało pojawić się kilku nowych graczy. Wiosną 1972 r. w zespole zadebiutowali przychodzący z Piasta Gliwice Józef Kopicera i Józef Bon, którego sprowadzono z Hutnika Kraków.

Po zakończeniu sezonu w Chorzowie zameldowali się kolejni nowi zawodnicy. Konrad Bajgier z bytomskiej Polonii zajął miejsce Jana Rudnowa na prawej obronie, a kończącego karierę Antoniego Nierobę miał zastąpić Marian Ostafiński, który zdecydował się opuścić Stal Rzeszów po tym, jak ta spadła do II ligi. Kolejnym wzmocnieniem był Jan Benigier, który przyszedł z bydgoskiej Zawiszy, a także Janusz Żmijewski.

Ten ostatni jednak nie zrobił w Chorzowie wielkiej kariery. Zbliżał się już do końca kariery, a przy swoim trybie życia i zamiłowaniu do zabawy u trenera Vičana zwyczajnie nie był w stanie na dobre zaistnieć.

Jesienią Ruch stanął przed szansą zaprezentowania się w europejskich pucharach. Po wylosowaniu w pierwszej rundzie tureckiego Fenerbahçe nastroje w klubie były optymistyczne i wszyscy spodziewali się łatwej przeprawy.

Turecki futbol ciągle był jeszcze wówczas na peryferiach wielkiej, europejskiej piłki. Po łatwej wygranej 3:0 w Chorzowie przyszedł czas na rewanż w Stambule, gdzie Turcy chcieli pokazać się z jak najlepszej strony przed swoimi fanatycznymi kibicami. Polaków jednak bardziej chyba wtedy interesowała możliwość zarobienia na sprzedaży zabranych z kraju kryształów i przegrali 0:1.

W drugiej rundzie trafili na Dynamo Drezno. Porażka 0:1 na własnym boisku znacząco ograniczyła szanse na awans. Zespół z NRD miał w swoich szeregach kilku reprezentantów i postawił chorzowianom bardzo twarde warunki. W Dreźnie Dynamo pewnie wygrało 3:0 i Ruch mógł skupić się na lidze.

Pierwszy raz w moim życiu spotkałem się z obrońcą, który mnie tak pilnował, że miał pianę w ustach. I to nie jest przenośnia. Teraz po latach myślę, że coś brali. To nie było normalne – wspominał mecz z Niemcami Jan Benigier.

Scementowanie zespołu

Falstart w europejskich pucharach był cenną lekcją, której owoce Ruch miał zebrać w kolejnym sezonie. Po odpadnięciu z Pucharu UEFA bardzo dobrze prezentowali się w lidze. Rundę jesienną zakończyli na drugim miejscu w tabeli i tylko stosunkiem bramek ustępowali lokalnemu rywalowi z Zabrza.

Zimą drużyna wyjechała na tournée do Ameryki Południowej, ale wiosną w lidze prezentowała się nieco słabiej. Przez moment wypadli nawet poza czołową piątkę. Pojawiły się zarzuty, że treningi Vičana są dla zawodników zbyt obciążające.

Ruch zawsze grał słabiej wiosną niż jesienią. Przyczyną nie są ani ciężkie ćwiczenia, ani wyjazd do Ameryki. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Ci sami piłkarze za rok będą zbierali wyłącznie pochwały – odpowiadał na krytykę słowacki szkoleniowiec.

Czas miał pokazać, że Vičan okaże się dobrym prorokiem. Sezon 1972/73 Ruch Chorzów zakończył na drugim miejscu. O sile drużyny, która miała jesienią bardzo dobrze zaprezentować się w Europie, stanowiła trójka złotych medalistów olimpijskich z Monachium, czyli Marian Ostafiński, Zygmunt Maszczyk i Joachim Marx. Oprócz nich jednak w zespole nie brakowało innych utalentowanych piłkarzy.

Partnerem twardo i dobrze grającego głową Mariana Ostafińskiego na środku defensywy był Jerzy Wyrobek, który mimo skromnych warunków fizycznych znakomicie potrafił się ustawiać i imponował orientacją na boisku. Na bokach obrony grali wspomniany już wyżej Konrad Bajgier, który miał za sobą występy z Polonią Bytom w amerykańskiej Interlidze i dobrze spisywał się również w ofensywie oraz szybki i zwrotny Piotr Drzewiecki, który całą swoją karierę spędził w Ruchu, ale któremu kontuzje uniemożliwiły pełne wykorzystanie talentu. Między słupkami niepodważalną pozycję miał ocierający się o występy w reprezentacji Piotr Czaja.

W drugiej linii obok znakomitego, zawsze dającego z siebie sto procent Zygmunta Maszczyka, występował często Józef Bon. Obaj świetnie się uzupełniali. Bon oprócz szybkości budził podziw nieustępliwością i zaangażowaniem. Za kreowanie akcji odpowiedzialny był Bronisław Bula.

Ten filigranowy, obdarzony cudowną techniką i zmysłem do gry kombinacyjnej piłkarz był jednym z filarów zespołu. Świetnie spisywał się w roli reżysera gry, a trener Górski przy wyborze rozgrywającego miał nie lada orzech do zgryzienia, ale ostatecznie jednak wybrał Deynę. Przez brak sukcesów z reprezentacją Bula jest dzisiaj trochę niedoceniany poza Chorzowem, choć przez lata udowadniał, że piłkarzem jest naprawdę wybitnym.

Kolejnym ważnym ogniwem zespołu był Józef Kopicera. Z powodzeniem występował zarówno w ataku, jak i w drugiej linii. Miał fenomenalnie ułożoną lewą nogę, a jego dośrodkowania z rzutów różnych zawsze były bardzo groźne. Kilka razy udało mu się nawet zdobyć bramki bezpośrednio z kornerów. W ataku błyszczał bardzo szybki i obdarzony świetnym instynktem strzeleckim Joachim Marx. Najczęściej partnerował mu równie szybki Jan Benigier, a pierwszym zmiennikiem obu napastników był utalentowany Stefan Herisz.

Niemcy na początek

Nowy sezon podopieczni trenera Vičana zaczęli bardzo dobrze. W pierwszych pięciu kolejkach ligowych strzelili rywalom aż 16 bramek. Cztery razy wygrali i raz zremisowali. Ich rywalem w pierwszej rundzie Pucharu UEFA był niemiecki zespół Wuppertaler SV. W szeregach rywali próżno było szukać wielkich nazwisk, ale czwarte miejsce na finiszu Bundesligi w poprzednim sezonie musiało budzić respekt.

Z szacunkiem do rywali podchodzili także piłkarze. Trudno było wówczas o jakieś wartościowe informacje o przeciwniku, więc nie wiadomo było, czego można się spodziewać po Niemcach. Zwłaszcza że niemiecka piłka była wówczas w ścisłej europejskiej czołówce. Polski futbol jednak wcale nie był gorszy.

W Chorzowie Ruch zagrał bez kompleksów i pewnie wygrał 4:1. Wynik już w 8. minucie otworzył Bula, a tuż po przerwie Marx podwyższył na 2:0. Na niespełna 20 minut przed końcem kontaktowego gola zdobył z rzutu karnego Jürgen Kohle, ale już chwilę później trzecią bramkę dla Ruchu zdobył świeżo wprowadzony na boisko Herisz. Wynik w 79. minucie ustalił Maszczyk.

Komplet widzów (40 tysięcy) na stadionie Ruchu obserwował gładkie zwycięstwo lidera polskiej ekstraklasy nad zachodnioniemiecką drużyną. (…) W drużynie gospodarzy grali jak z nut Marx, Bula, Wyrobek i Ostafiński – pisano w prasie po spotkaniu.

Również trener Vičan, zazwyczaj powściągliwy w pochwałach, chwalił występ Marksa i Buli. Rewanż wydawał się formalnością. Trzybramkowa zaliczka sprawiła, że chorzowianie udali się do RFN w dobrych nastrojach, ale jednocześnie nie zamierzali lekceważyć rywali.

Zrobiono nam wycieczkę przed meczem. Powozili nas i zaproponowali, tylko nie wiem, kto to był z ich strony, abyśmy im dali wygrać. Przekonując nas, że mamy premię za przejście do następnej rundy, a nie za wygranie tego konkretnego meczu. Oni natomiast wiedzieli, że na stadion przyjdzie masa ludzi i ich wygrana z polskim zespołem robi im niesamowicie dobrą  robotę, jeśli chodzi o tzw. wizerunek – wspominał Benigier.

Piłkarze jednak nie mieli zamiaru godzić się na żadne układy. Od początku więc ruszyli do ataku i starali się kontrolować mecz. W 8. minucie na listę strzelców wpisał się Benigier i wydawało się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jednak w 32. minucie niemiecki zespół zdołał wyrównać i rozpoczęło się strzelanie na całego.

Do przerwy padły jeszcze trzy bramki i do szatni Ruch schodził, prowadząc 3:2. Krótko po przerwie zrobiło się 3:3, a gdyby Czaja nie obronił karnego w 58. minucie, mogłoby zrobić się nerwowo. Kiedy Bula strzelił na 4:3, stało się już raczej jasne, że to Ruch przejdzie dalej. Niemcy jednak grali do końca i zdołali wbić jeszcze dwie bramki. Ostatecznie wygrali 5:4, a kibice z pewnością na długo zapamiętali to widowisko.

Najszczęśliwsi byli kibice. Zobaczyli dziewięć wspaniałych bramek. Mimo że odpadli, cieszyli się niesamowicie. Wiedzieliśmy, że zrobiliśmy dobry krok w kierunku budowy bardzo mocnego Ruchu Chorzów – opowiadał Benigier.

Znowu Niemcy

W drugiej rundzie los sprawił, że rywalem chorzowskiego zespołu znowu będą Niemcy. Tym razem trafili na trzykrotnych mistrzów Oberligi NRD drużynę Carl-Zeiss Jena, która w poprzednim sezonie ukończyła rozgrywki na drugiej pozycji. W składzie miała kilku reprezentantów kraju, a w Chorzowie wszyscy dobrze pamiętali porażkę z drezdeńskim Dynamem sprzed roku.

Dodatkowo pod znakiem zapytania stał występ Maszczyka i Marksa. Obaj mieli początkowo jechać z reprezentacją do Londynu, gdzie ważyły się losy eliminacji do mistrzostw świata, ale w ligowym spotkaniu z warszawską Gwardią doznali urazów, przez które musieli pauzować kilkanaście dni.

W ubiegłym tygodniu obu chorych piłkarzy wizytował lekarz PZPN. Maszczykowi dwukrotnie już ściągano wodę z kolana, mimo to wysięk stale się powtarza. Marx nadal chodzi w bucie gipsowym i dopiero w najbliższych dniach ma zapaść decyzja, kiedy będzie mógł wznowić zajęcia – pisał na łamach Piłki Nożnej Janusz Jeleń.

Ostatecznie jednak obaj piłkarze zdołali się wyleczyć i 24 października w pierwszym składzie wybiegli na boisko. Mimo przewagi własnego boiska Ruch dał się zepchnąć do defensywy.

Pierwsze pół godziny gry przebiegało pod dyktando gości i to oni byli bliżej strzelenia bramki. Świetnie jednak spisywali się Ostafiński i Wyrobek, który w pewnym momencie uratował zespół, wybijając piłkę z pustej bramki. Dobre zawody rozgrywał też Czaja, który popisał się kilkoma klasowymi interwencjami. Przełamanie nadeszło w końcu w 38. minucie, kiedy Benigier dał Ruchowi prowadzenie.

Gospodarze w sposób nietuzinkowy wyegzekwowali rzut wolny. Marx zagrał sprytnie do tyłu. Bula oddał mocny strzał i wypuszczoną przez bramkarza piłkę posłał Benigier nieuchronnie do siatki – pisano o pierwszej bramce.

Po zmianie stron chorzowianie poszli za ciosem i już nie pozwolili rywalom na zbyt wiele. W 64. minucie po strzale Kopicery było już 2:0, a wynik na dziesięć minut przed końcem ustalił Bula. Na stadionie zgromadziło się 30 tys. kibiców, którzy z uznaniem oklaskiwali grę swoich ulubieńców.

Ruch pewnym zwycięstwem potwierdził swoje wysokie aspiracje, ale żeby przypieczętować awans, trzeba jeszcze było osiągnąć korzystny wynik w rewanżu. W Jenie tym razem obyło się bez strzeleckiego festiwalu. Jedynym, na co stać było gospodarzy była bramka strzelona przez Bernda Branscha. Ruch co prawda przegrał 0:1, ale najważniejszy był awans do najlepszej szesnastki.

Już po dziesięciu minutach wiedziałem, że nie odrobimy strat z Chorzowa. Wasi piłkarze zniechęcili moich zawodników do gry, ponadto kadrowicze, a to Bransch, Kurbjuweit, Weise, Ducke, Vogel i Stein odczuwali jeszcze skutki sobotniego meczu w Tiranie i nie zagrali na swoim normalnym poziomie – tłumaczył po meczu trener Hans-Joachim Meyer na łamach Trybuny Robotniczej.

Bratankowie znad Dunaju

W kolejnej rundzie Ruch trafił na Honvéd Budapeszt. Węgierski futbol w ciągu ostatnich lat dość sporo stracił na znaczeniu w Europie. Jednak fakt, że reprezentacja zdołała się zakwalifikować do finałów Euro ’72, sprawiał, że nie wolno było Węgrów lekceważyć. Ruch był jesienią w znakomitej formie. Pewnie liderował ligowej stawce i zanotował tylko jedną porażkę (1:3 z Szombierkami).

Do Budapesztu zespół jechał w dobrych nastrojach dzięki ligowej serii trzech zwycięstw z rzędu. Na miejscu jednak polscy napastnicy razili nieskutecznością, dzięki czemu Węgrzy po dwóch trafienia László Pusztaia pewnie wygrali 2:0.

Jan Benigier dodatkowo po latach narzekał na bardzo mocne żółte światło, które bardzo przeszkadzało jemu i jego kolegom. Chorzowianie jednak zaprezentowali się z na tyle dobrej strony, że belgijski sędzia Vital Loraux prognozował, że jeśli w rewanżu zagrają beż nerwów, to powinni wygrać dość spokojnie. Spokoju próżno było szukać po meczu w wypowiedziach trenera Vičana.

Niestety bez ataku nie da się dziś grać nowoczesnego futbolu. Nie wykorzystaliśmy 4-5 pewnych pozycji. Nie wyróżniam w swoim zespole nikogo. W polu graliśmy nieźle, ale niestety nieskutecznie – oceniał szkoleniowiec.

Lepszej gry po wicemistrzach Polski spodziewali się też Węgrzy. Prasa zauważała, że chorzowianie oddali sporo strzałów, ale w większości niecelnych. Rozczarowany postawą Ruchu był trener József Mészáros.

Myślałem, że Ruch zaprezentuje się lepiej. Takie też było nastawienie moich zawodników, którzy przed spotkaniem z Polakami czuli duży respekt. Potem okazało się, że przy bardziej skutecznej grze mogliśmy wygrać 3:0 lub jeszcze wyżej. Choć wiem, że Ruch nie zagrał dziś najlepiej, to jednak sądzę, że po rewanżowym spotkaniu w Chorzowie, właśnie my awansujemy do finałowej ósemki – mówił węgierski szkoleniowiec.

Rewanż miał się odbyć 12 grudnia. Cztery dni wcześniej Ruch bezbramkowo zremisował na wyjeździe z Legią i z przewagą trzech punktów nad Stalą Mielec został mistrzem jesieni. Nastroje przed spotkaniem z Honvédem były raczej stonowane. Wierzono, że chorzowski zespół stać na odrobienie strat, ale jednocześnie zauważano, że nie będzie to takie łatwe.

Przede wszystkim narzucić swój sposób gry. Zmusić Węgrów do przyjęcia gry szybkiej, połączonej z częstymi zmianami pozycji. A więc atak non stop. Obrona Honvédu nie robi wrażenia trwałego monolitu. Następnie niezbędne jest wyłączenie z gry Kocsisa. I trzecie, bardzo istotne: zwiększyć skuteczność strzałową. Powrót Joachima Marksa jest w tym względzie dużym wzmocnieniem. Reasumując – zadanie trudne, lecz realne – radził na łamach Piłki Nożnej Mieczysław Szymkowiak.

Pogrom w rewanżu

Trzy dni przed meczem Vičan zebrał swoich zawodników w znanym ośrodku w Kamieniu koło Rybnika. Tam w spokoju chciał przygotować ich do decydującego pojedynku z Węgrami.

Początek grudnia był dość mroźny, więc oprócz dobrego wejścia w mecz i narzucenia swojego stylu, kluczowym elementem był też właściwy dobór obuwia. Na oblodzonym boisku trudno grać w zwykłych butach. Polscy piłkarze, którzy zwykle z zazdrością patrzyli na sprzęt, jakim dysponowali rywale, tym razem okazali się sprytniejsi. Przed meczem zgłosili się do klubowego szewca i poprosili o przygotowanie butów ze skórzanymi wkrętami.

Te wkręty skórzane charakteryzowały się tym, że po kilku minutach biegania w takiej zmarzlinie skóra się ściera z kołków, a gwoździe nabijane zostają. Można było wtedy uzyskać doskonałą przyczepność. Jedynym problemem byli sędziowie. Wychodziliśmy na boisko w butach na kołkach metalowych. Sędziowie sprawdzili. Było ok. Dopuścili nas do gry. Ruch zgodnie ze swoim zwyczajem wybiegał na koło i dopiero potem się ustawiał, pozdrawiając kibiców. Po pozdrowieniu kibiców była króciutka rozgrzewka, no i my w tym czasie pozmienialiśmy buty. Przez pierwsze minuty Honvéd był dla nas partnerem do gry, ale za chwilę myśmy grali, a oni się ślizgali – opowiadał w swojej biografii Jan Benigier.

Honvéd przyjechał do Chorzowa głównie po to, by bronić dwubramkowej zaliczki. Jednak nie od dzisiaj wiadomo, że 2:0 to bardzo niebezpieczny wynik. Wyjście na boisko z defensywnym nastawieniem nie sprawdziło się w przypadku Węgrów najlepiej. Równorzędnym rywalem dla chorzowian byli tylko przez pierwsze pół godziny gry. Trzeba jednak odnotować, że po strzale głową Mihálya Kozmy piłka trafiła w poprzeczkę.

Pierwszy szyki obronne Madziarów złamał Józef Bon w 34. minucie silnym uderzeniem z 18 metrów. Do końca pierwszej odsłony wynik nie uległ zmianie i do szatni Ruch schodził przy jednobramkowym prowadzeniu. Przerwę zawodnicy spędzili głównie na szykowaniu obuwia.

Trzeba było od nowa kombinować, przekręcać kołki a przecież za dużo butów nie mieliśmy, kołków też nie za wiele. Niektórzy mieli pół metalowe, pół skórzane – mówił Benigier.

W drugiej połowie worek z bramkami pierwszy rozwiązał rozgrywający znakomity mecz Józef Kopicera. Później trafiali jeszcze Marx i Bula, a w 72. pięknym uderzeniem bezpośrednio z rzutu rożnego wynik na 5:0 ustalił Kopicera. W rozmowie z Dariuszem Leśnikowskim dla Przeglądu Sportowego zawodnik wspominał, że przy drugim jego dośrodkowaniu z rzutu rożnego bramkę zapisano Joachimowi Marxowi, ale ten później zarzekał się, że piłki wcale wówczas nie dotknął. Ruch zdeklasował Honvéd i utarł nosa szkoleniowcowi rywali.

Oni byli pewni, że przejdą. Na mecz w Chorzowie przylecieli sobie czarterem, a następnie zażądali szampana i kawioru. Zemściliśmy się i zamiast tamtych rzeczy, dostali tylko wodę i sandwiche – wspominał Marx.

Benigier z kolei podkreślał, że dzięki odpowiedniemu obuwiu mieli zupełnie inny komfort psychiczny.

Wtedy wiesz, że się zatrzymasz, obrócisz, wykonasz to, co zamierzasz. Największy komplement powiedział nam trener Vičan, który stwierdził, że wierzył w nasze zwycięstwo, ale że awansujemy, to już nie bardzo. Tymczasem udowodniliśmy mu, że mamy charakter – opowiadał napastnik.

Swoją grą chorzowianie wzbudzili uznanie nie tylko wśród 10 tys. zgromadzonych na trybunach kibiców. Ich klasę doceniano również na łamach prasy.

Kibice zgotowali piłkarzom długotrwałą owację, dziękując im w ten sposób za wspaniały pokaz nowoczesnego futbolu, poparty wyjątkową skutecznością. Jeśli wziąć pod uwagę współczynnik trudności, stworzony przez anormalne warunki gry, to widzowie byli świadkami wspaniałego widowiska piłkarskiego – pisano w Sporcie.

Pierwszy raz w ósemce

Wyeliminowanie Węgrów oznaczało, że po raz pierwszy w historii polski klub znalazł się w gronie ośmiu najlepszych drużyn Pucharu UEFA. Jak dotąd najdalej w tych rozgrywkach dotarła warszawska Legia – 1/8 finału w sezonie 1968/69. Po przeprowadzonym 17 stycznia losowaniu okazało się, że rywalem chorzowian w walce o ćwierćfinał będzie Feyenoord.

Holendrzy w drugiej rundzie odprawili warszawską Gwardię, więc spotkanie z polskim futbolem nie było dla nich niczym nowym. Inna sprawa, że Ruch prezentował dużo wyższy poziom niż zespół z Warszawy.

Po świąteczno-noworocznym odpoczynku piłkarze wznowili treningi już 3 stycznia. Z dnia na dzień Vičan aplikował swoim zawodnikom coraz większe obciążenia. Był zdania, że zespół niczego tak naprawdę jeszcze nie wygrał i po latach nikt nie pamięta drugich czy trzecich miejsc. Nie chciał niczego zostawiać przypadkowi i dbał o najmniejsze szczegóły z odnową biologiczną i załatwianiem spraw pozasportowych włącznie. Jeszcze przed losowaniem trener podkreślał, że dużo będzie zależało od przebiegu przygotowań.

W rozgrywkach pucharowych nawet z teoretycznie słabszym przeciwnikiem trzeba grać dobrze. Będę bardziej zadowolony, jeśli nasze przygotowania przebiegać będą bez zakłóceń i kontuzji. Wówczas będzie można myśleć o awansie do półfinału – mówił słowacki szkoleniowiec.

W ramach przygotowań do wznowienia sezonu planował wybrać się z drużyną na zgrupowanie do Jugosławii, ale wyjazd ten ostatecznie nie doszedł do skutku. Zamiast nad Adriatyk Ruch udał się do RFN, gdzie rozegrał sparingi z Fortuną Düsseldorf i Stuttgarter Kickers.

W kraju chorzowianie rozegrali mecz kontrolne z Piastem Gliwice i AKS Niwka. Pierwszy raz na boiska w oficjalnym meczu wrócili 27 lutego w wygranym łatwo 5:0 spotkaniu z Uranią Ruda Śląska w Pucharze Polski.

Mecz z Feyenoordem zaplanowano na godzinę 17:00 w środę 6 marca. Rozgrywki ligowe miały ruszyć w weekend, więc starcie z Holendrami było pierwszym poważnym testem dla chorzowian.

I to od razu takim, w którym miejsca na błędy było bardzo mało. Do meczu piłkarze w spokoju przygotowywali się w Kamieniu. Vičan nie mógł jednak skorzystać ze wszystkich zawodników. Józef Bon był zawieszony, a Joachim Marx ciągle odczuwał skutki urazu, którego doznał w meczu z Uranią i jego występ nie był pewny.

Ostatecznie jednak napastnik zdążył się wykurować i wybiegł na boisko w pierwszej jedenastce. 30 tys. kibiców było świadkami znakomitego początku w wykonaniu Ruchu. Przed pierwsze pół godziny mieli ogromną przewagę. Na bramkę Holendrów sunął atak za atakiem, ale między słupami świetnie spisywał się Eddy Treytel. Chorzowscy napastnicy trzykrotnie dochodzili do sytuacji sam na sam, ale nie byli w stanie ich wykorzystać.

Nie wykorzystano żadnej, gdyż zawodnikom w rażący sposób dokuczał brak obycia meczowego. Po zimowej przerwie nie mają opanowanych odruchów, które na polu karnym przeciwnika decydują o powodzeniu akcji, brakuje tak potrzebnej precyzji w strzałach. Zagraniczne tournée nie zniwelowało mankamentów – oceniał po meczu Antoni Piontek na łamach Piłki Nożnej.

Holendrzy przede wszystkim skupiali się na zamurowaniu dostępu do własnej bramki i rozbijaniu ataków Polaków. Świetnie się ustawiali i grali z żelazną konsekwencją. Ruch nie był w stanie narzucić im swojego stylu gry i z ciężko wypracowanej przewagi niewiele tak naprawdę wynikało.

Bez przesady można użyć sformułowania, że jest to „antyfutbol” i to w najbardziej wysublimowanej formie – pisał o grze Feyenoordu Piontek w Piłce Nożnej.

Cierpliwa gra gości została nagrodzona w 77. minucie spotkania. Wtedy to świeżo wprowadzony na boisko Lex Schoenmaker płaskim strzałem z bliskiej odległości pokonał Piotra Czaję. Ruch stanął przed ciężką próbą, ale szczęśliwie udało się wyrównać tuż przed końcowym gwizdkiem. Strzelcem gola był najlepszy tego dnia w drużynie Niebieskich Zygmunt Maszczyk.

Na chorzowian podziałało to jak zimny prysznic, ale przecież w tym momencie nie zrezygnowali jeszcze z walki. Przypuścili desperacki szturm uwieńczony powodzeniem w 90. minucie gry. Bula sprytnie wyegzekwował rzut wolny. Marx przedłużył podanie do Maszczyka, który z kilku metrów dopełnił formalności. Na zwycięską bramkę zabrakło już czasu – pisano o reakcji na straconego gola w prasie.

Po meczu sporo zarzutów płynęło w stronę sędziego Kennetha Burnsa z Anglii, który miał faworyzować zespół gości. Niektórym nie podobały się jego pomeczowe wypowiedzi.

Obie drużyny walczyły fair, zresztą rzadko dochodziło do twardych, bezpośrednich starć. Zespół Feyenoordu sprawiał wrażenie znacznie bardziej dojrzałego i sądzę, że Polacy byli bezsilni, nie mogli dokonać niczego więcej – mówił po końcowym gwizdku angielski arbiter.

Vičan, który rzadko wypowiadał się na temat pracy sędziów, tym razem zarzucał Burnsowi, że przekroczył chyba zasady obiektywizmu i zasugerował, że mógł być zafascynowany sławą Feyenoordu. Przyczyn remisu doszukiwał się jednak w tym, że Ruch dopiero wracał do gry po przerwie zimowej, a rywale ciągle byli w rytmie meczowym.

W konfrontacji z tak silnym przeciwnikiem należało się spodziewać, że wyjdą na wierzch wszystkie mankamenty zespołu, które nierzadko dawały o sobie znać, nawet w okresie szczytowej formy Niebieskich. A cóż dopiero w sytuacji, kiedy my dopiero sposobimy się do trudów sezonu, a Holendrzy, toczący bez przerwy ligowe potyczki, są niemal u szczytu formy, obyciem meczowym wyraźnie przewyższają naszych piłkarzy – oceniał słowacki trener.

Piekło niepewności

Przed rewanżem w dużo lepszej sytuacji byli piłkarze Feyenoordu. Ruch przed wyjazdem do Rotterdamu rozegrał dwa spotkania – jedno w lidze z Polonią Bytom (0:0) i w pucharze z Garbarnią Kraków (3:0).

17 marca miał być jeszcze rozegrany mecz z Zagłębiem Sosnowiec, ale zdecydowano się go przełożyć i wszystko podporządkować rewanżowemu starciu z Holendrami. Przygotowania jednak nie przebiegały bez zakłóceń. W meczu z Garbarnią urazów doznali Bula i Wasilewski (choć obaj zdołali wyleczyć się do meczu). Fatalną informacją była też kontuzja Benigiera, który nie mógł lecieć z drużyną do Rotterdamu. Jego miejsce w składzie zajął Stefan Herisz. Po krótkim zgrupowaniu zespół wyczarterowanym samolotem udał się do Holandii.

Na De Kuip początkowo role nieco się odwróciły. Zmuszeni do ataku pozycyjnego gospodarze nie potrafili przebić się formacje obronne chorzowian. Piłkarze Ruchu zagrali niezwykle dojrzale i z dużym spokojem. Tym razem to ich cierpliwość została wynagrodzona i to całkiem szybko. Już w 19. minucie Joachim Marx otrzymał podanie z drugiej linii, przebiegł kilkanaście metrów i uderzył na bramkę Treytela. Piłka odbiła się po drodze od Joopa van Daele i myląc bramkarza, wpadła do siatki.

Do przerwy mimo usilnych starań Holendrów wynik nie uległ już zmianie. Sytuacja zmieniła się dziesięć minut po wznowieniu gry. Wtedy to w polu karnym wślizgiem interweniował Marian Ostafiński. Prowadzący spotkanie Franz Wöhrer z Austrii uznał, że Theo de Jong był faulowany i wskazał na jedenasty metr. Lex Schoenmaker zamienił karnego na gola i wszystko zaczęło się od początku.

Po meczu nie brakowało opinii, że arbiter pospieszył się z decyzją o podyktowaniu jedenastki. Trener Holendrów Wiel Coerver przyznał, że karny był problematyczny, a występujący wówczas w holenderskim SC Telstar były gracz Szombierek Jerzy Wilim wprost twierdził, że sędzia skrzywdził chorzowian.

Dla mnie rzut karny był prezentem sędziego, ale jestem przekonany, że prędzej czy później podyktowałby on jedenastkę. Arbiter brał wyraźnie stronę Feyenoordu – mówił na łamach prasy Polak.

Stracony gol podciął skrzydła Polakom, ale dzielenie stawiali opór Holendrom. W zespole Feyenoordu występowali m.in. Wim Rijsbergen, Wim Jansen, Willem van Hanegem i Theo de Jong, którzy kilka miesięcy później zagrają w finale mistrzostw świata. Żaden z nich jednak nie znalazł sposobu na chorzowską obronę i żeby wyłonić zwycięzcę, potrzebna była dogrywka.

Biednych zawsze biją. Najgorzej arbiter nie sędziował, aż doszło do dogrywki. Chodziło o to, że padał deszcz i przed rozpoczęciem doliczonego czasu gry myśmy zostali na boisku, a piłkarze holenderscy zeszli do szatni i wrócili za jakieś 20 minut przebrani w suche stroje. I ruszyli na nas, jakby każdy z nich połknął pół butli tlenu – wspominał po latach Piotr Czaja.

Nadzieje Polaków na wygraną prysnęły już w pierwszych minutach dogrywki. Po celnym uderzaniu głową de Jonga zrobiło się 2:1 dla gospodarzy. To wyraźnie odebrało wiarę bardzo zmęczonym zawodnikom Ruchu. Widząc zrezygnowanie w szeregach chorzowian, Holendrzy zaatakowali raz jeszcze i w 94. minucie Schoenmaker trafił na 3:1 i ustalił wynik meczu.

Mimo porażki Ruch schodził z boiska przy oklaskach holenderskiej publiczności, która doceniła postawę Polaków. Pochwały płynęły też ze strony holenderskich mediów. Gazeta De Telegraf meczową relację zatytułowała Piekło niepewności.

Feyenoord przeszedł piekło niepewności. Wiedzieliśmy, że Ruch może okazać się bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem, ale dojrzałość, jaką zademonstrował, zaskoczyła 47-tysięczną widownię – pisano.

Holenderska drużyna po wyeliminowaniu w półfinale VfB Stuttgart zameldowała się w finale. Tam okazali się lepsi od Tottenhamu i do zdobytego w 1970 r. Pucharu Mistrzów dołożyli drugie europejskie trofeum. Lex Schoenmaker, który Ruchowi wbił trzy gole, okazał się najskuteczniejszym strzelcem rozgrywek. Nie wszyscy byli przekonani, że Holendrzy w spotkaniu z Niebieckim do końca grali fair.

Jestem święcie przekonany, że przed tą dogrywką Holendrzy czegoś się naćpali. Naprawdę! Widział pan kiedyś, żeby po 90 minutach drużyna zeszła do szatni i siedziała tam 10 minut? A myśmy tyle czekali w Rotterdamie na rywali! Nie wiem co oni wtedy w tej szatni dostali, ale w dogrywce ruszyli na nas jak huragan. Najlepsze zaś jest to, że żaden z naszych działaczy nie próbował interweniować, gdy Feyenoord zniknął w tej szatni. Choć przecież – zgodnie z przepisami – jest to niedozwolone. Takich niestety Ruch miał w owym czasie działaczy – wspominał Marian Ostafiński na łamach Sportu.

Duński niewypał

Porażka z Feyenoordem nie przeszkodziła Ruchowi w zrealizowaniu celów na krajowym podwórku. Jeszcze przed wyjazdem reprezentacji na mistrzostwa i zawieszaniem ligi zapewnili sobie mistrzostwo, remisując 15 maja bezbramkowo z Zagłębiem Sosnowiec.

Do ostatnich trzech kolejek rozgrywanych na przełomie lipca i sierpnia mogli więc podejść na luzie. Swój krajowy prymat potwierdzili również w Pucharze Polski. 11 sierpnia pokonali dzięki dwóm bramkom Marksa warszawską Gwardię i jako trzeci klub w historii Ruch sięgnął po krajowy dublet.

W pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów rywalem Ruchu był duński zespół Hvidovre IF. Wszyscy łącznie z dziennikarzami i kibicami spodziewali się łatwej przeprawy i jeszcze przed pierwszym gwizdkiem widzieli Ruch w kolejnym etapie rozgrywek. Mistrz Dani zajmował ostatnie miejsce w tabeli, ale w pierwszym meczu w Kopenhadze postawili bardzo twarde warunki.

W lidze Ruch znowu grał bardzo dobrze. Przed wyjazdem do Danii rozbił Lecha 5:0 i jedną niewiadomą było to, ile bramek chorzowscy napastnicy wbiją Duńczykom. Nie wbili żadnej. Vičan nie mógł być zadowolony ani z wyniku, ani z gry. Zarzucał swoim podopiecznym zbytnią pewność siebie i brak koncentracji.

W pierwszej połowie gra toczyła się w bardzo wolnym tempie. Duńczycy po utracie piłki cofali się całą drużyną na własne pole karne. Tworzyli jakby żywy mur w odległości 16 metrów od bramki. Można powiedzieć, że grali systemem 1+10. Nam nic nie wychodziło. Gra się zupełnie nie kleiła. Po przerwie przyspieszyliśmy. Było kilka okazji do zdobycia gola. Niestety, strzały były nieprecyzyjne, a dwukrotnie duńskiego bramkarza wyręczył słupek i poprzeczka. Nie był to nasz najlepszy występ. Ale w rewanżu – moim zdaniem – nie powinno być kłopotów z wywalczeniem awansu. Zawodnicy Hvidovre to przeciętni piłkarze, nieposiadający w swych szeregach większej indywidualności. Nie można im jedynie odmówić ambicji i poświęcenia w grze – tłumaczył po powrocie do kraju Zygmunt Maszczyk na łamach Piłki Nożnej.

Wbrew oczekiwaniom rewanż nie był jednak formalnością. W lidze Ruch miał za sobą serię meczów z trudnymi rywalami i w spotkaniu z Duńczykami widać było, że brakuje im świeżości. Na pierwszą bramkę kibice musieli poczekać do 34. minuty. Wtedy to Bronisław Bula zdenerwowany nieporadnością swoich kolegów postanowił sam spróbować szczęścia w indywidualnej akcji i uderzeniem z 20 metrów dał Niebieskim prowadzenie.

Wydawało się, że zdobyta bramka pozwoli uspokoić nieco grę i kontrować przebieg spotkania. Jednak Duńczycy, którzy dotąd skupiali się na defensywie, zaczęli coraz groźniej kontratakować. Po zmianie stron w 55. minucie wykorzystali moment dekoncentracji chorzowian i po strzale Birgera Pedersena doprowadzili do wyrównania. Na szczęście jednak Ruch miał w swoich szeregach Bulę, który jako jedyny stanął w tym meczu na wysokości zadania. Był wszędzie. Rozgrywał, podawał i wprowadzał sporo zamieszania w szeregach rywali.

W kapitalnym stylu wprowadził piłkę na pole karne Hvidovre, zamarkował podanie w prawą stronę i wykorzystując dezorientację obrony przeciwnika, w charakterystyczny dla siebie sposób plasowanym starzałem zdobył drugą bramką – pisał w meczowej relacji Stefan Riedel.

Ruch wygrał ostatecznie 2:1, ale styl pozostawiał wiele do życzenia. Bula cieszył się, że mają już ten mecz za sobą, a kapitan Duńczyków Jim Stuerne spodziewał się, że chorzowianie wygrają w wyższym stosunku. Niebiescy jednak nie potrafili znaleźć sposobu na dobrze zorganizowaną defensywę rywali.

Oczekiwałem, że moi chłopcy będą przechodzić kryzys już w meczu przeciwko Legii. Nie ma chyba przecież zespołu, który byłby w stanie rozegrać serię ciężkich spotkań w tak krótkim czasie. Prawdę mówiąc, nie było kiedy trenować, a nawet chyba nie można powiedzieć, że mieliśmy czas na przeprowadzenie prawidłowego procesu odnowy. To wszystko musiało wreszcie dać znać o sobie. I całe szczęście, że mimo tak niesprzyjających warunków udało nam się przejść Hvidovre. Najważniejszy jest przecież ostateczny rezultat i jestem zadowolony, że drużyna wygrała, chociaż uważam, że zaprezentował się bardzo słabo – usprawiedliwiał swoich zawodników Vičan.

Bosforska powtórka

Kolejnym przeciwnikiem Niebieskich byli ich starzy znajomi znad Bosforu, czyli Fenerbahçe. Prowadzący Turków Brazylijczyk Didi solidnie przygotował swoich podopiecznych. W pierwszym meczu w Chorzowie goście zagrali bardzo solidnie i ku zdziwieniu zarówno piłkarzy, jak i kibiców po pierwszych 45 minutach Ruch przegrywał 0:1.

W przerwie Vičan solidnie potrząsnął swoimi zawodnikami i tuż po wznowieniu wyrównał Józef Kopicera. Ruch poszedł za ciosem i nadal atakował. Dwukrotnie w słupek trafił Marx, który w 61. minucie w solowej akcji minął trzech rywali i podał do nadbiegającego Benigiera. Napastnik pięknym strzałem głową podwyższył na 2:1, ale więcej bramek już nie padło.

Trener po meczu mówił o pechu jego drużyny. Trzeba przyznać, że miał trochę racji, bo Turcy dwukrotnie wybijali piłkę z linii bramkowej. Trudno było się jednak oprzeć wrażeniu, że chorzowianie trochę zlekceważyli rywali. Grali zbyt statycznie. Liczyli, że Turcy skupią się na obronie, ale goście zagrali bez kompleksów i sprawili Ruchowi sporo problemów.

Był to mecz podobny trochę do poprzedniego pucharowego spotkania – z Hvidovre. (…) Wydaje się, że do obu tych spotkań Ruch przystąpił bez należytej koncentracji psychicznej. Żaden z ostatnich przeciwników chorzowian nie ma zbyt dużej marki na piłkarskim rynku. Efekt? Spora nonszalancja Niebieskich, za dużo gry „na luzie”, zbyt wiele pojedynków indywidualnych i dryblingów. Słowem – lekceważenie przeciwnika – wytykał błędy chorzowian Stefan Szczepłek na łamach Piłki Nożnej.

Na usprawiedliwienie chorzowskiego zespołu można dodać, że przed meczem aż pięciu podstawowych zawodników narzekało na urazy. Ruch był zespołem co najmniej o klasę lepszym od Fenerbahçe, ale na gorącym terenie w Turcji rewanż wcale nie musiał być formalnością. Do Stambułu Polacy wylecieli czarterem rano dzień przed meczem. Zabrali ze sobą oczywiście parę towarów na handel.

Już przed meczem pozbyliśmy się wszystkich kryształów. Było ich tyle, że jeden pokój hotelowy był nimi zapełniony. Przyszedł jakiś facet i powiedział, że kupuje wszystkie. Nieważne było czy kryształ był mały, czy duży, za każdą sztukę płacił po dziesięć dolarów – opowiadał Jan Benigier.

Przed wyjazdem na stadion zawodnicy zebrali się w jednym z pokojów i powiedzieli sobie, że muszą zagrać całkiem inaczej niż w Chorzowie. Od pierwszych minut ruszyli do ataku i jak najszybciej chcieli rozstrzygnąć mecz.

50 tys. kibiców zgromadzonych na trybunach robiło taki tumult, że chorzowianie mieli problem, żeby się nawzajem słyszeć. Trybuny były blisko murawy i tureccy fani dali się we znaki polskiemu bramkarzowi, w którego rzucali mandarynkami. Benigier wspomniał, że Czaja zdołał uzbierać kilka kilogramów tych owoców.

Ataki Ruchu przyniosły skutek już po nieco ponad kwadransie gry. Podobnie jak w Chorzowie pierwszą bramkę dla drużyny zdobył Kopicera, którego świetnym podaniem obsłużył Bula. Na trzy minuty przed końcem pierwszej połowy na 2:0 podwyższył Benigier i Niebiescy skupili się na utrzymaniu korzystnego wyniku. Zespół zagrał bardzo mądrze pod względem taktycznym i wszystko funkcjonowało tak, jak powinno. Do końca meczu wynik nie uległ zmianie i Ruch jako trzeci polski klub po Górniku i Legii zameldował się w ósemce najlepszych drużyn na kontynencie.

Zarówno w polskiej, jak i w tureckiej prasie podkreślano dojrzałość i klasę chorzowskiego zespołu. Kiedy nazajutrz po meczu piłkarze udali się na miejski bazar, żeby zrobić małe zakupy przed powrotem do kraju, ich klasę docenili również miejscowi kibice.

Tureccy handlarze przyjęli nas owacyjnie. Jak bohaterów narodowych. Mimo że ich zespół przez nas odpadł z rozgrywek Pucharu Europy. Witano nas, gratulowano, zapraszano do siebie… Kupiliśmy, co mieliśmy w planach kupić. Poszliśmy do hotelu i po obiedzie samolot, który mieliśmy tylko dla siebie, odwiózł nas do Katowic. Wszyscy byli zadowoleni, a my czekaliśmy na następnego rywala – wspominał Benigier.

Ruch o włos od półfinału

Po rundzie jesiennej piłkarze tradycyjnie odpoczywali w Lądku-Zdroju, gdzie zażywali kąpieli borowinowych. Zabiegi miały pomóc w szybszej regeneracji organizmów przed wznowieniem rozgrywek na wiosnę. Vičan wiedział jednak, że oprócz odnowy biologicznej bardzo ważny jest rytm meczowy. Dlatego też w styczniu zabrał swoich piłkarzy na tournée po Ameryce Południowej. 26 stycznia przez Warszawę i Frankfurt udali się do Quito, a oprócz Ekwadoru mieli jeszcze odwiedzić Argentynę i Brazylię.

Wyniki podczas wyprawy schodziły na drugi plan. Najważniejsze były możliwość gry na trawie i osiągnięcie odpowiedniej formy. Niestety w spotkaniu z mistrzem Argentyny Newell’s Old Boys kontuzji doznał Joachim Marx. Po silnym strzale z 25 metrów poczuł ból w prawym udzie i naciągnął mięsień.

Trzy dni przed wylotem za ocean rozlosowano ćwierćfinałowe pary Pucharu Europy Mistrzów Krajowych. Ruch nie trafił najlepiej, bo jego rywalem miało być francuskie Saint-Étienne, które zaliczało się wówczas do ścisłej europejskiej czołówki.

Francuzi nie zamierzali jednak lekceważyć polskiego zespołu. Ze względu na pobyt Ruchu w Ameryce Południowej trener ani kierownictwo francuskiej ekipy nie mogło podglądać polskiego zespołu osobiście. Przed spotkaniem chorzowian z SC Internacional wysłali oni jednak swoich przedstawicieli, żeby ci nagrali mecz. Kiedy Vičan się o tym dowiedział, postanowił zmienić przedmeczowe założenia. Nakazał swoim zawodnikom grać wolno, słabo i mało efektywnie. Ruch przegrał 2:3, a Francuzi mieli prawdziwy mętlik w głowie.

Również Polacy chcieli się dowiedzieć jak najwięcej o swoich rywalach. W roli tajnego wysłannika sprawdził się grający w Lens były piłkarz chorzowian Eugeniusz Faber. Podglądał grę Saint-Étienne i zdawał relacje sztabowi Ruchu, a jego tajne depesze były kolportowane w katowickim Sporcie.

Mecz z Francuzami rozpoczął się 5 marca o godzinie 17:00. Komplet 40 tys. zgromadzonych na stadionie kibiców nie mógł się już doczekać pierwszego poważnego pojedynku swoich podopiecznych po zimowej przerwie.

To, co zdarzyło się w meczu, przeszło najśmielsze oczekiwania wszystkich fanów futbolu. Niebiescy zagrali na rzadko spotykanej adrenalinie, stłamsili rywali, tak samo, jak robili to w meczach ligowych. Wszystko w jak najlepszym szwajcarskim zegarku, który zatrzymał swój czas na 64. minucie meczu. Wcześniej, po świetnym podaniu Chojnackiego, do pustej bramki strzelił Maszczyk. Ruch ciągle atakował. Benigier strzałem z 16 metrów podwyższył na 2:0, a w 46. minucie po faulu na Benigierze bramkę z karnego strzelił Bula – opisywał tamto spotkanie Grzegorz Joszko w „Niebieskich majstrach”.

Niestety tak korzystnego wyniku nie udało się utrzymać do końca. W 64. minucie Ruch stracił dość przypadkową bramkę po uderzeniu Jeana-Michela Larqué. Dzięki temu trafieniu rywale złapali oddech i przeszli do ofensywy. Ich ataki przyniosły skutek na kilka minut przed końcem, kiedy to wynik na 3:2 ustalił Yves Triantafilos.

W szatni o mało co byśmy się popłakali. Ryszard Trzcionka ówczesny minister i prezes przyszedł do szatni i nas pocieszał. Przecież wygraliście, mówił, ale my doskonale wiedzieliśmy, że takiego meczu, jak rozegraliśmy przed chwilą, nie można było wygrać tylko 3:2. Powinno być 4:0 albo 5:0. I wtedy można jechać do Francji i awansować do półfinału – opowiadał o pomeczowych nastrojach Jan Benigier.

Trudno się dziwić zawodnikiem, że byli tak przygnębieni. Zagrali znakomite spotkanie i losy dwumeczu mogli rozstrzygnąć już w Chorzowie. Doskonale zdawano sobie sprawę, że w rewanżu to Francuzi będą faworytem. W prasie pisano o straconej szansie, ale pojawiły się też łagodniejsze komentarze. Antoni Piontek na łamach Piłki Nożnej zauważał, że jedna bramka przewagi to co prawda niewiele, ale goście nie pokazali niczego szczególnego i w drugim meczu Ruch wcale nie jest bez szans.

Dziennikarz zwracał też uwagę, że chorzowski zespół od początku narzucił niesamowite tempo i jak najszybciej chciał przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Po godzinie gry jednak zawodnicy coraz bardziej zaczęli opadać z sił. Za jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy Piontek uznał dość wyczerpujące południowoamerykańskie tournée.

Duże odległości i sporo meczów w dość krótkim czasie, na dodatek w różnych warunkach klimatycznych, zostawiły swój ślad. W podobnym tonie na łamach Przeglądu Sportowego wypowiadał się po latach Piotr Drzewiecki, który przy stanie 3:1 nie wykorzystał sytuacji sam na sam.

Tydzień przed pierwszym meczem wróciliśmy z długiego tournée po Ameryce Południowej. Vičan nie bacząc na długą rozłąkę z rodzinami – powinien wtedy zarządzić zgrupowanie. Nie zrobił tego. Trenowaliśmy co prawda codziennie, ale wracaliśmy do domów po zajęciach. Różnie się to kończyło. Kawalerowie mieli swoje ścieżki, żonaci – własne obowiązki… Efekt był taki, że choć po godzinie gry rzeczywiście było 3:0 dla nas, w końcówce opadliśmy z sił. Choć swoje okazje – nawet po pierwszej bramce Francuzów – jeszcze mieliśmy. Ja, Jasiu Benigier… Dostałem piłkę w „szesnastce”, za słabo uderzyłem. A można było wygrać 4:1 – wspominał Drzewiecki.

„To nie ten Ruch”

W rozgrywanym dwa tygodnie później rewanżu Francuzi nie zagrali wcale lepiej niż w Chorzowie. Na własnym, wypełnionym do ostatniego miejsca stadionie zaprezentowali futbol szybki, sprytny i chytry, ale zupełnie pozbawiony myśli taktycznej i elastyczności w grze.

Mimo to już w 2. minucie potrafili wyjść na prowadzenie. Po rzucie wolnym, który wykonywał Larque, piłkę głową z pola karnego wybił Ostafiński. Futbolówka jednak trafiła pod nogi Gérarda Janviona, który przez nikogo nieatakowany miał czas, żeby odpowiednio przymierzyć i precyzyjnym strzałem w prawy róg bramki pokonał zaskoczonego Czaję. Nie był to wymarzony początek, a wiele do życzenia pozostawiała gra całego bloku defensywnego na czele z Ostafińskim.

Beznadziejna gra obrony i rażąca różnica w szybkości na korzyść gospodarzy, przyczyniły się także do tego, że w teamie chorzowian prawie nie istniała linia pomocy. Maszczyk grał głęboko cofnięty. W efekcie nie miał kto organizować kontrataków a obronie i tak niewiele to pomogło, jako że można wypełnić jedną lukę, ale nie kilka i to jednocześnie. Jeśli dodać, że Kopicera musiał bezustannie dublować Drzewieckiego, a Bon i Bula daleko odbiegali od swego normalnego standardu, wówczas zobaczymy, jak wielka pustka istniała w środku pola – relacjonował w Piłce Nożnej Antoni Piontek.

Gościom nie pomagało też ciężkie i błotniste boisko, ale przecież warunki oba zespoły miały takie same. W obronie na pochwały zasłużył tylko Wyrobek, a w ataku robił, co mógł Marx.

Jednak jego indywidualne próby były raczej skazane na niepowodzenie. Na domiar złego odnowił mu się uraz uda i w 64. minucie musiał opuścić boisko. Zastąpił go Benigier, który jednak też w pełni nie mógł rozwinąć skrzydeł. Jak się okazało po meczu, wcześniej zachorował na żółtaczkę i przy wzmożonym wysiłki fizycznym choroba dała w końcu o sobie znać. Po starciu z Francuzami pauzował przez pół roku, zanim w pełni powrócił do zdrowia.

Czas płynął, a chorzowianie nie potrafili znaleźć recepty na Francuzów. Benigier wspominał, że mieli przeciwko sobie także sędziego, który ponoć robił wszystko, żeby nie dopuścić ich do pola karnego rywali.

Zatrzymywali nasze akcje w zarodku. Mieliśmy problemy z przejściem połowy boiska. I to nie dlatego, że byliśmy nieudolni. Byliśmy faulowani. Zatrzymywani przez Francuzów, a sędzia swoimi decyzjami uniemożliwiał nam stworzenie czegokolwiek sensownego – mówił napastnik.

Jednak od 70. minuty Ruch coraz odważniej dochodził do głosu i wydawać się mogło, że remis jest na wyciągnięcie ręki. Nadzieje jednak ostatecznie zostały rozwiane w 81. minucie.

Po tym, jak dwóch chorzowskich obrońców wzięło w kleszcze Triantafilosa, węgierski sędzia Sándor Petri wskazał na jedenasty metr. Hervé Revelli ustawił piłkę i chwilę później Czaja wyciągał futbolówkę z siatki. Wynik 2:0 utrzymał się do końca i to Francuzi cieszyli się z awansu. Patrząc na to, jak różnie zaprezentował się Ruch u siebie i na wyjeździe, trudno nie zgodzić się z redaktorem Piontkiem, który meczową relację zatytułował To nie ten Ruch.

Nie wykorzystaliśmy wielkiej szansy. Drużyna Saint-Étienne była w środę do pokonania. O końcowym rezultacie i awansie Saint-Étienne zadecydowała gorsza postawa Ruchu w meczu rewanżowym, jak i rezultat pierwszego meczu w Chorzowie – oceniał po meczu trener Vičan.

Porażka w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów nie wpłynęła jednak na ligową formę chorzowian. Zdarzyło im się co prawda kilka porażek, ale ich przewaga nad resztą stawki była tak duża (w maju wynosiła dziesięć punktów nad mielecką Stalą), że drugi z rzędu mistrzowski tytuł ani przez moment nie był zagrożony.

Kolejny sezon daleki był jednak od oczekiwań. Jesienią nie sprostali w kolejnej pucharowej kampanii PSV Eindhoven (1:3 u siebie i 0:4 na wyjeździe), a z Pucharem Polski pożegnali się już przy pierwszej przeszkodzie (0:1 z Odrą Opole). Ligę mimo liderowania po rundzie jesiennej ostatecznie zakończyli na rozczarowującym czwartym miejscu. Vičan z klubem pożegnał się jeszcze maju i to w dość niejasnych okolicznościach. Od tego czasu nie było w klubie trenera z taką wizją, a dwa ćwierćfinały europejskich pucharów do dzisiaj wspomina się w Chorzowie z rozrzewnieniem. Nie byłoby ich, gdyby nie praca Słowaka.

Michal Vičan bez cienia wątpliwości był najlepszym trenerem w całej historii Ruchu Chorzów. To był prawdziwy król. Jedyny i niepowtarzalny – czytamy w „Niebieskich majstrach”.

BARTOSZ DWERNICKI

Źródła

Przy pisaniu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Jan Benigier, Barbara Wystyrk-Benigier, Krzysztof Mecner, Niebieska Miłość, Ruda Śląska 2017;
  • Paweł Czado, Beata Żurek, Piechniczek. Tego nie wie nikt, Warszawa 2015;
  • Andrzej Gowarzewski, Joachim Waloszek i in., Ruch Chorzów. 75 lat „Niebieskich” – księga jubileuszowa, Katowice 1995;
  • Grzegorz Ignatowski, Andrzej Potocki, Mariusz Świerczyński i in., Polskie kluby w europejskich pucharach, Warszawa 2017;
  • Grzegorz Joszko, Niebieskie Majstry, Chorzów 2018;
  • Artykuł Fortel Vičana w Ameryce Południowej autorstwa Grzegorza Joszko;
  • Artykuł o meczach Ruchu w europejskich pucharach w sezonie 1973/74;
  • Artykuł o meczach Ruchu w europejskich pucharach w sezonie 1974/75;
  • Wywiad z Joachimem Marksem przeprowadzony przez Grzegorza Ignatowskiego z 6 maja 2016;
  • Piłka Nożna nr 34 z 23 października 1973 r.
  • Piłka Nożna nr 41 z 11 grudnia 1973 r.
  • Piłka Nożna nr 8 (51) z 19 lutego 1974 r.
  • Piłka Nożna nr 11 (54) z 12 marca 1974 r.;
  • Piłka Nożna nr 38 (81) z 17 września 1974 r.
  • Piłka Nożna nr 39 (82) z 24 września 1974 r.
  • Piłka Nożna nr 41 (84) z 8 października 1974 r.
  • Piłka Nożna nr 44 (87) z 29 października 1974 r.
  • Piłka Nożna nr 10 (105) z 11 marca 1975 r.
  • Piłka Nożna nr 12 (107) z 25 marca 1975 r.

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Debiut trenera Wojciecha Bychawskiego – wizyta na meczu OPTeam Energia Polska Resovia – Sensation Kotwica Port Morski Kołobrzeg

Retro Futbol obecne było na kolejnym meczu koszykarzy OPTeam Energia Polska Resovii w hali na Podpromiu. Rzeszowska drużyna tym razem rywalizowała z Sensation Kotwicą...

Ostatni pokaz magii – jak Ronaldinho poprowadził Atletico Mineiro do triumfu w Copa Libertadores w 2013 r.?

Od 2008 r. Ronaldinho sukcesywnie odcinał kupony od dawnej sławy. W 2013 r. na chwilę znów jednak nawiązał do najlepszych lat swojej kariery, dając...

Zakończenie jesieni przy Wyspiańskiego – wizyta na meczu Orlen Ekstraligi Resovia – AP Orlen Gdańsk

Już wkrótce redakcja Retro Futbol wyda napakowany dużymi tekstami magazyn piłkarski, którego motywem przewodnim będzie zima. Idealnie w ten klimat wpisuje się zaległy mecz...