Każdy szanowany na świecie twórca posiada w swoim artystycznym dorobku tak zwane opus magnum, czyli takie dzieło, które przez szeroko rozumianą opinię publiczną jest uznawane za jego najwybitniejsze, najbardziej znaczące. Dla Szekspira takim osiągnięciem był ,,Hamlet”, David Lean miał swojego ,,Lawrence’a z Arabii”, a zespół The Beatles mógł poszczycić się albumem ,,Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. Rzesze sympatyków Liverpoolu po dziś dzień utrzymuje natomiast, że obok finału Ligi Mistrzów w Stambule najbardziej zjawiskowym występem Stevena Gerrarda w czerwonym trykocie The Reds ,był finał FA Cup z 2006 roku. Ostatni akord sto dwudziestej piątej edycji najstarszych piłkarskich rozgrywek, który angielska prasa okrzyknęła jako The Gerrard Final.
Liverpoolu życie po Stambule
Sezon 2005/2006 Liverpool rozpoczął, jak na klubowego mistrza Europy przystało. Jedenastka Rafaela Beníteza po pasjonującym meczu pokonała po dogrywce piłkarzy moskiewskiego CSKA 3:1 w spotkaniu o Superpuchar Europy.
Bohaterem tamtego wieczoru okazał się wprowadzony z ławki w końcówce drugiej połowy Djibril Cissé, który wrócił do gry po złamaniu nogi, do którego doszło w październiku roku poprzedniego. Zwycięstwo na stadionie Ludwika II w Monako napawało więc optymizmem przed dalszą częścią pasjonująco zapowiadającego się sezonu.
Pierwsze problemy podopiecznych hiszpańskiego trenera dało się zauważyć jak na dłoni już jednak pod koniec października. W Premier League po ośmiu kolejkach The Reds mieli na koncie zaledwie dziesięć punktów. Na taki stan rzeczy wpływ miały między innymi klęski odniesione z Chelesa na Anfield 1:4 oraz na Craven Cottage z Fulham 0:2.
Bolesne były również porażki w Pucharze Ligi z Crystal Palace (1:2 w Londynie) oraz w rewanżowym meczu kwalifikacji do Ligi Mistrzów z CSKA Sofia (0:1 u siebie, które w ostatecznym rozrachunku dało jednak Liverpoolowi awans do fazy grupowej).
Wyniki podopiecznych Beníteza nie napawały optymizmem. Jednym z punktów zwrotnych sezonu okazał się jednak pierwszy mecz rozegrany ze stołecznym West Hamem. 29 października The Reds po golach Xabiego Alonso i Boudewijna Zendena odprawili z kwitkiem piłkarzy Alana Pardew.
Jak się miało okazać, nie było to jednak najważniejsze spotkanie obydwu drużyn w tamtym sezonie. Sukces w owej batalii dał początek serii dziesięciu zwycięskich meczów w lidze. Dzięki niej hiszpańskiemu szkoleniowcowi udało się uzyskać tytuł najlepszego trenera Premier League w listopadzie oraz grudniu.
Załamanie przyszło na przełomie stycznia i lutego, gdy piłkarze Beníteza nie potrafili znaleźć sposobu na Manchester United oraz obrońców tytułu, czyli londyńską Chelsea. Czarę goryczy przelewała kompromitująca porażka na The Valley z Charltonem, po której popularnemu Rafie zaczął osuwać się grunt pod nogami.
Kolejną bolesną lekcją było odpadnięcie z rozgrywek Ligi Mistrzów, w której piłkarze z miasta Beatlesów bronili tytułu. W 1/8 finału zbyt mocna okazała się Benfica.
Do zmiany trenera nie doszło jednak, gdyż w następnych czternastu spotkaniach w lidze The Reds udało się wygrać aż dwanaście razy. Starczyło to do zajęcia trzeciego miejsca, które w powszechnej opinii zostało uznane jednak za niewystarczające.
Przy okazji pod koniec sezonu nagrodę dla najlepszego piłkarza kwietnia odebrał kapitan The Reds Steven Gerrard, który w trakcie swojej kariery w Anglii zawodnikiem miesiąca zostawał łącznie sześć razy.
Rozgrywki Pucharu Anglii stały się więc dla Liverpoolu czymś w rodzaju odkupienia za niepowodzenia na innych frontach. Droga do występu na Millennium Stadium była jednak długa i wyboista, o czym piłkarze The Reds przekonali się już na pierwszej przeszkodzie.
7 stycznia udali się oni do położonego 50 kilometrów na północ od Londynu miasta Luton, w którym mieli zmierzyć się z tutejszą drużyną Luton Town w ramach trzeciej rundy owych rozgrywek.
W dwunastej minucie gola dającego prowadzenie strzelił najlepszy zawodnik sezonu w ekipie The Reds, czyli Steven Gerrard. Radość nie trwała jednak długo, gdyż jeszcze przed przerwą bramki dla popularnych The Hatters zdobyło dwóch Steve’ów, a mianowicie Howard i Robinson.
Po zmianie stron obraz gry dawał gospodarzom nadzieję, że uda im się osiągnąć korzystny rezultat. Niewykorzystana jedenastka przez Cissé oraz pewnie wyegzekwowany strzał z jedenastu metrów przez Kevina Nichollsa zdawały się potwierdzać tę tezę.
Broniący tego dnia dostępu do bramki gości Scott Carson dwoił się i troił, aby zatrzymać będących w wyśmienitej dyspozycji gospodarzy. Ostatnie pół godziny gry to jednak esencja tego czym jest Liverpool F.C. Rozgrywający swój chyba najlepszy mecz w czerwonym trykocie Florent Sinama-Pongolle oraz jeden z bohaterów finału Ligi Mistrzów Alonso zdobyli po dwie bramki i sprawili, że drużyna The Reds zaliczyła kolejny spektakularny comeback w swojej historii. W pamięci sympatyków Liverpoolu zapadła zwłaszcza ostatnia bramka, która została zdobyta przez Hiszpana po strzale z przeszło 60 metrów.
Następną przeszkodą była drużyna Portsmouth, którą podopieczni Beníteza pokonali na wyjeździe 2:1 po bramkach Gerrarda z rzutu karnego oraz Johna Arne Risse. Dla kapitana Liverpoolu był to już szesnasty gol w sezonie, czym jeden z najbardziej znanych scouserów (potoczna nazwa mieszkańców Liverpoolu) pracował sobie na powołanie do kadry na zbliżający się powoli niemiecki mundial. Gospodarze potrafili odpowiedzieć tylko trafieniem Seana Davisa.
Dużo trudniejsze zadanie czekało na The Reds w piątej rundzie, w której przyszło im się zmierzyć na swoim stadionie z odwiecznym rywalem z czerwonej części Manchesteru. Podopieczni sir Alexa Fergusona nie zamierzali bowiem tanio sprzedać skóry w starciu z jedenastką desygnowaną przez Beníteza, zwłaszcza że w Pucharze Anglii Czerwone Diabły nie przegrały z Liverpoolem od osiemdziesięciu pięciu lat. Rzeczywistość była dla nich jednak okrutna, gdyż w dziewiętnastej minucie gola dającego prowadzenie gospodarzom strzelił najwyższy tego dnia na boisku Peter Crouch.
Piłka po jego główce odbiła się od obydwu słupków i zmyliła bezradnego Edwina van der Saara. Ataki United nie były tak skuteczne, swoich okazji nie wykorzystali między innymi Ryan Giggs oraz Cristiano Ronaldo, co ostatecznie doprowadziło do tego, że to Liverpoolu mógł cieszyć się z awansu. Po meczu szkoleniowiec The Reds powiedział:
,,Zasłużyliśmy na zwycięstwo. Strzeliliśmy gola i stworzyliśmy więcej szans. Lubimy zdobywać dużo bramek, ale czasem jedna wystarczy.”
Szósta runda FA Cup, przyniosła natomiast prawdziwą rzeź niewiniątek. Już do przerwy w spotkaniu rozgrywanym na St Andrew’s goście prowadzili z drużyną Birmingham 3:0. Słabość podopiecznych Steve’a Bruce’a najlepiej oddaje fakt, że pierwszą bramkę stracili niedługo po rozpoczęciu gry, a zdobył ją… obrońca Sami Hyypiä.
Pozostałe dwie przed przerwą strzelił bohater z poprzedniej rundy, czyli Peter Crouch. Asystę przy drugiej z nich zaliczył dobrze dysponowany tego dnia Gerrard, którego dośrodkowania co rusz gnębiły obrońców Niebieskich. Po zmianie stron Liverpool nie odpuszczał i zaaplikował gospodarzom jeszcze cztery bramki. Trafienia zaliczyli niewypał transferowy Fernando Morientes, legenda klubu z Anfield Riise oraz Cissé, który wszedł z ławki na ostatnie dwadzieścia minut.
Dzieła zniszczenia dopełnił samobójczy gol kuzyna Didiera Drogby Oliviera Tébily’ego. Jedynym jasnym punktem w drużynie Bruce’a okazał się Jermaine Pennant, który sezon później dołączył do ekipy z Anfield. W półfinale na podopiecznych Rafy czekała już natomiast pewnie zmierzająca po obronę tytułu w lidze Chelsea.
Mecz z pamiętającymi bolesną porażkę przeciw The Reds w półfinale Ligi Mistrzów sprzed roku podopiecznymi José Mourinho został rozegrany na neutralnym gruncie, a mianowicie na Old Trafford. Spotkanie lepiej rozpoczęli The Blues, lecz dwóch dogodnych okazji nie wykorzystał jednak Drogba.
Stara piłkarska dewiza mówiąca, że niewykorzystane sytuacje lubią się mścić, świetnie oddaje to, co wydarzyło się niedługo później. Kapitan Chelsea John Terry sfaulował tuż przed polem karnym Luisa Garcíę, a po krótkim rozegraniu z Gerrardem piłkę obok lewego słupka bramki stołecznej drużyny umieścił Riise.
W drugiej połowie po błędzie Williama Gallasa prowadzenie The Reds podwyższył wspomniany Hiszpan. Zmiany przeprowadzone przez The Special One w przerwie oraz niedługo po rozpoczęciu drugiej połowy nie wniosły wiele w poczynania jego podopiecznych. The Reds dominowali, a okazji do zamknięcia meczu nie wykorzystał García. Z prezentu zrobionego przez Riise oraz bramkarza Pepe Reinę skrzętnie skorzystał natomiast Drogba, który zmniejszył rozmiary porażki.
W ostatecznym rozrachunku nic to jednak nie dało, gdyż wraz z ostatnim gwizdkiem Grahama Polla to kibice Liverpoolu mogli świętować. Awans do wielkiego finału FA Cup na Millennium Stadium stał się faktem!
West Hamu droga od finału do finału
West Ham rozpoczął sezon 2005/2006 w roli beniaminka angielskiej Premier League. Podopieczni Alana Pardew mieli za sobą zwycięską przeprawę w play-offach Football League Championship, do których przystępowali jako najniżej sklasyfikowana ze wszystkich czterech drużyn.
W półfinale pokonali po dwumeczu Ipswich Town 4:2, a trzy bramki zdobył Bobby Zamora, o którym jeszcze w czasach jego gry w drużynie Brighton & Hove Albion fani Mew śpiewali ,,Gdy piłka trafia do bramki nie jest to Shearer ani Cole, to jest Zamora”.
Ten sam zawodnik został zresztą także bohaterem finału, który został rozegrany na Millennium Stadium w Cardiff. W pięćdziesiątej siódmej minucie tamtej rywalizacji po dośrodkowaniu z lewej strony boiska ubiegł on jednego z obrońców drużyny Preston Nord End i umieścił futbolówkę obok bezradnego Carlo Nasha. 30 maja 2005 roku, pięć dni po wygranym przez Liverpool finale Ligi Mistrzów, fani Młotów mogli świętować swój własny ,,mały Stambuł”.
Mając w pamięci sposób, w jaki ekipa West Hamu awansowała do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii, nikt nie dawał im żadnych szans na utrzymanie. Podopieczni Alana Pardew pod koniec października zajmowali jednak czwarte miejsce w lidze, co było zaskoczeniem dla wszystkich ekspertów na Wyspach.
W tym czasie w sześciu meczach udało im się uzyskać aż jedenaście punktów, z których jeden wydarli w starciu derbowym z Arsenalem. Jedyną porażkę odnieśli natomiast w meczu z Boltonem, z którym w późniejszych miesiącach mieli stoczyć jeden z najciekawszych pucharowych pojedynków tamtego sezonu.
W następnych miesiącach było jednak widać zadyszkę w drużynie Młotów. W wyniku przeciętnej gry West Ham w szesnastu spotkaniach wygrał zaledwie trzykrotnie, co skutkowało spadkiem na dziesiątą pozycję w Premier League.
Nieudana była również przygoda z Pucharem Ligi, w którym piłkarze byłego menedżera Reading przegrali już po raz wtóry z ekipą Boltonu. Ich katem okazał się drugi najskuteczniejszy strzelec w historii meksykańskiej kadry (zaraz za Javierem Hernándezem) Jared Borgetti. Sytuacja podopiecznych Pardew stawała się nie do pozazdroszczenia.
Przełamanie nastąpiło w połowie stycznia, gdy West Ham wygrał na wyjeździe 2:1 z drużyną Aston Villi. Mecz ten dał impuls do pokonania tydzień później Fulham w podobnym stosunku, ale prawdziwa sensacja miała miejsce dopiero na początku następnego miesiąca.
Wtedy to Młoty okazały się lepsze od Arsenalu 3:2, stając się ostatnią drużyną, która pokonała Kanonierów na Highbury. Sukces ten oraz następne dwa zwycięstwa nad Sunderlandem i Birmingham zapewniły trenerowi West Hamu tytuł najlepszego menedżera Premier League w lutym.
Miesiąc wcześniej najlepszym piłkarzem stycznia został ogłoszony natomiast obrońca Anton Ferdinand, który wraz ze swoim bratem Rio zostali pierwszym rodzeństwem w historii ligi nagrodzonym owym wyróżnieniem (jego starszy brat w październiku 2001 roku).
Później jednak nastąpiło drugie załamanie formy, a wymęczone zwycięstwa były przeplatane spektakularnymi porażkami. Jedna z nich miała miejsce w 36 kolejce, gdy na Upton Park Młoty podejmowały walczący wciąż o wicemistrzostwo Liverpool.
Najważniejszą wiadomością dnia nie okazały się jednak dwie bramki Djibrila Cissé, a czerwone kartki, które obejrzeli Hayden Mullins oraz Luis García. Dla obydwu graczy bójka z końcówki tego spotkania miała okazać się opłakana w skutkach.
Tymczasem w ostatnim meczu sezonu West Ham jeszcze raz wspiął się na wyżyny swojej formy i pokonał na własnym obiekcie Tottenham 2:1. Porażka w derbowym starciu pozbawiła ostatecznie Koguty możliwości gry w Lidze Mistrzów kosztem Kanonierów. West Ham natomiast zakończył swój pierwszy sezon po powrocie do elity na dziewiątej pozycji, która zamknęła usta wszystkim przedsezonowym krytykom.
Jeśli chodzi o rozgrywki Pucharu Anglii, to po starcie West Hamu kibice nie spodziewali się niczego specjalnego. Drużyna, która ledwo co awansowała do Premier League, miała skupić się przede wszystkim na utrzymaniu w lidze. Jako pierwszego przeciwnika w trzeciej rundzie los przydzielił im ekipę Norwich.
Pojedynek na Carrow Road od początku układał się pod dyktando gości, którzy wyszli na prowadzenie już w szóstej minucie po strzale wspomnianego wcześniej Mullinsa. W drugiej połowie prowadzenie podwyższył niezawodny Zamora, a honor gospodarzy uratował strzałem z jedenastu metrów Paul McVeigh. W spotkaniu nie wystąpił najlepszy strzelec Kanarków, czyli Dean Ashton, który niedługo później pomimo sprzeciwu trenera Nigela Worthingtona za 7,2 miliona funtów dołączył do West Hamu.
W następnej rundzie na zwycięzców czekała już drużyna Blackburn Rovers. Cierpliwość swoich kibiców na Upton Park podopieczni Parde nadwyrężyli już w dwudziestej ósmej sekundzie gry, gdy gola zaaplikował im przyszły reprezentant Trzech Lwów David Bentley. Jeszcze przed przerwą na prowadzenie wyszli jednak gospodarze. Gole zdobyli legendarny Teddy Sheringham oraz Matthew Etherington.
Po zmianie stron kibice zobaczyli jeszcze trzy bramki, których autorami byli odpowiednio Zurab Khizanishvili (samobójcza) i Zamora dla Młotów oraz Lucas Neill dla Wędrowców. Po spotkaniu szkoleniowiec gości Mark Hughes komplementował grę West Hamu:
,,Kiedy przyjeżdżasz na Upton Park, musisz być w jak najlepszej formie oraz być tak bystrym jak tylko można, a my nie byliśmy.”
W wyniku losowania w piątej rundzie doszło do trzeciego w sezonie pojedynku z drużyną Sama Allardyce’a, czyli Boltonem. West Ham, który zaledwie o punkt został wyprzedzony w lidze przez drużynę Kłusaków, pałał rządzą rewanżu za poprzednie niepowodzenia.
Tego nie przyniósł jednak pierwszy mecz, który zakończył się bezbramkowym remisem na Reebok Stadium. Powtórka, która odbyła się niecały miesiąc później w Londynie, miała już inną dramaturgię. W dziesiątej minucie kuriozalny błąd popełnił obrońca gości Nicky Hunt. Przy próbie wybicia piłki nastrzelił on bramkarza Jussi Jääskeläinena, po czym odbita od Fina futbolówka zatrzepotała w siatce.
Goście otrząsnęli się jednak, a wyrównującą bramkę strzałem zza pola karnego popisał się Kevin Davis. Nic na swoją obronę nie mógł mieć bramkarz Shaka Hislop, który źle wyczuł kierunek owego uderzenia. Gra zaostrzyła się z obydwu stron, ale więcej piłkarskich atutów zdawali się mieć podopieczni Pardew.
Dwoił się i troił fiński golkiper Kłusaków, którego bramka była ciągle pod ostrzałem. W końcówce drugiej połowy oraz na początku dogrywki do słowa zaczął dochodzić Bolton, ale w ostateczności to West Ham zadał decydujący cios. Yossi Benayoun dośrodkował z prawej strony, a Marlon Harewood wyprzedzając obrońców, strzelił zwycięską bramkę. Piękny sen kibiców Młotów o ponownym występie na Millennium Stadium zaczął się powoli ziszczać.
Ćwierćfinał rozegrany zaledwie pięć dni później na Etihad Stadium przyniósł bezbłędny występ Deana Ashtona. Jego dwie bramki zapewniły zwycięstwo 2:1 na Machesterem City oraz pokazały, że poczyniona przez działaczy Młotów inwestycja powoli zaczyna się zwracać.
Niestety, jego dobrze zapowiadającą się karierę w 2009 roku zakończyła kontuzja kostki, której nabawił się na treningu reprezentacji w starciu z Shaunem Wright-Phillipsem. Po tamtym meczu mógł jednak czuć olbrzymią dumę i przygotowywać się na zbliżający się półfinał z ekipą Middlesbrough. Ten został rozegrany na stadionie spadkowicza z Premier League, czyli ekipy Birmingham.
Przed spotkaniem minutą ciszy oraz odśpiewaniem przez fanów ,,Johnny Lyall’s Claret and Blue Army” został uczczony były menedżer Młotów John Lyall, który był związany z klubem z Upton Park jako piłkarz i trener przez trzydzieści cztery lata.
Zmarła pięć dni przed zawodami legenda przyglądała się na pewno z góry poczynaniom swoich byłych podopiecznych i musiała czuć dumę, patrząc na ich grę. Co prawda w pierwszej połowie dominowało Middlesbrough, ale czujnie grająca obrona West Hamu powstrzymywała ich strzeleckie zapędy. Dodatkowym problemem trenera Boro Steve’a McClarena stała się kontuzja bramkarza Marka Schwarzera, który musiał zejść z boiska jeszcze przed przerwą.
West Ham zaczął wywierać presję na swoim przeciwniku, co skutkowało strzałem Ashtona w poprzeczkę. Mecz ostatecznie zamknęło długie podanie Antona Ferdinanda przedłużone głową przez wspomnianego przed chwilą Anglika, które celnym strzałem wykończył bohater dwumeczu z Boltonem Harewood. Wraz z zakończeniem zawodów przez Mike’a Rileya w obozie West Hamu zapanowała szalona radość. Po dwunastu miesiącach piłkarze Młotów znów stworzyli historię!
,,Detale, Steven, detale”, czyli magia Millennium
13 maja 2006 roku punktualnie o 15:00 kapitanowie Liverpoolu oraz West Hamu, Steven Gerrard oraz Nigel Reo-Coker, wyprowadzili swoje jedenastki na środek wypełnionego po brzegi Millennium Stadium w Cardiff. Pierwotnie finał miał zostać rozegrany tydzień później, lecz na takie rozwiązanie nie zgodził się trener angielskiej kadry Sven-Göran Eriksson.
Naciskał on na tamtejszą federację, gdyż chciał czterotygodniowej przerwy przed rozpoczęciem mistrzostw świata, aby piłkarze, którzy będą zaangażowani w walkę o trofeum (Gerrard, Carragher, Crouch) mogli porządnie odpocząć przed walką na niemieckich boiskach. Początkowo zakładano także, że mecz zostanie rozegrany na nowym Wembley, lecz nie udało się ukończyć jego budowy przed finałem.
Na arbitra spotkania został wyznaczony Alan Wiley, choć nie był on pierwszym wyborem związku. Pierwotnie rolę rozjemcy powierzono Mike’owi Deanowi, lecz pod naciskiem mediów, które zadawały pytania dotyczące jego bezstronności (Dean pochodzi z położonego niedaleko Liverpoolu Wirral) decyzja została zmieniona.
Zanim piłka znalazła się w grze, na stadionie z ust Michaela Balla wybrzmiało ,,God save the Queen”, a Lesley Garrett wykonał tradycyjny hymn finału FA Cup, czyli ,,Abide with me”. Przed meczem obie drużyny otrzymały także dodatkowy impuls, ponieważ Ashton i Etherington w West Hamie oraz Alonso w Liverpoolu zostali uznani za zdolnych do rozpoczęcia gry pomimo odniesionych tydzień wcześniej kontuzji. Występ w finale nie przypadł jednak w udziale Haydenowi Mullinsowi oraz Luisowi Garcíi, którzy musieli odpokutować zawieszeniem za bójkę, która miała miejsce w ostatniej konfrontacji obydwu drużyn.
Obydwie ekipy rozpoczęły spotkanie w klasycznym ustawieniu 4-4-2. Tuż po rozpoczęciu gry Paul Konchesky, późniejszy piłkarz The Reds a w tym finale gracz Młotów, powalił na ziemię Stevena Gerrarda, dając do zrozumienia kibicom zgromadzonym na Millennium Stadium, że londyńczycy tanio tego dnia skóry nie sprzedadzą.
Kapitan Liverpoolu po latach wspominał:
,,Na treningach do meczu z West Hamem, wyobrażałem sobie to spotkanie trzy razy. Zużyłem dużo energii na przeanalizowanie każdej możliwości, przypominając sobie, że to ja muszę wziąć odpowiedzialność. Liverpool oczekiwał tego ode mnie.”
Po kilku minutach groźnie dośrodkował inny przyszły piłkarz Liverpoolu, czyli Yossi Benayoun, ale Sami Hyypiä uspokoił sytuację. West Ham zagroził bramce Pepe Reiny również za sprawą Harewooda, lecz tym razem gracze z Londynu uzyskali rzut rożny. Zawodnicy The Reds starali się nie oddawać pola i także chcieli spróbować jakiegoś kąśliwego uderzenia. Szansa nadarzyła się, gdy Carl Fletcher faulował kapitana Liverpoolu. Futbolówka po strzale z rzutu wolnego wylądowała jednak w murze ustawionym przez bramkarza Młotów.
Okazji na poprawę nie było, gdyż wzorcową akcję przeprowadził West Ham. W dwudziestej pierwszej minucie Xabi Alonso zgubił piłkę na środku boiska, a przechwytujący ją Benayoun zagrał przed pole karne do Ashtona. Anglik po chwili odegrał ją na prawe skrzydło do wbiegającego Lionela Scaloniego, który dośrodkował po ziemi w pole karne. Na nieszczęście The Reds lot piłki przeciął jeden z ulubieńców The Kop Jamie Carragher, a ta znalazła się w siatce. Gerrard starał się usprawiedliwić swojego kolegę:
,,Jamie musiał próbować to wybić, bo za nim już czaił się Marlon Harewood, który z pewnością by trafił. To było przybijające dla Carry. Wiem, jak bardzo dotknął go ten gol. Carra jest niesamowicie dumny. Jeśli Liverpool przegrałby finał 0:1, nie mógłby z tym żyć.”
Po niecałych dziesięciu minutach sytuacja Liverpoolu stała się jeszcze trudniejsza. Etherington pomimo opieki dwóch zawodników The Reds oddał strzał w kierunku bramki strzeżonej przez najlepszego golkipera w Premier League w latach 2006-2008.
Do wyplutej przez niego futbolówki dopadł Ashton, którego strzał przeszedł pod brzuchem interweniującego. W tym momencie wydawało się, że finał wymknął się liverpoolczykom spod kontroli. Bodźcem do odrabiania strat miała być postawa kapitana The Reds, który po zagraniu z rzutu wolnego zaliczył asystę przy golu Croucha, lecz sędzia dopatrzył się spalonego.
Chwilę później nie było już wątpliwości, a perfekcyjne dośrodkowanie Gerrarda wykorzystał Cissé. Francuz wyprzedził rozgrywającego jedyny sezon na Wyspach Scaloniego i upadając, umieścił piłkę w bramce. Okazję do strzelenia gola przed przerwą mieli jeszcze Asthon oraz Finnan, ale wynik nie uległ już zmianie.
Po zmianie stron ataki Młotów nie straciły na animuszu. Dobrze zaczął spisywać się jednak Reina, który wydawało się, że zdążył w przerwie wymazać z pamięci swój błąd przy bramce na 2:0. Skutkowało to obronionymi strzałami Etheringtona oraz Benayouna. The Reds odpowiedzieli za sprawą Alonso, lecz ten został zablokowany.
Sześćdziesiąt sekund później Benítez dokonał pierwszej zmiany w meczu, gdy kontuzjowanego Harry’ego Kewella zastąpił Morientes. Wreszcie nadeszła pięćdziesiąta czwarta minuta. Dośrodkowaną w pole karne przez Alonso piłkę głową zgrał do Gerrarda Peter Crouch, a kapitan liverpoolczyków atomowym uderzeniem z prawej nogi umieścił ją w lewym okienku bramki Hislopa. Ogromna radość zapanowała w sektorach zajmowanych przez fanów The Reds.
,,Kiedy zobaczyłem, jak Crouchy wyciąga swoją szyję, zacząłem biec w obszar, gdzie moim zdaniem miała spaść piłka, jakieś 12 jardów za polem karnym. Crouchy zgrał ją świetnie. „Ja!” krzyknąłem do Samiego, mówiąc mu, by się usunął. Pozycja była świetna, ja też dobrze uderzyłem. Bang. W tył bramki, 2:2. Podczas świętowania, podziękowałem Crouchowi za to zgranie.”
Mecz się jednak nie skończył, a gra obydwu zespołów zaostrzyła się. Sędzia Wiley pokazał żółte kartki Ashtonowi oraz Carragherowi. West Ham pomimo straty prowadzenia nie chciał dopuścić Liverpoolu do głosu. Sprawy w swoje ręce wziął Paul Koncheskey, którego próba dośrodkowania z lewej strony boiska zamieniła się w bramkę.
Olbrzymi błąd przy tej sytuacji popełnił Reina, który dał sobie wrzucić piłkę za kołnierz. ,,To koniec. Żeby było jeszcze mało, łapały mnie skurcze, 59 meczów na pełnym gazie wyszło na wierzch. Boisko w Cardiff jest duże, było cholernie gorąco i miałem wrażenie, że za chwilę stopnieję. Czas uciekał i przygotowywaliśmy się na najgorsze.” Od tego momentu dało się zauważyć nerwowość w grze Liverpoolu, czego potwierdzeniem było dopuszczenie do oddania niecelnego strzału przez kapitana Młotów Reo-Cokera.
W międzyczasie na placu gry pojawili się Jan Krompkamp (zastąpił Alonso, któremu odnowiła się kontuzja) oraz Bobby Zamora (wszedł za zmęczonego Ashtona). Benítez, który jako wybitny taktyk zwraca dużo uwagi na detale, zastąpił również Croucha pomocnikiem Dietmarem Hamannem, którego rola miała później okazać się nieoceniona.
Po strzeleniu gola trener Pardew zmienił taktykę swojego zespołu na 4-5-1, co w praktyce miało pomóc w utrzymaniu korzystnego rezultatu. Wsparciem miała być również zmiana Fletchera na bardziej defensywnego Christiana Dailly’ego.
Trener Młotów nie zapomniał jednak o ofensywie, gdyż pięć minut przed końcem regulaminowego czasu gry za niezmordowanego Etheringtona wprowadził doświadczonego Sheringhama, który sześć lat wcześniej strzelił gola w finale FA Cup. Boiskowy spryt Anglika szybko dał o sobie znać, gdyż próbował on przekonać sędziego, że nie dotknął piłki po ewidentnym zagraniu ręką.
Gdy wydawało się, że zaraz zabrzmi ostatni gwizdek i piłkarze West Hamu będą mogli wznieść w górę trofeum za zwycięstwo w sto dwudziestej piątej edycji najstarszych piłkarskich rozgrywek, wtedy sprawy w swoje ręce jeszcze raz wziął bezbłędny tego dnia kapitan The Reds. Piłka po raz kolejny została zgrana w pole karne, tym razem przez Riise.
Morientes skupił na sobie obrońców, a futbolówka po niefortunnej główce Gabbidona wylądowała pod nogami kapitana The Reds. Ten strzałem z woleja z trzydziestu dwóch metrów umieścił piłkę w lewym dolnym rogu bramki bezradngo Hislopa. Liverpool po raz drugi doprowadził do wyrównania.
,,Moją pierwszą reakcją był szok. Byłem zaskoczony, jak dobrze uderzyłem pomimo tak wielkiego zmęczenia. Każdy mięsień naciągnięty. Ale nie czułem żadnego bólu po uderzeniu piłki tak mocno, nigdy się nie czuje, jeśli zrobi się to dobrze. Te dwa strzały z finału FA Cup były najlepszymi w mojej karierze.”
Niedługo później sędzia oznajmił zebranym na Millennium Stadium, że do wyłonienia zwycięzcy będzie potrzebna dogrywka. Tą lepiej rozpoczęli liverpoolczycy, którzy po strzałach Riise oraz Hyypii powinni wyjść na prowadzenie.
Po zmianie stron szczęścia spróbował Krompkamp, ale jego strzał minął bramkę Młotów. Gra na wysokiej intensywności sprawiła, że skurcze zaczęły dopadać kilku zawodników, w tym Gerrarda, Finnana oraz Harewooda. Bliski zostania bohaterem West Hamu był ostatni z wymienionych, ale piłkę po jego strzale Reina sparował na słupek. Dwie minuty przed końcem żółtą kartkę obejrzał jeszcze Hamman, a niedługo później arbiter zakończył dogrywkę.
Sędzia Wiley zdecydował, że karne będą strzelane na bramkę, za którą znajdowali się fani West Hamu. ,,Futbol jest brutalny, a najbardziej brutalne są karne. Taki poważny test nerwów. Ale kiedy mieliśmy wykonywać rzuty karne, wiedziałem, że to ja wzniosę puchar, nie Reo-Coker.”
Na pierwszego wykonującego Benítez wyznaczył Hammana, który za powierzone mu zaufanie odpłacił się pewnie wykorzystaną jedenastka. Z drugiej strony do piłki podszedł bohater West Hamu z poprzednich rund, czyli Zamora, ale jego mocny strzał z lewej nogi po ziemi wyczuł Reina. Podobnie sytuacja wyglądała przy karnym Hyypii, którego perfekcyjnie obronił Hislop. Sheringham doprowadził do wyrównania i zabawa zaczynała się od początku.
Następna jedenastka przypadła w udziale bohaterowi dnia.
,,Po prostu pracowałem nad tym samym rogiem. Ta sama wysokość, to samo miejsce. Poradziłem się bramkarzy Liverpoolu, Jerzego, Pepe i Scotta Carsona. Pokazali mi miejsce, w którym nawet najlepszy bramkarz nie ma szans na wyciągnięcie piłki. Dzięki temu treningowi w Melwood byłem w stanie regularnie uderzać w to samo miejsce.”
Piłka zatrzepotała w prawym górnym rogu bramki! Po nim przyszła kolej na Koncheskey’a, ale ten uderzył w sam środek i Reina odbił jego strzał nogami. O jeden mały kroczek Liverpool był bliżej trofeum. Riise, który uderzył podobnie do swojego poprzednika, nie pomylił się jednak, a minutę później z trzeciej obronionej jedenastki cieszył się hiszpański golkiper The Reds, który przeszedł tego dnia drogę od zera do bohatera. Zwycięstwo Liverpoolu stało się faktem!
W tak dramatycznych okolicznościach Gerrard, który od zawsze marzył o wzniesieniu w górę Pucharu Anglii jak kapitan The Reds, mógł wreszcie spełnić swoje marzenie.
,,Wszyscy gadali o meczu. 125 finał Pucharu Anglii został okrzyknięty najlepszym w historii, a nawet „Finałem Gerrarda”. To było niezwykle ważne dla mnie. Kocham FA Cup. Może w ostatnich latach ta impreza była zaniedbywana, kluby z Premieship skupiały się bardziej na Lidze Mistrzów, ale Liverpool wraz z West Hamem przywrócił blask temu trofeum w Cardiff.”
Liverpoolskie świętowanie i mundialowe rozczarowanie
Steven Gerrard, który zdobył dwie bramki, zaliczył asystę oraz wykorzystał rzut karny w serii jedenastek, został ogłoszony najlepszym piłkarzem zakończonego finału, a później również całego sezonu w Anglii.
Drugi zdobyty przez niego gol, został uznany przez BBC w 2015 roku za najpiękniejszą bramkę finałów FA Cup w ostatnich pięćdziesięciu latach. Łącznie w sezonie 2005/2006 kapitan The Reds zdobył aż dwadzieścia trzy bramki, co jak na pomocnika tej klasy było bardzo dobrym wynikiem. Świętowanie zdobytego trofeum na ulicach Liverpoolu było dość huczne, ale nie mogło przesłonić następnego celu, którym było osiągnięcie jak najlepszego wyniku na mistrzostwach świata.
Na turnieju w Niemczech Gerrard i spółka nie sprostali jednak presji i odpadli w ćwierćfinale po serii jedenastek z Portugalią. Jednym z pechowców był właśnie kapitan Liverpoolu, który po raz trzeci doświadczył przedwczesnego odpadnięcia na wielkim turnieju. Na pocieszenie pozostały mu dwa gole, które zdobył na niemieckich boiskach, w tym jeden w meczu z Trynidadem i Tobago w Norymberdze, w który pokonał… Shaka Hislopa.
Zwycięstwo w FA Cup sprawiło, że mógł on wraz z kolegami z klubu zagrać 13 sierpnia w meczu o Tarczę Dobroczynności przeciwko mistrzowi Anglii Chelsea na Millennium Stadium. W meczu tym, zakończonym zwycięstwem 2:1, rozegrał ostatnie pół godziny.
Dziś Steven Gerrard buduje swoją pozycję trenerskiego fachowca na szkockiej ziemi, aby w przyszłości móc objąć stery w ukochanym Liverpoolu oraz zrealizować ostatni wielki cel, który jest podniesienie trofeum za zwycięstwo w Premier League. ,,Jestem niezwykle podekscytowany przyszłością. Czuję, że wciąż mogę dać futbolowi bardzo wiele.”
DAWID KOWALCZYK