Jorge Valdano, czyli Filozof

Czas czytania: 9 m.
5
(1)

W futbolu jest wielu poetów, ale poeci rzadko zdobywają trofea” – tak Jose Mourinho kilka dni temu skomentował zwycięstwo Manchesteru United w finale Ligi Europy. Była to oczywiście odpowiedź na zarzuty, według których jego drużyna grała w brzydkim, bardzo pragmatycznym stylu (nie pierwszy raz zresztą). I choć słowa Portugalczyka znalazłyby potwierdzenie w wielu przypadkach w historii piłki nożnej, to są na świecie jeszcze ludzie, dla których liczy się przede wszystkim piękna gra. Jedną z tych osób jest Jorge Valdano.

Jorge Valdano – biogram

  • Pełne imię i nazwisko: Jorge Alberto Francisco Valdano Castellanos
  • Data i miejsce urodzenia: 04.10.1955 Las Parejas
  • Wzrost: 188 cm
  • Pozycja: Napastnik

Historia i statystyki kariery

Kariera klubowa

  • Newell’s Old Boys (1971-1975) 50 występów, 14 bramek
  • Deportivo Alaves (1975-1979) 63 występy, 21 bramek
  • Real Saragossa (1979-1984) 143 występy, 47 bramek
  • Real Madryt (1984-1987) 85 występów, 40 bramek

Kariera reprezentacyjna

  • Argentyna (1975-1990) 23 występy, 7 bramek

Kariera trenerska

  • Real Madryt (1991-1992) – Młodzież
  • CD Tenerife (1992-1994)
  • Real Madryt (1994-1996)
  • Valencia CF (1996-1997)

Statystyki i osiągnięcia:

Osiągnięcia zespołowe:

Real Madryt

  • 2x mistrzostwo Hiszpanii (1986, 1987)
  • 2x Puchar UEFA (1985, 1986)
  • 1x Puchar Ligi Hiszpańskiej (1985)

Newell’s Old Boys

  • 1x mistrzostwo Argentyny (1974)

Reprezentacja:

  • 1x Mistrzostwo Świata (1986)

Żeby dobrze zrozumieć piłkarską filozofię Argentyńczyka, należy cofnąć się o całą dekadę. Pierwsza przygoda Mourinho z Chelsea naznaczona była boiskowymi konfrontacjami z Liverpoolem, prowadzonym przez Rafaela Beniteza. Te pojedynki elektryzowały nie tylko całą Anglię, lecz także i Europę, ponieważ obaj trenerzy wnosili się w nich na taktyczne wyżyny.

Jak to w futbolu bywa, byli zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy takich spotkań – jedni zachwycali się „piłkarskimi szachami”, a drudzy narzekali na nudę i brak prawdziwych emocji. Łato się domyślić, w której grupie znalazł się Jorge Valdano. Po starciu Liverpoolu
z Chelsea w maju 2007 w ramach Ligi Mistrzów (1:0, The Reds później w karnych wywalczyli awans do finału), Argentyńczyk tamten wieczór skomentował w następujący sposób:

Futbol stworzony jest z subiektywnych opinii i siły sugestii – a w tej Anfield jest nie do pobicia. Umieść gówno na patyku pośrodku tego szalonego, pełnego pasji stadionu, a znajdą się tacy, którzy powiedzą że to dzieło sztuki. Ale nim nie jest: to tylko gówno zwisające z patyka. Chelsea i Liverpool to najbardziej wyraźny przykład tego, dokąd futbol zmierza. Staje się bardzo intensywny, zespołowy, taktyczny i siłowy. A krótkie podanie? Nie. Zwód? Nie. Zmiana tempa? Nie. Założenie siatki? Nie. Jakaś piętka? Nie bądźcie śmieszni. Nic z tych rzeczy.

Pan Cruyff

El filósofo, czyli Filozof. Tak często jest nazywany Valdano. Czasami w sposób ironiczny, czasami całkiem serio. Nie ma jednak wątpliwości, że nikt nie potrafi tak pięknie opowiadać o futbolu. Zwłaszcza o tych wydarzeniach, których był świadkiem – a na własne oczy widział naprawdę sporo. Trudno powiedzieć, czy w swoim życiu więcej rozegrał meczów, czy przeczytał książek. Jedno jest pewne – piłka bez narracji Argentyńczyka byłaby o wiele uboższa., dlatego też co jakiś czas będziemy oddawać mu głos.

Do historii przeszło wiele jego pięknych cytatów, przez co można zapomnieć, że był także naprawdę dobrym piłkarzem. Karierę klubową i reprezentacyjną miał krótką, ale intensywną. Zapewne byłaby jeszcze lepsza, gdyby nie kontuzje. Urodził się czwartego października 1955 roku, a pierwsze kroki w profesjonalnej piłce zaczął stawiać w Newell’s Old Boys, kiedy miał osiemnaście lat. Jednocześnie w tamtym czasie reprezentował już młodzieżową drużynę Argentyny.

Z biedy nic dobrego nie wynika. Chyba że dla futbolu.

W ojczystym kraju nie zagrzał długo miejsca. Po dwóch latach wyjechał do Hiszpanii, by w drugiej lidze grać dla Deportivo Alaves. Na Półwyspie Iberyjskim dostał szansę zmierzenia się na boisku z samym Johanem Cruyffem. Drużyna Valdano w krajowym pucharze trafiła na Barcelonę, której poczynaniami dyrygował za pomocą swoich nóg holenderski geniusz. Dziś śmiało można napisać, że w tamtym meczu stanęli naprzeciw siebie dwaj najwięksi myśliciele w historii sportu, wspaniali piewcy pięknej gry. Wtedy jednak Valdano miał zaledwie dwadzieścia dwa lata i wciąż był anonimowym napastnikiem. W czasie spotkania doszło do chwilowej przerwy spowodowanej kontuzją jednego z zawodników. Widząc leżącego na murawie kolegę, Cruyff wziął piłkę do ręki i gestem typowym dla sędziego zawołał opiekę medyczną.

Jorge Valdano już wówczas potrafił dostrzec wielkość i piłkarską maestrię, tym bardziej kiedy stała kilka metrów przed nim. Postanowił sobie ze swojego rywala zażartować: Dlaczego po prostu nie zatrzymasz dla siebie tej piłki, a nam nie dasz drugiej, żeby reszta też mogła sobie pograć? Nie byłoby w tym nic złego, gdyby młody Argentyńczyk nie popełnił w tym zdaniu fatalnego błędu: użył zwykłego zwrotu tú (ty), zamiast formalnego usted (pan). Zaskoczony takim pytaniem Cruyff, najpierw zapytał się o jego nazwisko i wiek, aby po chwili mu odpowiedzieć: Kiedy masz dwadzieścia lat, to do Johana Cruyffa zwracasz się na Pan. Najciekawsze w ten anegdocie jest to, że później obaj panowie spotkali się ponownie, tym razem na przeciwnych ławkach trenerskich. Ale o tym troszkę później.

Gra przeciwko drużynie skupionej tylko na defensywie jest jak kochanie się z drzewem.

Widz

Jest to tekst o napastniku, ale próżno w nim szukać wzmianki o jego strzeleckich popisach. Pewnie dlatego, że sprowadzanie Valdano tylko do goli byłoby dla niego obrazą. Jednak nadszedł moment, aby opowiedzieć o pewnej bramce. Jednak nie tej, której to on jest autorem, tylko niejaki Diego Armando Maradona.

Futbol ma to do siebie, że zdarzają się w nim rzeczy nieprawdopodobne, same nadające sobie legendarną, romantyczną otoczkę. Bo jak inaczej nazwać to, co wydarzyło się w ćwierćfinale mundialu w 1986, gdy naprzeciw siebie stanęły Anglia i Argentyna? Z jednej strony wspaniały Maradona, z drugiej – Peter Shilton, największy bramkarz swojego pokolenia. Stawka nie byle jaka, bo półfinał mistrzostw świata. A jeszcze gdzieś w tle tego piłkarskiego starcia pozostawały niezaleczone rany po wojnie o Falklandy. Czy można sobie wymarzyć lepsze okoliczności do zdobycia dwóch najsłynniejszych goli w historii futbolu?

Pierwsza bramka to oczywiście słynne uderzenie ręką Maradony (lub Boga, jak sam przyznał po meczu; takie określenie też przeszło do piłkarskich mitów). Valdano trudno byłoby powiedzieć o tym trafieniu coś innego niż reszcie zawodników, ponieważ nie widział go za dobrze – w pierwszej chwili wydawało mu się, że wszystko w tym golu było prawidłowe. Ale na szczęście Boski Diego udowodnił swój geniusz zaledwie trzy minuty później.

Bardziej obawiam się sukcesu niż porażki. Sukces sprawia, że stajemy się pewni siebie i nie chcemy analizować czynników, które nas do niego doprowadziły. W porażce natomiast czai się błąd, sprawiający, że zastanawiamy się nad tym, co poszło nie tak – w tym właśnie procesie jest nauka czyniąca nas lepszymi.

Maradona przyjął piłkę w środkowej strefie boiska. Najpierw minął jednego rywala, zaraz po tym drugiego. Kiedy zaczął się rozpędzać, ograł trzeciego. Po czwartym przeciwniku wpadł w pole karne, gdzie stanął oko w oko z Shiltonem. Jego też położył na murawę, aby po sekundzie wpakować piłkę do pustej bramki. Tak oto Boski Diego stworzył arcydzieło. Gol stulecia.

W czasie oglądania powtórek widzimy, że Maradonie w tej samotnej szarży nieśmiało próbował dotrzymać kroku kolega z drużyny. Był nim właśnie Jorge Valdano. Najlepszy piłkarz w historii, strzelający najpiękniejszą bramkę, co wszystko z odległości kilku metrów obserwować może największy futbolowy gawędziarz wszech czasów. Nikt lepiej by tego nie zaplanował.

W czasie kolejnych lat Valdano wielokrotnie był pytany o tamten moment. Mógł być współtwórcą tego gola, gdyby pod koniec akcji Maradona podał mu piłkę. Jorge zdawał sobie jednak sprawę, że w tamtej sztuce nie było dla niego żadnej roli:

Z początku usiłowałem dotrzymać mu kroku, żeby nie zostawiać go sam na sam z przeciwnikami, ale potem zrozumiałem, że po prostu jestem jednym z widzów. Do niczego nie mogłem się przydać, to był jego gol, bez związku z resztą drużyny, własny wyczyn Diego, który można było tylko podziwiać.

Później, gdy przychodziło mu komentować tamten wyczyn jego kolegi, lubił powtarzać:

Jestem przekonany, że potrafię opowiedzieć o golu Maradony lepiej niż on. Ale nigdy takiego bym nie strzelił.

Powstało wiele biografii Diego Maradony, ale dziwne, że żadna nie wyszła spod pióra Valdano. Nikt nie potrafił w taki piękny sposób opisywać poczynań argentyńskiego geniusza, jednocześnie mając okazję występować u jego boku.

Styczność z jego lewą nogą była dla piłki najpiękniejszym doznaniem.

Valdano w dorosłej reprezentacji Argentyny zadebiutował w 1975 roku, kilkanaście miesięcy po bardzo nieudanym dla Albiceleste mundialu w Niemczech. Rozegrał dwa mecze, a w następnych wystąpił… dopiero po siedmiu latach! Pojechał z kadrą na turniej do Hiszpanii, gdzie Argentyńczycy bronili tytułu mistrzów świata. Po drugiej rundzie grupowej musieli jednak wrócić do domu.

Odkąd był mały, wmawiali Maradonie, że jest bogiem, dlatego przywłaszczył sobie prawo do sądzenia ludzkości.

W końcu dla Valdano nadszedł rok 1986 i mundial w Meksyku. Tam zaprezentował swoje umiejętności jako napastnik, zdobywając trzy gole w starciach grupowych. I chociaż w ćwierćfinale całe show zagarnął dla siebie Maradona, to właśnie Valdano jako jeden z trzech zawodników wpisał się na listę strzelców w finale przeciwko RFN.

Dziesięć minut po przerwie urwał się niemieckiej defensywie i w sytuacji sam na sam pokonał bezradnego Haralda Schumachera. Rywale, jak to mają w zwyczaju, grali do końca – kwadrans przed ostatnim gwizdkiem zdobyli bramkę kontaktową, a chwilę później wyrównali stan meczu. Zanosiło się na dogrywkę, ale ostatnie słowo należało do Argentyny – Jorge Burruaga w 86. minucie ponownie dał swojej drużynie prowadzenie, którego już nie oddała. Albiceleste znów byli najlepsi na świecie.

Powinniśmy Maradonie w końcu powiedzieć: Diego, grasz jak Bóg, ale jesteś tylko Człowiekiem.

W kadrze występował jeszcze przez kolejne cztery lata. Mimo licznych kontuzji Valdano miał nadzieję na swój ostatni mundial, który w 1990 odbywał się we Włoszech. W tamtym czasie miał już trzydzieści pięć lat i, jak łatwo się domyślić, nie był tak sprawny, jak kiedyś. Wciąż na boisku imponował jednak fantastycznymi umiejętnościami. Selekcjoner Carlos Bilardo wierzył, że jest w stanie jeszcze wiele dać drużynie, nawet grając tylko przez dwadzieścia minut. Dwa tygodnie przed rozpoczęciem włoskiego turnieju, trener zmienił zdanie. To było jego drugie zakończenie kariery. Ani tego, ani pierwszego nie zaplanował sam. Później z żalem komentował tamto wydarzenie:

Przepłynąłem cały ocean, aby zatonąć na samym brzegu.

Na mundialu 1990, Argentyna, bez Valdano, ale jeszcze z Maradoną w składzie, doszła do finału. Tam jednak musiała uznać wyższość Niemiec, przegrywając z nimi po rzucie karnym Andreasa Brehme .

Królewskie powroty Valdano

Należy w tym momencie powrócić do klubowej kariery Jorge. W 1979 roku trafił wreszcie do Primera Division, po tym, jak zamienił Alaves na Real Saragossę. W barwach Los Maños dane mu było zaprezentować pełnię swojego talentu, trzynastokrotnie trafiając do siatki w debiutanckim sezonie, w czasie którego zagrał w każdym ligowym meczu. W kolejnych latach za każdym razem poprawiał swój snajperski wynik. Udane występy w Saragossie sprawiły, że został częścią narodowej kadry w czasie hiszpańskiego mundialu w 1982 roku. Grał nawet w spotkaniach grupowych, ale kontuzja uniemożliwiła mu udział w dalszej części turnieju. Był załamany, ponieważ mistrzostwa odbywały się w „jego domu” i myślał, że już nigdy nie będzie miał okazji wystąpić na tak wielkiej imprezie. Jak już wiadomo, bardzo się wówczas pomylił.

W Saragossie zapracował nie tylko na powołania do reprezentacji, lecz także na transfer do Realu Madryt. Do białej części stolicy trafił w 1984 roku. Trzy lata, czterdzieści bramek w dwukrotnie mniejszej liczbie meczów niż w poprzednim klubie – wynik nie najgorszy. Będzie jeszcze lepszy, gdy weźmiemy pod uwagę, że z drużyną w tym czasie dwukrotnie wygrał krajowe mistrzostwo, jeden Puchar Króla i dwa razy Puchar UEFA. W 1988 roku, mając trzydzieści trzy lata, musiał zawiesić buty na kołku. Zmusiło go do tej zapalenie wątroby – tak właśnie z piłkarską koszulką rozstał się po raz pierwszy. Na Santiago Bernabeu powrócił jednak niedługo, tym razem już w innej roli.

Nigdzie nie nauczyłem się tak dużo o sobie i innych, jak na boisku.

Nie potrafił rozstać się z futbolem. Początkowo zaczął pracować jako komentator i ekspert w telewizji. W międzyczasie napisał też książkę – Sueños de futbol („Marzenia o futbolu”). Po trzech latach przyglądania się piłce z nieco dalszej perspektywy został zatrudniony przez Real Madryt jako trener drużyny młodzieżowej. Był to jego powrót do stolicy Hiszpanii, ale długo nie zagrzał tam miejsca. Chciał spróbować sił w dyrygowaniu dorosłymi zawodnikami. W kwietniu 1992 roku zjawił się w Teneryfie i udało mu się uratować ten klub przed degradacją do drugiej ligi, przegrywając zaledwie jeden mecz w ostatnich ośmiu kolejkach. Ten imponujący wynik sprawił, że dostał szansę w kolejnym sezonie. Nowe rozgrywki okazały się jeszcze bardziej udane, ponieważ drużyna z Wysp Kanaryjskich zajęła… piąte miejsce i zapewniła sobie awans do Pucharu UEFA!

W ostatnim dniu tamtej kampanii Teneryfa grała z walczącym o mistrzostwo Realem Madryt. Dosyć niespodziewanie podopieczni Valdano wygrali 2:0, pozbywając Królewskich krajowej korony. Argentyńczyk musiał mieć w tamtym momencie mieszane uczucia, ale za to przez fanów Los Blancos przemawiała wyłącznie nienawiść – swojego byłego zawodnika okrzyknęli zdrajcą. Po tamtym spotkaniu Jorge złożył obietnicę:

Pewnego dnia oddam to, co zabrałem.

W 1994 roku dostał szansę na rehabilitację, zostając szkoleniowcem Realu. Już w pierwszym sezonie udało mu się upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zwrócił madrytczykom tytuł mistrzowski, po drodze pokonując 5:0 wielką Barcelonę prowadzoną przez… Cruyffa. Wtedy chyba mógł już się do niego zwracać po imieniu.

Na ławce trenerskiej Królewskich nie zagrzał długo miejsca i został zwolniony po zaledwie piętnastu miesiącach pracy. Później prowadził jeszcze Valencię, ale bez większych sukcesów. Postanowił wówczas porzucić pracę szkoleniową i ponownie oddać się komentowaniu, jednocześnie robiąc karierę w biznesie. W 2000 roku jednak po raz trzeci powrócił na Santiago Bernabeu. Kiedy Florenitno Perez wygrał prezydenckie wybory, zrobił z Valdano dyrektora sportowego. Kolejni galaktyczni zawodnicy sprowadzani przez ten duet do Madrytu to temat na całkowicie oddzielny artykuł. Najlepszym zakończeniem historii Argentyńczyka, a jednocześnie najbardziej smutnym dla niego samego jest to, że jego karierę w roli dyrektora zakończył w Realu… Jose Mourinho.

Z tym swoim futbolem przypominającym gówno na patyku. Perez sprowadził go do klubu w 2009 roku. Spięcia między tymi panami ciągnęły się w klubie miesiącami, a dotyczyły głównie stylu prezentowanego przez drużynę Portugalczyka. Trenerowi jednocześnie nie podobała się zbyt duża władza Valdano.

Każdy chce wygrywać, ale tylko przeciętniak nie aspiruje do piękna.

Filozof musiał ulec i odszedł z klubu. Piękny futbol przegrał, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Mourinho uważa, że poeci w piłce nie zdobywają pucharów – jak pokazuje Jorge Valdano, można grać efektownie i jednocześnie wygrywać. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko poetów w tej grze nigdy nie zabraknie.

Piękna gra

Właściwie można byłoby napisać tekst o Valdano i futbolu, używając tylko jego wspaniałych cytatów. Chociaż wcześniej pojawiło się ich sporo, to nie wszystkie udało się pomieścić. Oto reszta jego niepowtarzalnych, złotych myśli:

Boisko to dżungla. A przez ostatnich sto lat niewiele się w tej dżungli zmieniło. Dziś przez głowy napastników przelatują te same myśli, które za swoich czasów mieli Maradona, Pele czy Di Stefano. Zmieniło się jedynie to, co tą dżunglę otacza. Miała miejsce rewolucja, rozrósł się przemysł. W futbolu również, homo sapiens i dzikie zwierzęta żyją obok siebie. My, ludzie, musimy grać. To taki pierwotny instynkt, który zmusza nas do traktowania tego na poważnie. Musimy chronić dżunglę, obronić ją przed cywilizacją i jej regułami. Cywilizacja powinna być trzymana z dala od gry!

Ludzie często powtarzają, że liczy się tylko wynik, że po latach pamiętamy sam rezultat. Bzdura. W pamięci pozostają poszukiwania wielkości i uczucia im towarzyszące. Lepiej pamiętamy Milan Sacchiego niż Capello, choć ten drugi wygrał więcej. Legendarną drużyną lat 70. jest Holandia, a nie Niemcy czy Argentyna, które wygrywały z nią finały mundialu. Szukamy perfekcji, wiemy, że ona nie istnieje, ale dążenie do niej jest naszym obowiązkiem w stosunku do ludzkości i do futbolu. I właśnie to dążenie zapamiętujemy.

Bakcyl efektywności zaatakował także futbol i niektórzy mają czelność pytać, jaki jest sens grać pięknie. Borgesa spytano kiedyś, po co jest poezja, a on odpowiedział: >>A po co wschodzi słońce? Po co są pieszczoty? Po co jest zapach kawy?<< Dla przyjemności, dla emocji, dla życia!

KUBA GODLEWSKI

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE.

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 1

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Kuba Godlewski
Kuba Godlewski
Licencjat filologii polskiej. Początkujący trener. Kibic Manchesteru United i cichy wielbiciel czarnych koszul Diego Simeone.

Więcej tego autora

Najnowsze

Walka w Pucharze Polski, przyjazd finalisty, piłkarskie losy Rafała Kurzawy – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów z Pogonią Szczecin

Pierwsza runda Pucharu Polski przyniosła sporo emocji. Jednym z najciekawiej zapowiadających się meczów była rywalizacja pierwszoligowej Stali Rzeszów z występującą w rozgrywkach PKO BP...

„Igrzyska życia i śmierci. Sportowcy w powstaniu warszawskim” – recenzja

Powstanie Warszawskie to czas, gdy wielu Polaków zjednoczyło się w obronie stolicy Polski. O sportowych bohaterach walk zbrojnych przeczytacie poniżej. Autorka Agnieszka Cubała jest pasjonatką historii...

„Nadzieja FC. Futbol, ludzie, polityka”. Nowa książka Anity Werner i Michała Kołodziejczyka

Cztery lata po premierze niezwykle ciepło przyjętej książki „Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka”, Anita Werner i Michał Kołodziejczyk powracają z nowymi reportażami, w...