Polska liga w latach 60. została zdominowana przez jeden zespół. W ciągu siedmiu sezonów w latach 1961-1967 Górnik Zabrze sięgnął po mistrzostwo aż sześć razy, w tym aż pięć razy z rzędu (1963-1967). Żaden inny polski klub nigdy wcześniej ani nigdy później nie dokonał takiej sztuki. Mimo dominacji na krajowym podwórku zabrzanie nie potrafili jednak zaistnieć w rozgrywkach europejskich. Sytuacja ta zmieniła się w sezonie 1967/68, kiedy to dotarli do ćwierćfinału Pucharu Europy Mistrzów Krajowych.
Kiedy 10 czerwca 1967 r. Górnik wygrał 3:0 ze Stalą w Rzeszowie, jedyną ekipą, która jeszcze mogła im zagrozić w drodze po ósmy tytuł, było Zagłębie Sosnowiec. Dzień później w Łodzi piłkarze znad Brynicy nie potrafili jednak znaleźć sposobu na graczy ŁKS-u i przegrali 0:2, a w Zabrzu można było otwierać szampany i cieszyć się z piątego z rzędu mistrzostwa Polski.
Seryjnie zdobywane tytuły dawały zabrzanom możliwość gry o najważniejsze trofea w Europie. Niestety początki ich przygody z pucharami nie były udane. Najpierw musieli uznać wyższość Tottenhamu, a potem aż trzykrotnie na ich drodze stawały praskie kluby. Dwa razy lepsza okazała się Dukla (raz przeszła dalej po losowaniu) i raz Sparta. Z kolei w 1966 r. zabrzanie dość pechowo przegrali dwumecz z CSKA Sofia i pożegnali się z pucharami już w drugiej rundzie.
Kalocsay obiecuje sukcesy
W Zabrzu był już wówczas człowiek, który miał wznieść drużynę Górnika na wyższy poziom. Tym kimś był urodzony na Rusi Zakarpackiej węgierski prawnik Géza Kalocsay. Studia zaczynał w Pradze, a kończył w Budapeszcie. Grał w reprezentacji Czechosłowacji, z którą w 1934 r. pojechał na mistrzostwa świata. Zaliczył też parę występów w narodowej drużynie Węgier. Po wojnie poświęcił się pracy trenerskiej. Był w sztabie Gusztáva Sebesa na szwajcarskim turnieju w 1954 r. Przed przyjściem do Górnika, poza węgierskimi klubami, pracował w Partizanie Belgrad, Standardzie Liège, a także w lidze algierskiej. Kiedy pojawił się w Zabrzu, zmienił tutejszy sposób patrzenia na futbol.
Jako pierwszy trener spośród tych, z którymi pracowałem, uczył zespół gry taktycznej: zwracał uwagę na to, jak się zachować w takiej czy innej sytuacji, jak ustawić defensywę, jak podejść do pojedynku jeden na jeden, jak kryć przeciwnika, jak bronić się przed jego kryciem, a przede wszystkim – jak działać skutecznie jako kolektyw. (…) Był to człowiek niezwykle wymagający, ale osiągający sukcesy. Zgodnie z tym, co obiecał, zrobił z Górnika drużynę, która, gdy się zmobilizowała, potrafiła wygrać z każdym – wspominał w rozmowie z Michałem Olszańskim Włodzimierz Lubański w książce Życie jak dobry mecz.
Kiedy po latach Erwin Wilczek został zapytany o przyczyny słabszych występów Górnika w europejskich pucharach, wskazywał na brak odpowiedniego trenera z wizją.
Gdyby taki Kalocsay przyszedł wcześniej do Zabrza, to osiągnęlibyśmy dużo więcej. My graliśmy jeszcze trójką obrońców, podczas gdy rywale czwórką, więc łatwej powstrzymywali naszych napastników. W innych klubach obrońcy włączali się do ataku, a napastnicy cofali pod własną bramkę. U nas tego nie było aż do przyjścia Kalocsaya. Drużyna przyjęła go z rezerwą, ale potem przekonaliśmy się do siebie. Za jego czasów pod względem taktyki dorównaliśmy europejskiej czołówce. I choć drużynę mieliśmy już wtedy słabszą niż kilka lat wcześniej – przyszły pucharowe sukcesy – mówił piłkarz Andrzejowi Gowarzewskiemu na łamach księgi jubileuszowej Górnika.
Kalocsay wymagał od zawodników pełnego zaangażowania nie tylko w meczach, ale również na treningach. Zawodnicy musieli grać agresywnie i kontaktowo. U każdego potrafił znaleźć jakiś element piłkarskiego rzemiosła, który należałoby poprawić. Kiedy w drużynie coś nie funkcjonowało według niego tak, jak powinno, to na treningach piłkarze pracowali nad tym tak długo, aż wreszcie zaczynało wychodzić.
Kalocsay otworzył nam oczy, na czym tak naprawdę polega piłka nożna. Wcześniej byli trenerzy, którzy podchodzili do tablicy w szatni i coś tam na niej rysowali, ale chyba sami nie do końca wiedzieli co. A Kalocsay fantastycznie uczył nas taktyki na boisku. Gdybyśmy mieli tego trenera od początku lat 60., Górnik byłby w finale europejskiego pucharu więcej niż tylko raz – opowiadał Pawłowi Czado Hubert Kostka.
Przygotowania i filary drużyny
Po zdobyciu mistrzostwa w 1967 r. z zespołu odeszło paru zawodników. Z Zabrzem pożegnał się Jan Kowalski, jesienią do Niemiec wyjechał Norbert Gwosdek, a swoją pełną sukcesów karierę zakończył Ernest Pohl, który do dzisiaj jest rekordzistą w liczbie trafień w polskiej lidze. Na ich miejsce pojawiło się kilku młodych, perspektywicznych zawodników takich jak Jerzy Gorgoń, Henryk Skowronek i Alozy Deja. W debiutanckim sezonie tylko ostatni z nich wywalczył sobie miejsce w jedenastce.
Trzon zespołu stanowili znakomici reprezentanci kraju. Między słupkami świetnie spisywał się Hubert Kostka, który jednak miał wielkiego rywala w osobie Jana Gomoli. Obaj gwarantowali wysoki poziom i obrońcy mogli być pewni, że jeśli popełnią błąd, to jest duża szansa, że bramkarz go naprawi.
Linią obrony kierował kapitan Stanisław Oślizło, który dzięki swojej skoczności znakomicie grał głową. Imponował też szybkością, a dla wielu, i to nie tylko kibiców Górnika, jest jednym z najlepszych polskich obrońców w historii. Obok niego na środku defensywy grał Stefan Florenski, który jako pierwszy w Polsce zaczął na dużą skalę stosować grę wślizgami. Prawą stronę zabezpieczał dysponujący świetnymi warunkami fizycznymi, grający bardzo twardo i nieustępliwe Rainer Kuchta. Po drugiej stronie grał prawonożny Henryk Latocha, który świetnie potrafił się przykleić do napastników rywali, dobrze asekurował kolegów i wyróżniał się boiskową inteligencją.
W drugiej linii przeglądem pola i swoistym boiskowym cwaniactwem imponował Erwin Wilczek. Obok niego występował trochę cichy i wycofany Alfred Olek. Śmiało można go określić mianem płuc zespołu, a o jego wspaniałej wydolności i wytrzymałości krążyły w Zabrzu legendy. Na skrzydle ataki napędzał niski, ale bardzo szybki i zwrotny Zygfryd Szołtysik.
Świetnie się z nim rozumiał Włodzimierz Lubański, który mimo ledwie 20 lat miał już na koncie kilka mistrzowskich tytułów. Na lewej flance grał Roman Lentner, który wrócił do zdrowia po kontuzji. Ciągle był szybki, ale nie robił już takiego wiatru skrzydle, jak przed urazem. Obok Lubańskiego w ataku najczęściej występował Jerzy Musiałek, który obdarzony był niezwykle silnym uderzeniem i oprócz techniki i gry głową, imponował wielką ambicją w każdym meczu.
Z graczy drugiego szeregu mocno do głosu dochodziło dwóch. Hubert Skowronek dał się poznać jako szybki i bardzo waleczny skrzydłowy. Drugim był wspomniany już wyżej Alojzy Deja, który mimo młodego wieku w starciach z Dynamem Kijów potrafił zagrać jak stary wyjadacz.
Przygotowania do nowego sezonu Górnik zaczął od wyjazdu wypoczynkowego do położonej na północnym brzegu Balatonu miejscowości Tihany. Po regeneracji nadszedł czas na właściwy obóz przygotowawczy, który zaplanowano w Bułgarii. Nie wzięli w nim udziału Lubański i Szołtysik, którzy udali się na zgrupowanie reprezentacji olimpijskiej, a niedługo później dołączył do nich Oślizło.
W Bułgarii zabrzanie rozegrali dwa mecze kontrolne i pod koniec lipca wrócili do Polski. Po powrocie do kraju i zwycięstwie w sparingu z Uranią Ruda Śląska nadszedł czas na wznowienie zmagań ligowych. Początek sezonu nie był jednak rewelacyjny, bo Górnik na inaugurację przegrał z opolską Odrą, a na pierwsze zwycięstwo musiał czekać do czwartej kolejki. Na początku września przegrali jeszcze z Pogonią w Szczecinie i po pięciu meczach zdołali w lidze zgromadzić ledwie cztery punkty.
I cóż, że ze Szwecji
Kilka dni po szczecińskiej porażce zespół zwyciężył w II Turnieju Trybuny Robotniczej. W finale towarzyskiego turnieju pokonali 1:0 Ruch Chorzów i nieco podreperowali morale przed zbliżającymi się meczami w Pucharze Mistrzów. Pary pierwszej rundy rozlosowano już 5 lipca w Genewie. Los dla zabrzan okazał się dość łaskawy, bo skojarzył ich z drużyną mistrza Szwecji – Djurgårdens IF.
Trener Kalocsay wynik losowania nazwał pierwszym zwycięstwem. Miał rację, bo można było trafić dużo gorzej. Szwedzi byli dość solidnym zespołem z kilkoma reprezentantami w składzie, ale zdecydowanie w zasięgu zabrzan. Jako największe zagrożenie w drużynie rywali wskazywano Svena Lindmana, który dobrze potrafił organizować grę i dokładnym podaniem obsłużyć kolegów. Latem Szwedzi w ramach Pucharu Intertoto mierzyli się z Zagłębiem Sosnowiec. Furory nie zrobili, bo u siebie przegrali 1:2, a w Sosnowcu polegli 1:4.
Niewiele brakowało, a do zaplanowanego 20 września na Stadionie Śląskim meczu w ogóle by nie doszło. Jak można przeczytać w Kronice Górnika Zabrze, działacze rywali zamiast do Chorzowa wysłali swoją ekipę do Warszawy. Zabrzanie udzielili rywalom wszelkich wskazówek, jak dotrzeć na miejsce spotkania, ale goście nie przylecieli ani samolotem do Katowic, ani żadnym pociągiem z Warszawy. Okazało się, że wylądowali na warszawskim Okęciu, ale nie mieli środków na dalszą podróż. W myśl przepisów sami powinni pokryć koszty podróży, więc Górnik mógł ich zostawić bez pomocy i wygrać mecz walkowerem. Kierownictwo zabrzańskiej ekipy wysłało jednak do stolicy klubowy autokar, którym Szwedzi dotarli na Śląsk późną nocą przed meczem. Zamiast podziękowań mieli wyrazić ponoć oburzenie, że Chorzów nie jest dzielnicą Warszawy.
Przed spotkaniem odbyła się jeszcze uroczystość pożegnania Ernesta Pohla, który zakończył karierę. Były kwiaty, delegacje i brawa, a kibice przez kilka minut skandowali imię najskuteczniejszego piłkarza w historii ekstraklasy. Dla Górnika był postacią kluczową i przez lata jednym z filarów zespołu. Pod jego okiem do drużyny weszło sporo młodych zawodników na czele z Lubańskim. Szkoda, że największe sukcesy na arenie międzynarodowej klub odnosił już bez swojego supersnajpera.
Mecz ze Szwedami był dwudziestą grą Górnika w Pucharze Mistrzów. Oprócz godnego pożegnania kolegi zyskali więc dodatkową motywację, żeby jak najlepiej się zaprezentować. Zaczęli z prawdziwym animuszem i już po dziesięciu minutach powinni prowadzić 2:0. Jednak zarówno Musiałkowi, jak i Lubańskiemu wyraźnie brakowało skuteczności. Zabrzanie marnowali kolejne sytuacje, a kibice powoli zaczynali się martwić, czy i tym razem niewykorzystane sytuację się nie zemszczą.
Podtopienie zamiast potopu
Szwedzi bronili się praktycznie całym zespołem, ale Górnik nie potrafił znaleźć sposobu na skuteczne rozerwanie ich szyków. Przełom nastąpił dopiero w 41. minucie, a strzelcem gola okazał się niezawodny Włodzimierz Lubański. Po przerwie obraz gry nie uległ zmianie. Górnik ciągle atakował, momentami miał miażdżącą przewagę, ale Szwedzi ciągle dzielnie stawiali opór. Wiedzieli, że jednobramkowa przewaga rywali jest do zniwelowania na własnym terenie i za wszelką cenę chcieli ten wynik dowieźć do końca.
Takie podejście ich zgubiło. W pomeczowych komentarzach zauważano, że gdyby spróbowali przeprowadzić kilka kontrataków, być może ostudziliby zapędy zabrzan. Górnik jednak atakował z żelazną konsekwencją. Kiedy zegar wskazywał 41. minutę drugiej połowy niektórzy kibice przekonani, że wynik już się nie zmieni, powoli zaczęli opuszczać stadion. Wtedy jednak wysiłki zabrskiego zespołu przyniosły skutek i po dośrodkowaniu z rzutu rożnego strzałem głową piłkę do siatki skierował Lubański. Nie zdążyły jeszcze umilknąć oklaski, kiedy ten sam zawodnik ruszył szybko z futbolówką do przodu i po minięciu kilku rywali dograł do nadbiegającego Lentnera. Skrzydłowy nie miał problemu z pokonaniem bramkarza i ustalił wynik meczu na 3:0.
Mecz był prowadzony w szybkim tempie. Szwedzi okazali się lepsi niż przypuszczaliśmy. Mam nadzieję, że w rewanżowym spotkaniu nasza drużyna powtórzy chorzowski wynik – mówił na gorąco po meczu kapitan Stanisław Oślizło.
W pomeczowych komentarzach wytykano zawodnikom słabą skuteczność, ale jednocześnie doceniano trzybramkową zaliczkę, która przy takiej dyspozycji szwedzkiej drużyny powinna się okazać wystarczająca.
Zwycięstwo Górnika jest jak najbardziej zasłużone. Nie pora więc na wytykanie błędów poszczególnym zawodnikom. Mankamentów było sporo, ale w sumie zostały „zatarte” trzema bramkami. Trzeba jednak stwierdzić, że Lubański poważnie się zmienił od niedzielnego meczu z Francją, że Lentner zapomniał o chorobie i długiej przerwie w grze i wraca szybko do reprezentacyjnej formy, a Olek, którego trener Kalocsay niemal w ostatniej chwili „puścił” w miejsce Kuchty, zadziwił takim rezerwuarem sił, że mógł po krótkiej przerwie przystąpić do… rewanżowego meczu. W końcowy sukces i piękne perspektywy przed wyprawą do Sztokholmu wielki wkład włożyła cała drużyna. Górnik zdawał sobie sprawę, o jaką walczy stawkę, wiedział, że za jednym zamachem może wygrać II rundę i… zaufanie kibiców. To drugie wygrał na pewno, o pierwsze przyjdzie jeszcze walczyć w dniu 4 października w Sztokholmie – pisał po meczu na łamach katowickiego Sportu Stanisław Penar.
W rozgrywanym dwa tygodnie później rewanżu nie było miejsca na niespodzianki. Początkowo działacze próbowali przenieść mecz na 15 października, żeby gracze Górnika mogli wziąć udział w przygotowaniach reprezentacji do eliminacyjnego meczu z Belgią w ramach mistrzostw Europy. Szwedzi jednak się na to nie zgodzili i kadra szykowała się bez czołowych graczy Górnika.
W Sztokholmie zespół z Zabrza nie pozostawił wątpliwości, która z ekip jest lepsza. Szwedzi początkowo ruszyli do ataków, ale gracze Górnika umiejętnie wybijali ich z rytmu. W pełni kontrolowali przebieg spotkania i znowu stworzyli kilka znakomitych sytuacji. Kiedy 35. minucie Musiałek uzyskał prowadzenie, stało się jasne, że dla Djurgårdens przygoda z pucharami dobiega końca. Szwedzi co prawda zdołali kilka razy zagrozić bramce Kostki, ale różnica klas między zespołami była aż nadto widoczna. Zabrzanie umiejętnie utrzymywali się przy piłce i nie pozwolili rywalom choćby na honorowe trafienie. Za swoją grę Górnik zebrał pochwały nie tylko wśród polskich dziennikarzy, ale klasę polskiej ekipy doceniali też szwedzcy fachowcy.
Pierwsza runda miała być tylko rozgrzewką dla Górnika. W klubie wszyscy liczyli, że uda się wreszcie awansować do najlepszej ósemki i z niecierpliwością czekano na wynik losowania drugiej rundy.
Kijowskie wyzwanie
O ile początkowo los był łaskawy dla Górnika, o tyle w drugiej rundzie limit szczęścia już chyba się wyczerpał. Polska ekipa trafiła na Dynamo Kijów. Ukraiński zespół debiutował w Pucharze Mistrzów, ale to wcale nie znaczy, że nie byli uznaną marką. W kraju pewnie zmierzali po drugi z rzędu, a trzeci w ogóle tytuł mistrzowski. Sezon wcześniej radzieckim ekipom szlak przetarło moskiewskie Torpedo, ale dwumeczu przegrało aż 0:7 z węgierskim Vasasem. Tym razem mistrz ZSRR miał odegrać większą rolę.
Po losowaniu okazało się, że Dynamo w pierwszej rundzie trafiło na broniący tytułu Celtic. W starciu ze szkocką ekipą nie dawno podopiecznym Wiktora Masłowa większych szans. Tym większe było zdziwienie, kiedy po pierwszej połowie meczu w Glasgow goście prowadzili 2:0. Ostatecznie Szkoci zdołali strzelić kontaktową bramkę, ale przed rewanżem w Kijowie ich szanse na awans mocno zmalały. Na kijowskim stadionie długo utrzymywało się skromne jednobramkowe prowadzenie Celticu, ale w ostatnich minutach gospodarze zdołali wyrównać. Cztery miesiące po pięknym triumfie w Lizbonie obrońcy tytułu pożegnali się z rozgrywkami, a kijowski zespół wyrósł na jednego faworytów.
Również przed starciem z polską ekipą zdecydowana większość fachowców wskazywała drużynę Dynama jako niemal pewniaka do awansu. Trudno się temu dziwić, bo o sile ukraińskiego zespołu stanowiło kilku reprezentantów kraju, którzy rok wcześniej bardzo dobrze zaprezentowali się na mistrzostwach świata w Anglii, gdzie zajęli czwarte miejsce. W bramce znakomicie spisywał się Wiktor Bannikow, obronę w ryzach trzymał Wołodymyr Łewczenko, w środku pola błyszczał Jożef Sabo, a o obliczu ataku decydowali Anatolij Byszowiec i Witalij Chmelnycki. Kierujący drużyną z ławki trener Wiktor Masłow był jednym z pierwszych, którzy wprowadzali krycie strefą i grę pressingiem.
Zabrzanie mieli jednak na stanowisku trenera równie dobrego fachowca. Kalocsay wiedział, że dla jego zespołu pojedynek z Dynamem będzie ciężką przeprawą, ale przy odrobinie szczęścia mogli wyjść z niego zwycięsko. Szkoleniowiec w przedmeczowych wypowiedziach podkreślał wielką klasę rywala i niewiele mówił o szansach swoich zawodników. Wygranej upatrywał w dobrym przygotowaniu taktycznym całego zespołu. Skrzętnie zbierał informacje o sposobie gry rywali, ich indywidualnych nawykach, ulubionych zagraniach, zaletach i wadach zarówno całej drużyny, jak i poszczególnych graczy.
W lidze Górnik już dawno miał za sobą niemrawy początek sezonu. Na początku listopada wrócili do ścisłej czołówki, a jesienne zmagania kończyli meczem z Ruchem. Liderujący w tabeli chorzowianie nie potrafili znaleźć sposobu na upilnowanie Włodzimierza Lubańskiego i w Zabrzu przegrali aż 1:4. Reprezentacyjny napastnik strzelił wszystkie cztery bramki i obserwujący to spotkanie z trybun drugi trener Dynama Wiktor Terentiew musiał docenić klasę lidera ataku zabrskiej drużyny. Dobra gra Górnika w lidze nie spowodowała jednak, że ukraiński zespół nabrał respektu przed Polakami. W Kijowie mało kto brał pod uwagę inny scenariusz niż wygrana gospodarzy i większość kibiców oczekiwała łatwego, pewnego zwycięstwa.
Zawodnicy Górnika w podróż wyruszyli z Warszawy. Najpierw Iłem-18 polecieli do Moskwy, skąd nazajutrz po przylocie duży Tu-104 zabrał ich do Kijowa. Naddnieprzański gród przywitał Polaków piękną pogodą. Poranki i wieczory były już chłodne, ale w ciągu dnia słońce dość mocno jeszcze przygrzewało. Na lotnisku czekała na Górnika cała rzesza dziennikarzy i fotoreporterów. Wśród błysku fleszy piłkarze z Zabrza zostali wręcz zasypani pytaniami, a największe zainteresowanie budził Włodzimierz Lubański. Później zawodnicy odjechali do hotelu Moskwa, w którym mieli się zatrzymać.
Kijowianie przyjęli zabrzan bardzo gościnnie, a w przeddzień meczu zorganizowali im nawet wieczorną wizytę w cyrku poprzedzoną zwiedzaniem miasta. Dynamo było jednak pewne zwycięstwa i już w pierwszym spotkaniu chciało rozstrzygnąć losy dwumeczu. Trener Masłow chcąc zadbać o odpowiednie przygotowanie swoich podopiecznych, zebrał ich w ośrodku sportowym Kończa Zaspa oddalonym o 19 kilometrów od Kijowa.
Pucharowy piątek
Co ciekawe mecz zaplanowano nie na środę, ale na piątek. O ile na parę dni przed spotkaniem aura dopisywała, o tyle w dniu meczu w Kijowie przez cały dzień siąpił deszcz. Polacy zaczynali się martwić, że przyjdzie im rywalizować na ciężkim, rozmokniętym i grząskim boisku. Gospodarze byli jednak przygotowani na pogodowe kaprysy i całą płytę zakryli wielkimi, nylonowymi płachtami, które ściągnięto dopiero kilka minut przed pierwszym gwizdkiem.
Zainteresowanie meczem wychodziło daleko poza Kijów. Awizowano liczne wycieczki z całego kraju, a na Stadionie Centralnym zgromadziło się 100 tys. miłośników futbolu. Ryk stutysięcznej kijowskiej publiczności wypełniał całą nieckę stadionu. Graczy Górnika wspierała skromna stuosobowa wycieczka z Polski i kilkunastu waterpolistów KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, którzy przebywali akurat w Kijowie na turnieju. Na boisku jednak siły były wyrównane.
Byliśmy nastawieni niezwykle bojowo. Irytowała nas nieco lekceważąca postawa zawodników Dynama. Uważali, i dawali to wyraźnie do zrozumienia, że skoro wyeliminowali zdobywcę pucharu Europy, to takie szaraczki, jak my, nie są im w stanie niczym zagrozić. Ale najbardziej zmobilizowało nas to, co zauważyliśmy dopiero po wyjściu na murawę stadionu. Na płocie wisiał ogromny transparent, na którym wypisano: „Pozdrawljajem sporcmienow s Riepubliki Polszy”.
– Chłopaki – powiedział któryś z kolegów – oni z nas robią siedemnastą republikę Kraju Rad. Nie możemy na to pozwolić.
– A co możemy zrobić, napisać skargę do ambasady
– Nie, po prostu dokopmy im tak, żeby nas popamiętali.
– Tak! Spuśćmy im solidne manto! – rozległy się głosy innych oburzonych graczy Górnika.
Lepszej mobilizacji naprawdę nie potrzebowaliśmy. Rozpoczęliśmy grę z taką adrenaliną, że wydawało się, iż po prostu rozniesiemy kijowian na strzępy – opowiadał Włodzimierz Lubański.
Kalocsay wiedział, że główna siła Dynama tkwi w bardzo dobrej grze w środku pola. Kijowianie dzięki składnym, kombinacyjnym akcjom potrafili raz po raz stwarzać zagrożenie pod bramką przeciwnika. Żeby nieco zniwelować ich przewagę w tej strefie, trener postanowił, zamiast trójki ofensywnych graczy, postawić tylko na dwójkę. Z przodu miał grać wysunięty Lubański i okresowo wspierający go Musiałek. Lentner tym razem usiadł na ławce, a jego miejsce zajął młody Alojzy Deja, który miał wspomóc kolegów w drugiej linii.
Pozornie więc siła rażenia została nieco zmniejszona, ale dzięki ustawieniu 4-4-2 łatwiejsze stało się opanowanie środka pola. Zawodnicy w pierwszej kolejności mieli skupić się na wytrąceniu z rytmu gospodarzy. Grali z kijowianami tak, jakby znali się od lat. Rywale spodziewali się defensywnego nastawienia zabrzan, ale Górnik nie miał zamiaru poprzestać tylko na obronie.
Pierwsza bramka padła już w 12. minucie. Dynamo objęło prowadzenie po samobójczym trafieniu Alfreda Olka, a stadionem wstrząsnął potworny ryk publiczności. Spotkanie prowadził rumuński sędzia Vasile Dumitrescu, który według Polaków nie zauważył, że Olek przy tej bramce był wyraźnie faulowany.
Arbiter popełnił wielką gafę. Olek był wyraźnie naciskany, Byszowiec popychał go rękami i sędzia powinien odgwizdać faul. Po meczu w rozmowach z członkami naszej ekipy przyznał się do tego błędu – mówił po meczu kapitan Górnika Stanisław Oślizło.
Euforia kibiców nie trwała jednak długo. Parę minut po samobójczym trafieniu Olek się zrehabilitował. Walczył za dwóch i to on zainicjował akcję, w której z jego podania Zygfryd Szołtysik dał zabrzanom wyrównanie. Po kwadransie gry było więc 1:1 i żadna ze stron nie zamierzała odpuszczać. Lubański wspomniał, że w pierwszej połowie gra Górnika polegała w dużej mierze na powrotach na własną połowę i próbach przerwania akcji gospodarzy. Wraz z upływem czasu coraz odważniej atakowali jednak zabrzanie. Szybkie przejścia z głębokiej defensywy do odważnych kontr stawały się częstsze, a w środku boiska przewaga gości rysowała się coraz wyraźniej.
Supersensacja roku
W drugiej odsłonie gracze Górnika widzieli w oczach rywali postępujące zmęczenie. Gracze Dynama poruszali się już wolniej, a ich zagraniom zaczynało brakować dokładności. Polacy zwietrzyli swoją szansę i zaczęli naciskać jeszcze mocniej. Wreszcie po godzinie gry zawodnicy z Zabrza wywalczyli rzut rożny około 30 metrów od bramki rywali. Jak zwykle w takich sytuacjach do piłki podszedł Rainer Kuchta. Podobne zagrania były wielokrotnie ćwiczone na treningach. W pole karne udali się nie tylko Lubański i Musiałek, ale też imponujący skocznością Oślizło.
Każdy z nas ma swojego opiekuna. Ten „mój” stoi tuż przede mną zastawiając mi drogę biegu. A tam, trzydzieści metrów od nas, Rainer jest już przygotowany. Przesuwam się w kierunku Staszka, ale nie spuszczam wzroku z Kuchty. Rozpoczęcie przez niego biegu jest i dla mnie sygnałem do startu. Rainer rusza jak błyskawica. Ja w tym samym momencie robię zwód, udając, że „idę” na drugi słupek, podczas gdy w ułamku sekundy pędzę na pierwszy, gdzie jest dla mnie miejsce. Pędzi za mną mój „anioł stróż”, ale mam nad nim metr przewagi.
Kuchta uderza piłkę fałszem. Szybuje ona najpierw w kierunku bramki, a potem od niej się oddala. Na mojej wysokości. Raz, dwa, trzy kroki i jestem w górze. Szybciej od rosłych kijowskich obrońców. „Moja – myślę – tylko żeby ją dobrze trafić.”. Kontroluję lot piłki, już czuję ją na czole. Szybki skręt głową i widzę, jak kieruje się w samo „okienko”. Bramka! 2:1 dla Górnika – wspominał drugą bramkę zabrzan Włodzimierz Lubański w książce „Ja, Lubański”.
Do końca meczu pozostawało jeszcze pół godziny, więc Dynamo nie miało zamiaru się poddawać. Zabrzańska defensywa spisywała się jednak tego dnia znakomicie, a kijowianie bezskutecznie próbowali znaleźć na nią sposób. Szczęście uśmiechnęło się do nich na pięć minut przed końcowym gwizdkiem. Wtedy to sędzia dopatrzył się w polu karnym zagrania ręką jednego z zabrzan i natychmiast wskazał na jedenasty metr. Do piłki podszedł Jożef Sabo, który dał się poznać jako znakomity egzekutor jedenastek i podobno na sto karnych strzelał sto. Naprzeciw niego w bramce stał Hubert Kostka, który rozgrywał bardzo dobry mecz.
Byłem pewien, że obronię rzut karny. Kijowianie grali bardzo nerwowo, za wszelką cenę pragnęli wyrównać. Nie mniej zdenerwowany był etatowy egzekutor jedenastek Sabo. Nawet największy rutyniarz w takim momencie, gdy zwycięstwo, ba, remis wymyka się z rąk, nie czuje się najpewniej. Pomogli mi też kibice. Przed meczem rozmawiałem z Polakami, którzy zapewnili mnie, że Sabo strzela zawsze półgórną piłkę w prawy róg. Zamarkowałem zwód, udałem, że rzucam się w drugą stronę i… poszybowałem w kierunku, gdzie zgodnie z przewidywaniami strzelił Sabo – relacjonował Kostka w książce „Od Realu do Ajaxu”.
Korzystny dla Górnika wynik utrzymał się do końca, a Kostka stał się jednym z bohaterów meczu. Kiedy zawodnicy wrócili do hotelu, uczestnicy polskiej wycieczki zgotowali im gorące powitanie, a Lubańskiego wniesiono na ramionach kibiców do hotelowego holu. Na naprędce przygotowanym transparencie można był przeczytać: Pogromcy Celticu złamią zęby na Górniku. Oprócz Lubańskiego, Kostki i Oślizły, których oceniono najwyżej, warto podkreślić znakomitą grę Olka, który uprzykrzał życie Sabo. Poza nimi świetnie w pojedynkach z Chmelnyckim radził sobie bezbłędny tego dnia Kuchta, który zaliczył chyba życiowy występ. Byszowca umiejętnie z gry wyłączył Florenski, a młodziutki Deja zagrał jak prawdziwy rutyniarz, na co zwracał uwagę Kostka. Cały zespół rozegrał znakomite zawody i w pełni zrealizował przedmeczowe założenia trenera. Kalocsay zwykle stroniący od prasowych wypowiedzi również doceniał postawę swoich pupili.
Plan to jedna sprawa, a wykonanie to oddzielne zagadnienie. Wszystkie moje polecania zawodnicy wypełnili w stu procentach, wykazując olbrzymią dojrzałość. A ponieważ nie ustępowaliśmy również kijowianom pod względem kondycji, zwycięstwo nieoczekiwanie, choć zasłużenie, przypadło nam. Mogło być jeszcze bardziej okazałe. Przecież mieliśmy jeszcze dwie kapitalne sytuacje: Lubański trafił w słupek, a Szołtysik nie zdołał posłać piłki do pustej bramki. Wszyscy typowali wysokie zwycięstwo Dynama, tymczasem okazało się, że wysokie zwycięstwo mógł odnieść Górnik. Ale i tak nie możemy narzekać. Mogę mieć tylko pretensje do arbitra, który w wielu wypadkach krzywdził naszych piłkarzy, między innymi podyktował kilka rzutów wolnych z okolic pola karnego w momencie, kiedy poszkodowani byli obrońcy Górnika. Mam nadzieję, że rewanż prowadzić będzie lepszy sędzia – mówił po meczu Geza Kalocsay.
Masłow, który przed meczem twierdził, że przez szyki obronne jego drużyny nie przejdzie nawet mucha, zwracał uwagę na świetny występ Lubańskiego. Według trenera Dynama gdyby nie Lubański, mecz wygrałoby Dynamo. Zwycięstwo Górnika nazwano supersensacją roku, a katowicki Sport pisał po meczu: Europa pod wrażeniem wyczynu zabrzan. Do pełni szczęścia brakowało jednak jeszcze korzystnego rezultatu w rewanżu.
Kropka nad i
Piłkarscy kibice byli w kraju bardzo spragnieni jakiś sukcesów, a za taki niewątpliwie należy uznać wygraną nad Dynamo. Nie dziwi więc, że po zakończeniu spotkania na ulice wyszły świętować rzesze kibiców.
Kiedy o 19:00 w piątek w Zabrzu wyłączono telewizory, zaludniły się nagle ulice. Kibice poszli w plener, by dać upust swojej radości. Handlowcy nie dostosowali jednak godzin otwarcia sklepów do wzrostu entuzjazmu. Uradowani telewidzowie, nie mając więc czym wznieść toastu, gremialnie udawali się do otwartego jeszcze Supersamu. Po kilkunastu minutach zapas butelek „Martini”, „Istry” i… „Czaru Bieszczad” został wyczerpany. Wówczas tłum ruszył w kierunku pijalni piwa, której kierownik wykonał tego wieczoru plan sprzedaży na dwa tygodnie – pisano po wygranej.
Kijowski mecz cieszył się ogromnym zainteresowaniem. W polskich kopalniach odnotowano zaległości w produkcji spowodowane oglądaniem transmisji. Wszyscy z nadzieją i pełni wiary w sukces czekali na rewanż, a do klubu napływały liczne gratulacje i zamówienia biletów na decydujący pojedynek. Ten zaplanowano już „normalnie”, czyli w środę. 29 listopada śląski gigant wypełnił się stutysięcznym tłumem i przy światłach jupiterów o 17:30 wybrzmiał pierwszy gwizdek.
Głównym arbitrem był tym razem Johan Einar Boström ze Szwecji. Dla Rumuna Dumitrescu, na którego pracę narzekali Polacy, mecz w Kijowie był ostatnim na europejskiej arenie. Jednak sędziowie rumuńscy swoimi decyzjami za kilka lat przypomną się polskim piłkarzom i kibicom. Szwed należał wówczas do czołówki arbitrów na kontynencie, więc o jakość jego pracy sympatycy Górnika mogli być spokojni. Zmartwień przed meczem przysparzał im raczej stan zdrowia kluczowych zawodników. Pod znakiem zapytania stał występ Kostki, Lubańskiego i Olka. Ostatecznie jednak bramkarz zdołał zaleczyć odniesiony w pierwszym meczu uraz, napastnik uporał się z infekcją, a pomocnik, który narzekał na stłuczone podbicie stopy, również w dniu meczu był już w pełni sił i do dyspozycji trenera.
Kalocsay desygnował do gry tę samą jedenastkę, co w Kijowie. Goście z kolei liczyli się z tym, że tylko ofensywne nastawienie może dać im szanse na odrobienie strat. Masłow swoich zawodników ustawił w bardziej ofensywny system 4-3-3. Dokonał też kilku roszad w składzie. W obronie Łewczenkę zastąpił Łeonid Ostrowski, a miejsce antybohatera kijowskiego starcia Jożefa Sabo w wyjściowym składzie zajął Anatolij Puzacz.
Kiedy do początku meczu zostawały tylko minuty i zazwyczaj gwarny katowicki rynek już opustoszał, a w stronę Chorzowa mknęły ostatnie taksówki, w telewizji ktoś wpadł na pomysł, żeby przed rozpoczęciem transmisji pokazać konkurs na najlepszego znawcę rolnictwa. Zamiast chłonąć atmosferę chorzowskiego giganta i odpowiednio nastawić się do oglądania, telewidzowie słuchali o tym, kto lepiej zna się na nawozach i glebach. Na szczęście w porę zdołano przenieść się na Stadion Śląski i rozpoczęło się tak przez wielu wyczekiwane piłkarskie widowisko.
Początek spotkania pokazał, że mimo bardziej ofensywnego ustawienia, gościom wcale nie będzie łatwiej przedostać się w pole karne Górnika. Założenia zabrzan były podobne jak w pierwszym meczu. Z żelaznym uporem i konsekwencją dążyli do wybicia rywali z rytmu i przeprowadzali błyskawiczne kontry. Już w 2. minucie kijowskiej obronie w groźnej akcji przypomniał się Lubański. Ani Sosnychin, ani Ostrowski nie potrafili poradzić sobie ze znakomicie dysponowanym napastnikiem. Kilka minut później piękną akcję przeprowadził Szołtysik, ale Lubański po jego podaniu trafił w słupek. Kolejny raz obramowanie bramki zadrżało w 25. minucie, kiedy to Włodek tym razem posłał piłkę w spojenie słupka z poprzeczką. Wystarczyłoby, żeby choć jedną z tych dogodnych okazji udało się zamienić na bramkę i byłoby już chyba po meczu.
Kijowianie za wszelką cenę chcieli pokazać się z jak najlepszej strony. Wiedzieli, że stać ich na sukces i konsekwentnie starli się rozbijać ataki zabrzan, samemu chcąc przejąć inicjatywę. Krótko kryli graczy Górnika i praktycznie nie spuszczali oka z Lubańskiego. Masłow świetnie przygotował zespół pod względem fizycznym i tempo, jakie narzucili kijowianie, musiało budzić uznanie również wśród miejscowych kibiców.
Wyrównanie i lekkie nerwy
Wysiłki Dynama przyniosły skutek w 33. minucie. Wtedy to po dośrodkowaniu z rzutu rożnego kapitan kijowian Wasyl Turianczyk pokonał Huberta Kostkę i wyrównał stan rywalizacji. Przepisy wówczas mówiły, że w przypadku równej liczby bramek, o awansie decydują gole strzelone na wyjeździe, więc wynik 0:1 ciągle promował Górnika. W środku pola jednak coraz wyraźniej rysowała się przewaga gości i w sercach kibiców pojawiły się nerwowość i być może nawet lekkie zwątpienie.
Żadnych wątpliwości co do tego, który zespół jest lepszy, nie mieli zawodnicy Górnika. Przed własną publicznością chcieli osiągnąć korzystny rezultat i wykorzystać kijowską wiktorię. Na parę chwil przed końcem pierwszej połowy bardzo aktywny tego dnia Wilczek ruszył sprintem prawą stroną. Minął Krułykowskiego i dokładnym podaniem obsłużył Lubańskiego. Ten przedłużył do Szołtysika, z którym znakomicie się rozumiał, a Mały nie miał problemów z pokonaniem Bannikowa i o krok bliżej awansu znów był Górnik.
Rozradowani kibice w przerwie dali przykład swojej kreatywności i na trybunach zaroiło się od transparentów.
Gdy Lubański strzela, to serce zamiera.
Lubański mo gowa i pokona Bannikowa.
Chociażby było sześciu Byszowców – Górnik pokona i tak dynamowców.
– można było przeczytać.
To właśnie Byszowiec po przerwie przeprowadził groźny rajd i kilka razy mocno dawał się we znaki polskiej obronie. Jednak w całym dwumeczu można śmiało chyba stwierdzić, że opiekujący się nim Florenski zwyczajnie nakrył go czapką. Dynamo w pewnym momencie zamknęło jednak Górnika w jego własnym polu karnym i kilka razy z rzędu stwarzało zagrożenie po rzutach rożnych. Na niewiele się to zdało, bo zabrska obrona była tego dnia prawdziwym monolitem.
Zabrzanie nie skupiali się tylko na defensywie, ale kiedy tylko nadarzała się okazja, ruszali z groźnymi kontrami. Raz po raz zagrożenie pod bramką Bannikowa stwarzał Lubański i Szołtysik, ale obu panom brakowało szczęścia. Po drugiej stronie boiska z optycznej przewagi kijowian niewiele wynikało i Kostka nie miał zbyt dużo pracy. Kiedy wybrzmiał końcowy gwizdek szwedzkiego arbitra, część kibiców przedostała się na murawę. Jedni ściskali i całowali swoich pupili, ale inni próbowali wyładować własne frustracje na ukraińskich piłkarzach.
Niestety, w kilkudziesięciotysięcznej masie doskonałych, żywo i kulturalnie reagujących kibiców znaleźli się też tacy, którzy rzucili na boisko w trakcie gry kilka twardych przedmiotów, a po meczu niezbyt kulturalnie podziękowali piłkarzom Dynamo za emocjonujące sportowe widowisko. Rozfantazjowani kibice wtargnęli na murawę stadionu, powodując tym samym ogromne zamieszanie i stwarzając niebezpieczeństwo wypadku stratowania. Winę za to ponoszą także organizatorzy, którzy w niedostateczny sposób zabezpieczyli porządek na stadionie. Dominowało jednak na Stadionie Śląskim uczucie zrozumiałej radości z powodu sukcesu gospodarzy nad groźnym i sławnym przeciwnikiem – czytamy w Kronice Górnika Zabrze, którą cytuje portal wikigornik.pl.
Przez moment zrobiło się trochę nieprzyjemnie i groźnie, ale w obronie graczy Dynama stanęli zawodnicy Górnika.
Widziałem sam, jak jeden z kibiców usiłował kopnąć piłkarza Dynama. W tej sytuacji zaczęliśmy osłaniać piłkarzy z Kijowa i doprowadziliśmy ich do hotelu. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy w narodzie zbyt wiele sympatii do „Ruskich”. Ta reakcja to był sposób kibiców na zademonstrowanie niechęci, a nawet nienawiści do okupanta. W tłumie było to najłatwiej pokazać – oceniał z perspektywy czasu Włodzimierz Lubański.
Po meczu nadszedł czas, żeby oblać sukces i wszyscy zawodnicy razem z żonami i partnerkami udali się do położonego niedaleko Gliwic zameczku, gdzie świętowali, bawiąc się do białego rana. Nazajutrz rano zmęczonego Lubańskiego obudził telefon. Napastnik w południe miał stawić się w zjednoczeniu węglowym, gdzie z drużyną chciał się spotkać towarzysz Gierek. Piłkarz, który nie czuł się najlepiej, nie miał zamiaru w ogóle jechać, ale jakoś udało się mu stanąć na nogi i na spotkaniu zdołał nawet powiedzieć kilka słów.
Górnik w ćwierćfinale
Po dwumeczu z Dynamem o sukcesie Górnika szeroko pisano w europejskiej prasie. Po raz pierwszy polski klub zameldował się w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów i po raz pierwszy mógł kontynuować pucharową przygodę w tych rozgrywkach na wiosnę. Klasę zabrskich piłkarzy doceniano nie tylko w kraju. Pod koniec roku Polacy po raz pierwszy zostali sklasyfikowani w prestiżowym plebiscycie France Football. W wyścigu o Złotą Piłkę Lubański zebrał cztery punkty i zajął 16. miejsce, a Szołtysik z jednym punkcikiem na koncie zamykał stawkę razem z młodym Johanem Cruijffem. Cieszy fakt, że polscy piłkarze zyskali uznanie poza granicami kraju, ale trzeba wspomnieć, że szybciej od nas swoich reprezentantów na tej liście miały takie futbolowe „potęgi” jak NRD czy Rumunia, nie wspominając o Węgrzech, Jugosławii, Czechosłowacji czy ZSRR, których gracze bili się o najwyższe laury.
Po awansie do kolejnej rundy i tak już duże zainteresowanie pucharowymi bojami Górnika wzrosło jeszcze bardziej. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że włodarze katowickiego oddziału Polskiego Radia po raz pierwszy zdecydowali się na przeprowadzenie bezpośredniej transmisji z ceremonii losowania. W grze zostały same wielkie kluby. Górnik mógł trafić na Juventus, Benficę, węgierski Vasas, madrycki Real, niemiecki Eintracht Brunszwik, praską Spartę i Manchester United. Kapitan Stanisław Oślizło liczył po cichu, że trafią na Hiszpanów, bo jak stwierdził pewna kasa, a dalszy awans równie prawdopodobny. Kibice z kolei mieli nadzieję, że uda się uniknąć prażan, z którymi w przeszłości gracze Górnika mieli spore kłopoty.
W poniedziałek 18 grudnia w Zurychu stało się jasne, że ćwierćfinałowym przeciwnikiem zabrzan będzie mistrz Anglii. Prowadzony przez legendarnego Matta Busby’ego zespół stanął w końcu na nogi po monachijskiej tragedii i miał ambicję potwierdzić swoją klasę na arenie międzynarodowej. W drodze do ćwierćfinału United w pokonanym polu zostawili maltański Hibernians FC w pierwszej i FK Sarajevo w drugiej rundzie. Rywali nie mieli więc najsilniejszych i prawdziwym sprawdzianem dla ekipy z Manchesteru miało być starcie z Górnikiem.
O sile angielskiego zespołu nikogo nie trzeba było przekonywać. Ton grze nadawała dwójka mistrzów świata sprzed niespełna dwóch lat Bobby Charlton i Nobby Sitles. W ataku błyszczał Dennis Law wspomagany przez Briana Kidda, a na skrzydle swoimi umiejętnościami czarował George Best. Obronę w ryzach trzymali Bill Foulkes, którego jednak zabraknie w starciach z Górnikiem i Tony Dunne. Z ławki kierował zespołem wspomniany już Matt Busby.
Szkot zdawał sobie sprawę, że jego zespół ma nad zabrzanami sporą przewagę. United ciągle byli w rytmie meczowym, a Górnik z powodu przerwy zimowej w Polsce przez kilka miesięcy nie rozgrywał meczów o punkty. Anglicy chcieli ten fakt wykorzystać i naciskali na kierownictwo zabrzan, żeby rozegrać spotkania jak najszybciej. Początkowo proponowali termin w połowie stycznia, ale działacze Górnika zdecydowanie odrzucili ten pomysł. Po długich negocjacjach udało się dojść do porozumienia. Pierwszy pojedynek zaplanowano 28 lutego w Manchesterze, a rewanż dwa tygodnie później w Chorzowie. Od listopadowych bojów z Dynamem do pierwszego starcia z United Górnik rozegrał jedno oficjalne spotkanie – 3 grudnia 5:0 pokonali w Pucharze Polski Wawel Kraków. Anglicy od rewanżu z FK Sarajevo na boisko w oficjalnych meczach wybiegali aż trzynaście razy. Różnica w ograniu była więc dosyć znaczna.
Pracowita zima
Sztab Górnika wiedział, że jednym ze sposobów na odpowiednio szybkie dojście do formy jest rozgrywanie sporej liczby gier kontrolnych. Wiadomo, że żadna jednostka treningowa czy mecz towarzyski nie zastąpią prawdziwej rywalizacji o punkty, ale zabrzanie nie mieli wyjścia. Tak intensywnie, jak tamtej zimy, nie pracowano w Zabrzu chyba nigdy wcześniej. Jeszcze w grudniu zespół wyjechał na małe tournée do Belgii, gdzie mierzył się z miejscowymi Club Brugge (3:1), FC Liège (2:2) i KVK Tirlemont (6:1). Do kraju wrócili w dobrych humorach tuż przed świętami.
Po Nowym Roku pierwszym etapem przygotowań do pojedynku z Wyspiarzami było zgrupowanie w Bydgoszczy. W ośrodku Zawiszy zawodnicy ciężko pracowali nad dojściem do optymalnej dyspozycji. Kalocsay nie miał zamiaru niczego zostawiać przypadkowi i nie zaniedbał niczego. Kiedy jego podopieczni wylewali litry potu na treningach, szkoleniowiec wybrał się do Wielkiej Brytanii, żeby na własne oczy zobaczyć w akcji drużynę United. 20 stycznia Węgier z trybun obserwował zwycięstwo Manchesteru 4:2 nad Sheffield Wednesday, które chłopcy Busby’ego odnieśli w wielkim stylu. W ich grze trener dostrzegał jednak pewne mankamenty, bo po powrocie do Polski stwierdził, że jego gracze nie stoją na przegranej pozycji. Kiedy Zbigniew Dutkowski, autor publikacji Gwiazdy, bramki, emocje Stadionu Śląskiego, w której są opisane niektóre z pucharowych bojów zabrzan, zadzwonił do Bydgoszczy, pytając trenera o wrażenia z pobytu w Anglii, Kalocsay miał ponoć odpowiedzieć:
O, Manchester United, to welki zespol! Najlepszi je tam Bobby Charlton, tak, Bobby Charlton je najlepszi… Jeszcze lepszi je Law, ano, Dennis Law je jeszcze lepszi… Ale najlepszi, to je George Best: to je ancykryst! Tak, Best je najlepszi – mówił zabawną mieszaniną czeskiego, słowackiego i polskiego węgierski szkoleniowiec.
Bydgoski etap przygotowań kończyły dwa mecze towarzyskie. 21 stycznia Górnik odniósł jednobramkowe zwycięstwo nad Polonią, a cztery dni później zawodnicy urządzili sobie niezłe strzelanie i w Szubinie zaaplikowali miejscowej Szubiniance aż siedem goli. Po powrocie na Śląsk zagrano jeszcze sparing z rybnickim ROW-em i na początku lutego zespół udał się do Gruzji.
Na słonecznych wybrzeżach Morza Czarnego warunki do przygotowań był zdecydowanie bardziej sprzyjające niż w zaśnieżonej Polsce. W trakcie swojego gruzińskiego obozu piłkarze rozegrali cztery mecze. Pierwszy z młodzieżową drużyną Dynama Tbilisi (2:0), następnie z seniorskim zespołem tego klubu (2:1), który finiszował w kończącym się właśnie sezonie radzieckiej ekstraklasy na wysokim, trzecim miejscu. Kolejnym sprawdzianem dla zabrzan było zakończone bezbramkowym remisem starcie z moskiewskim Torpedo. Na koniec pobytu zabrski zespół pokonał 2:0 Torpedo Kutaisi i w dobrym humorze wyruszył z powrotem do kraju. Radość z solidnie przepracowanego obozu mąciła nieco kontuzja obojczyka, jakiej nabawił się Erwin Wilczek i jego występ w Manchesterze stał pod znakiem zapytania.
21 lutego, czyli na tydzień przed pierwszym meczem, Górnik spokojnie wygrał w Chorzowie 2:0 z węgierskim Bányász Tatabánya. Swoich przyszłych rywali podglądał wtedy z trybun Matt Busby. Kibice wraz z piłkarzami niecierpliwie wypatrywali już spotkania w Manchesterze.
Oczywiście nie mogło być tak, że wszystko przebiegało bez zakłóceń. Na początku roku przedstawiciele Celticu wysłali do zabrskiego klubu propozycję rozegrania meczu towarzyskiego. Spotkanie miałoby się odbyć 23 lutego w przededniu pojedynku eliminacyjnego do Mistrzostw Europy Szkocja – Anglia. Szkoci gwarantowali pokrycie kosztów podróży i pobytu w Glasgow, a w zamian na takich samych warunkach mieli przyjechać na rewanż do Polski.
Oferta spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem zabrzan. Pojedynek z silnym, wymagającym rywalem, który prezentuje wyspiarski, twardy i siłowy styl gry byłby dobrym przetarciem przed meczem z United. Na przeszkodzie stanęły jednak względy formalne. Okazało się, że w myśl jednego z bzdurnych przepisów drużyna startująca w Pucharze Europy nie ma prawa rozgrywać meczów towarzyskich w kraju swoich pucharowych przeciwników. Na nic zdały się tłumaczenia, że przecież Szkocja i Anglia to dwie zupełnie niezależne federacje. O interpretację tego punktu w regulaminie poproszono europejskie władze, ale nadesłana telegramem z Berna odpowiedź nie była dla Górnika pozytywna. UEFA wyraźnie powiedziała „nie”.
Brytyjska nawałnica
Zamiast więc udać się do Glasgow, piłkarze zasiedli na trybunach Old Trafford i z bliska obserwowali w akcji swoich przeciwników w ligowym pojedynku z Arsenalem. United wygrali 2:0, ale nasi zawodnicy zgodnie stwierdzili po meczu, że nie taki diabeł straszny i z nadzieją czekali na środowy wieczór. Po cichu liczono, że prasowe zachwyty nad graczami Busby’ego są nieco przesadzone i drużyna jest trochę przereklamowana. Mimo dość dobrze przepracowanego okresu zimowego, jasne było, że pod względem kondycyjnym zdecydowaną przewagę będą mieli Wyspiarze. Górnik swoich szans upatrywał w przemyślanej taktyce i pełnym zaangażowaniu.
Wizyta Polaków wzbudzała spore zainteresowanie, ale raczej tylko lokalnie. Londyńska prasa dopiero na parę dni przed meczem lakonicznie informowała o spotkaniu. Pula ponad 63 tys. biletów rozeszła się w ciągu zaledwie dwóch godzin i w środowy wieczór na trybunach zgromadził się komplet widzów.
Zdając sobie sprawę z przewagi gospodarzy, Kalocsay w pierwszej kolejności zwracał uwagę swoim podopiecznym na odpowiednie zabezpieczenie własnej bramki. Jednocześnie przypominał, żeby nie spuszczali oka z Besta, bo to on w szeregach rywali jest najgroźniejszy. Uczulił też zawodników, żeby przez cały mecz byli skoncentrowani i uważnie wyczekiwali swoich szans w kontratakach.
Wiedzieliśmy, że Anglicy wcale nie będą grać z nami „angielskiej piłki”, czyli wrzutek w pole karne. To był europejski futbol – mówił po latach Oślizło.
Zawodnicy z Manchesteru od początku ruszyli do ataku. Nacierali na bramkę Kostki z wielką konsekwencją i wyraźnie widać było, że są w świetnej formie. Po upływie kwadransa gry wielu obserwujących mecz fachowców, na czele z trenerem Celitku Jockiem Steinem, przychylało się do stwierdzenia, że z tak znakomicie dysponowanym zespołem United mało która drużyna byłaby w stanie nawiązać równorzędną walkę.
Trochę daliśmy się im wtedy stłamsić. W tamtym meczu tak naprawdę oni grali przez 60 minut, a my może przez 30. Znaczenie miała atmosfera na stadionie. Nasi kibice świetnie nas w Polsce dopingowali, ale kiedy tam, w Manchesterze, trybuny z impetem ryknęły, to nie było nawet słychać, kiedy sędzia gwiżdże – oceniał po latach Erwin Wilczek.
Zabrzanom wobec przytłaczającej momentami przewagi przeciwnika pozostało więc twarde trzymanie się nakreślonego przez trenera planu. Minuty mijały, na polską bramkę falowo ruszały kolejne ataki, ale nawet jeśli Wyspiarzom udało się rozerwać obronne szyki Polaków, to dzielnie trwał na posterunku Hubert Kostka. Bramkarz Górnika rozgrywał kolejne znakomite pucharowe spotkanie i udowodnił, że płynące pod jego adresem pochwały, były w pełni zasłużone. Po pierwszych 45 minutach ciągle utrzymywał się bezbramkowy rezultat i kiedy oba zespoły schodziły na przerwę, to bardziej zadowoleni z wyniku mogli być goście z Polski.
W pierwszym okresie angielscy piłkarze niemalże zadusili nas tempem gry. Ale im dłużej ten mecz trwał, tym częściej myśmy niepokoili ich groźnymi kontrami – wspominał Lubański.
Początek drugiej połowy to znowu ciągłe ataki United i próby przechylenia szali na swoją korzyść. Coraz odważniej poczynał sobie Best. Dobrze pilnował go Latocha, ale czasem potrzebował pomocy kolegów i przez to w innych sektorach boiska Anglicy zyskiwali więcej swobody. Szczęście do gospodarzy uśmiechnęło się po godzinie gry. Wtedy to po uderzeniu Besta w zamieszaniu podbramkowym na moment orientację stracił Florenski i odbita od niego piłka wpadła do bramki. Podobnie jak w Kijowie samobójczego gola zdobył jeden z najlepszych tego dnia na placu gry. Swoje wielkie umiejętności Florenski potwierdził już dziesięć minut później. Ofiarną interwencją wybił futbolówkę sprzed linii bramkowej i zrehabilitował się za wcześniejszą pomyłkę.
Mecz, który zrehabilitował Puchar Europy
United miało sporą przewagę, która szczególnie uwidaczniała się w środku pola, gdzie jak w ukropie uwijali się Stiles i Crerand. Nie znaczy to jednak, że Górnik cały czas był skazany na rozpaczliwą obronę. Od czasu do czasu zdarzało się im zawitać w pole karne rywala, ale klasa Lubańskiego, który tego dnia obchodził 21. urodziny, była już coraz szerzej znana, więc obrońcy jak tylko mogli, starali się mu przeszkadzać. Nie zawsze jednak byli w stanie go upilnować.
Nie zapomnę takiej sytuacji, kiedy parę minut przed końcem meczu, po świetnej akcji ofensywnej doszedłem do sytuacji strzeleckiej w odległości szesnastu metrów od bramki Manchesteru i uderzyłem piłkę – nie waham się powiedzieć – perfekcyjnie. Zmierzała prosto do siatki – tak się przynajmniej wydawało… Nie wiem, jak Stepney zdołał to zrobić… Dotknął jej dosłownie końcem palucha i piłka wyszła na rzut rożny – opowiadał Lubański.
Skromna, jednobramkowa porażka byłaby dla Górnika dość dobrym wynikiem w perspektywie rewanżu rozgrywanego na swoim terenie. Czas płynął, do końcowego gwizdka pozostawało go coraz mniej i wydawałoby się, że nic wielkiego już się nie wydarzy. Niestety w ostatnich minutach na jeszcze jedną przebojową akcję zdecydował się rozgrywający wielki mecz George Best. Ile sił w nogach popędził z piłką w narożnik boiska i nie zastanawiając się, dośrodkował przed bramkę Kostki. Piłkę przejął Dunne, który natychmiast oddał ją do Kidda. Młody napastnik trącił futbolówkę piętą, a ta ku rozpaczy polskiej defensywy przekroczyła linię bramkową. Dopiero wtedy poddenerwowany Busby mógł spokojniej odetchnąć.
Kilka chwil później pochodzący z Kraju Basków sędzia José María Ortiz de Mendíbil zagwizdał po raz ostatni. Mimo porażki polska drużyna swoją postawą wzbudziła duży szacunek. Jej klasę docenili zarówno piłkarze Manchesteru, jak i zwykli kibice. Na łamach prasy nad poziomem pojedynku zachwycało się wielu fachowców. Francuska L’Équipe prasową relację ze spotkania zatytułowała słowami: Mecz, który zrehabilitował Puchar Europy. W sprawozdaniu podkreślano, że mimo ogromnej stawki pojedynku, był on toczony bardzo fair. Sportowa, czysta walka obu ekip była miłym zaskoczeniem w czasach, kiedy gra stawała się coraz bardziej ostra, a nierzadko wręcz brutalna.
Górnik ściągnął na swoją połowę ośmiu zawodników, jednak zastosowana przez niego taktyka defensywna nosiła znamiona tak wysokiej klasy, że przez 90 minut nie było ani jednej nudnej chwili – chwalono Polaków na łamach Daily Telegraph.
Najwięcej pochwał płynęło pod adresem Huberta Kostki. Angielska prasa nazwała go diabłem w żółtym swetrze i mimo przepuszczenia dwóch, dość przypadkowych bramek, mógł być po meczu naprawdę zadowolony ze swojego występu. Wielokrotnie ratował swój zespół w wydawać by się mogło beznadziejnych sytuacjach, a jego występ został na długo zapamiętany.
Przegraliśmy 0:2, ale rzeczywiście wybroniłem wtedy wiele bardzo trudnych strzałów. Pamiętam, że podczas spotkania publiczność, która siedziała tuż za bramką, rzucała we mnie pensówkami. Zaraz po meczu zacząłem je wybierać z trawy. Nazbierało się jakieś pięćdziesiąt monet. Podczas zbierania uniosłem głowę i okazało się, że… przeciwnicy czekają, aż zejdę z boiska! Gospodarze zeszli z murawy przed nami i utworzyli szpaler przed wejściem do korytarza, żeby nagrodzić nas brawami. Brawo bili nam Bobby Charlton, George Best i Nobby Stiles… To było niezwykłe – opowiadał Kostka Pawłowi Czado w książce „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych czasach”.
Komentatorzy podkreślali, że na takim poziomie podobne gesty zdarzają się niezmiernie rzadko. Oklaskami nagrodzili zabrzan również miejscowi kibice. Kiedy Kostka schodził z boiska, miał łzy w oczach. Nikt ich jednak nie dostrzegł, bo rozpłynęły się one w błocie pokrywającym zmęczoną twarz reprezentacyjnego bramkarza.
Nikt nigdy nie wymaże z pamięci wspomnień o jednym z największych pokazów bramkarskiej sztuki w wykonaniu Huberta Kostki – pisano w Daily Express.
W podobnym tonie o polskim golkiperze wypowiadano się na łamach Timesa:
Oglądaliśmy pirotechniczne sztuczki Kostki, jednego z najlepszych bramkarzy, jakich Old Trafford oglądał od wielu, wielu lat. Po końcowym gwizdku największe brawa publiczności zarezerwowane zostały dla ostatniego polskiego gracza opuszczającego scenę. Był nim Kostka, który miał co najmniej sześć interwencji nie z tego świata!
Śnieżny epilog
Odrobienie dwóch bramek z tak klasowym zespołem, jak Manchester United było zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym. Kalocsay prognozował, że tym razem rywale zagrają słabiej, bo zwyczajnie niemożliwe jest, żeby w tak krótkim czasie zagrać dwa bezbłędne niemal mecze. Zainteresowanie spotkaniem rewanżowym znowu osiągało rekordowe poziomy. Chętnych, żeby z trybun zobaczyć pojedynek obu ekip, było ponad 200 tys. Z kolei do siedziby klubu listonosze doręczali tysiące listów od kibiców z całego kraju. Popularność graczy była ogromna i wielu sympatyków futbolu wierzyło w awans do półfinału. Wiarę tę dodatkowo podbudowało pewne ligowe zwycięstwo nad Odrą Opole (6:0) w pierwszej wiosennej rundzie spotkań.
Decydujące o losach dwumeczu starcie rozgrywano w szczególnych warunkach. Mimo że była już połowa marca, to zima w Polsce miała się bardzo dobrze i nie zamierzała odpuszczać. 13 marca na bieżni wokół boiska zalegały zwały śniegu, a murawa była miejscami zalodzona. Anglicy nieprzyzwyczajeni do gry na śniegu, próbowali przekonać zespół sędziowski, żeby przełożyć mecz. Głównym arbitrem był Włoch Concetto Lo Bello – wówczas jeden z najlepszych fachowców na świecie (będzie też prowadzić finałowy pojedynek między Benficą i United). Skrzętnie sprawdził stan murawy i ocenił, że bardzo porządnie wywalcowane boisko jak najbardziej nadaje się do gry. Śnieg i mróz nie odstraszył z kolei polskich kibiców, którzy znowu szczelnie wypełnili stadionowe ławki.
Niecodzienna sceneria nie wpłynęła na jakość gry gości. Piłkarze z Manchesteru byli tak samo szybcy, zwinni i skoczni, co w pierwszym meczu. Znowu imponowali opanowaniem piłki i nawet futbolowy laik musiał przyznać, że tworzą wielkiej klasy zespół. Co zrozumiałe w Chorzowie skupili się głównie na grze defensywnej. To Górnik musiał odrobić straty i starać się prowadzić grę. Gościom taki układ pasował. W obronie grali cierpliwie i bardzo uważnie. Pilnowali się, żeby nie popełnić błędu.
Po raz kolejny sprzyjała im też fortuna. Kiedy ataki zabrzan stawały się coraz groźniejsze i wydawałoby się, że bramki są tylko kwestią czasu, pechowej kontuzji doznał Erwin Wilczek. Regulamin wówczas nie przewidywał zmian i pomocnik do końca meczu praktycznie statystował. Przesunął się do przodu i tylko w prostych sytuacjach starał się oddawać piłkę. Koledzy musieli sobie radzić bez niego, ale nie zamierzali składać broni, choć jego brak w środku pola stał się dość mocno widoczny. Ataki były przeprowadzane zbyt nerwowo, zawodnicy w strzały wkładali więcej siły niż precyzji. Brakowało gry z pierwszej piłki i odważnych rajdów na skrzydłach.
Mimo tych mankamentów kilka razy zrobiło się bardzo gorąco pod bramką Stepneya. W 27. minucie po rzucie wolnym w podbramkowym zamieszaniu o włos od strzelenia gola był Lubański. Napastnik już miał uderzać, ale w ostatniej chwili piłkę z nogi zdjął mu Francis Burns. Trzy minuty później polskiemu snajperowi znów udało się zmylić swoich opiekunów, ale po jego strzale futbolówka o centymetry minęła słupek.
Oprócz całej linii obrony na słowa uznania w zespole United zasłużyli Bobby Charlton, który imponował dokładnością podań i przeglądem sytuacji oraz Nobby Stiles, który jak tylko mógł, uprzykrzał życie Lubańskiemu. Mniej widoczny niż w pierwszym pojedynku był tym razem George Best. Główna w tym zasługa Henryka Latochy, który nie odstępował rywala na krok.
Trener Kalocsay mówił mi, żebym bez przerwy uważał na Besta. Chodziłem więc za nim na boisku dosłownie wszędzie. Nie zatrzymałem go oczywiście za każdym razem, ale przeszkadzałem, jak umiałem – wspominał Latocha.
Nadzieja umiera ostatnia
Pierwsza połowa zakończyła się bezbramkowym remisem. Mimo gry w osłabieniu Górnik potrafił coraz groźniej atakować, a po przerwie ich przewaga rosła z minuty na minutę. Każdy kontakt z piłką przyzwyczajonego do troskliwej opieki rywali Lubańskiego powodował, że w szyki obronne Manchesteru wkradała się nerwowość. Mimo młodego wieku Włodek miał już spore doświadczenie i doskonale wiedział, jak uśpić czujność obrońcy i kiedy najlepiej uwolnić się spod jego opieki. W 72. minucie napastnik wlał trochę nadziei w serca zarówno kibiców, jak i swoich kolegów. Po podaniu Oślizły znalazł się w dogodnej okazji i ostro strzelił z lewej strony. Chwilę później piłka zatrzepotała w siatce. Stepney nawet nie drgnął, a publiczność uwierzyła, że jeszcze nie wszystko stracone.
Uważam ją za jedną z najładniejszych, które miałem okazję strzelić. Pamiętam, że grało się ciężko, na murawie w niektórych miejscach był lód. Ale okazało się, że to i tak był jeden z najlepszych meczów Górnika w pucharach. O tym spotkaniu nie mówi się dziś zbyt wiele. Niesłusznie. Potem okazało się przecież, że byliśmy jedyną drużyną, która wygrała w tamtej pucharowej edycji z Manchesterem United – mówił o golu i tamtym meczu Lubański.
Zdobyta bramka dodała zabrzanom skrzydeł. Dostrzegli swoją wielką szansę i ze zdwojoną siłą ruszyli do kolejnych ataków. Goście, którzy imponowali dotąd spokojem i swobodą przy wyprowadzaniu piłki, zaczęli grać coraz bardziej nerwowo. Lubański wspominał, że po straconej bramce w oczach rywali dostrzegł strach. Czasu na wyrównanie rywalizacji było jednak coraz mniej. Oblodzone boisko też nie sprzyjało szybkiemu konstruowaniu akcji. W końcówce doświadczenie i boiskowe wyrachowanie angielskiej ekipy pozwoliły przetrwać jej napór Górnika i utrzymać korzystny rezultat do końca. Kiedy Concetto Lo Bello zagwizdał po raz ostatni, wszystkim miłośnikom United spadł kamień z serca.
Słynny Matt Busby, siedząc na ławeczce za bramką wraz z rezerwowymi zawodnikami, wypalił podobno 12 cygar, tak był zdenerwowany rozwojem sytuacji na boisku. Nie mogło mu się chyba pomieścić w głowie, że jego chłopcy zostaną zepchnięci do rozpaczliwej defensywy – zauważał Włodzimierz Lubański.
W zespole zabrzan najwyżej oceniano Stanisława Oślizłę, którego dzielnie wspierał Stefan Florenski. Dobre zawody rozegrali również Alojzy Deja i Alfred Olek, którzy w drugiej linii wykonywali mrówczą pracę. Na skrzydle kilka razy bardzo udanie zaprezentował się Roman Lentner. W ataku mimo stałej asysty rywali najlepszy był Lubański, o którym Busby powiedział, że to piłkarz, który umie wszystko. Hubert Kostka, bohater pierwszego starcia, w trakcie chorzowskiego pojedynku nie miał tym razem zbyt wiele do roboty.
Swoją postawą w całym dwumeczu obie drużyny zyskały swój wzajemny szacunek, czemu dawano wyraz w pomeczowych wypowiedziach. Na konferencji trener Manchesteru mówił o zabrskim zespole z wielkim uznaniem.
Jestem szczęśliwy, że udało nam się zakwalifikować do półfinału Pucharu Europy. Przegraliśmy dzisiaj po zaciętej walce z jedną z najlepszych drużyn europejskich, ale wyeliminowaliśmy ją i to uważam za nasz wielki sukces. Naszym zadaniem było utrzymanie w szachu „górników” i niedopuszczenie do utraty choćby jednej bramki. Górnik grał o wiele lepiej niż w Manchesterze. To naprawdę świetna drużyna. Do samego końca drżałem o wynik – oceniał już po wszystkim Busby.
Po latach Erwin Wilczek mówił, że była realna szansa na odrobienie strat. Niestety odniesiona przez niego kontuzja pachwiny zmusiła zespół do zrewidowania meczowego planu. To w tym piłkarz dopatruje się przyczyn porażki. Powodów przegranej można jednak znaleźć co najmniej kilka. Brak odpowiedniego rytmu meczowego, pozostawiająca wiele do życzenia marcowa aura, wspomniany uraz Wilczka, czy choćby brak doświadczenia na tym poziomie rozgrywek to tylko niektóre z nich. Pożegnanie z pucharami w takim stylu, z tak uznanym rywalem, ujmy jednak nie przynosi.
Kiedy graliśmy z Anglikami, pomyślałem, że spotkały się dwie naprawdę klasowe drużyny. To się już nigdy nie powtórzy. Tamten mecz na śniegu wrył mi się w pamięć. Nie strzelili nam gola, więc jako obrońca mogłem być dumny – wspominał Stefan Florenski.
Bobby Charlton, który w zgodnej opinii specjalistów był w tym spotkaniu klasą samą w sobie, zwracał uwagę na wielką wolę walki i nieustępliwość zabrzan.
Nie każdy zespół stać na to, żeby grając praktycznie w dziesiątkę, atakować z taką pasją przez cały mecz – zauważał na gorąco po meczu kapitan zespołu gości.
Po meczu
Po wyeliminowaniu Górnika Manchester United w półfinale trafił na Real Madryt. Poziom znów był bardzo wyrównany, ale minimalnie lepsi okazali się Anglicy (1:0 u siebie i 3:3 w Madrycie). W rozgrywanym na Wembley wielkim finale Busby i jego chłopcy stanęli naprzeciw Benfiki. Po upływie 90 minut był remis 1:1. W dogrywce jednak nikt nie mógł mieć wątpliwości, która ekipa jest lepsza. United wbili trzy bramki i ostatecznie wygrali 4:1. Porażka na Stadionie Śląskim z Górnikiem była ich jedyną w tamtej edycji Pucharu Mistrzów.
W Zabrzu Kalocsay stworzył wielki zespół i natchnął ich do wielkich rzeczy. Tytułu jednak nie udało się obronić. Mistrzem został Ruch, a Górnik musiał się tym razem zadowolić trzecim miejscem. Lokalnym rywalom zrewanżowali się za to w finale Pucharu Polski. 26 czerwca pewnie pokonali chorzowian 3:0, a autorem wszystkich bramek był oczywiście Lubański.
Z nadzieją patrzono na mającą się rozpocząć jesienią kolejną pucharową kampanię. Dobrymi występami w Pucharze Europy zabrzanie rozbudzili tylko apetyty spragnionych sukcesów kibiców. W Pucharze Zdobywców Pucharów liczono na równie duże emocje i może tylko na nieco więcej szczęścia. Niestety pozostało to w sferze marzeń.
Rok 1968 nie należał do najspokojniejszych w Europie. Studenckie protesty i inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację kazały z niepokojem spoglądać w przyszłość. Już wkrótce miało się okazać, że polityka po raz kolejny z butami weszła w świat sportu.
Początkowo rywalem zabrzan w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów miał być turecki Altay SK. Kiedy jednak kraje Europy Zachodniej na znak protestu przeciw interwencji w Czechosłowacji zagroziły bojkotem, władze europejskiej piłki zdecydowały się przeprowadzić ponowne losowanie. Tym razem, żeby uniknąć problemów natury politycznej, postanowiono, że w pierwszej rundzie drużyny z krajów z obozu kapitalistycznego i komunistycznego będą grały między sobą.
Takie rozwiązanie było dla państw z bloku wschodniego nie do zaakceptowania. Większość z nich zgodnie wycofała swoje drużyny z rozgrywek. Nie zrobiły tego tylko Jugosławia, Rumunia i Czechosłowacja. Ci ostatni dzięki temu mogli na koniec sezonu cieszyć się z triumfu Slovana Bratysława nad Barceloną w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Polskie zespoły musiały poczekać na swoje kolejne europejskie występy. Szkoda, bo Górnik, Ruch czy Legia dysponowały wówczas naprawdę wartościowymi zawodnikami. Co zresztą znalazło potwierdzenie w sezonie 1969/70. Jak potoczyłyby się losy Górnika, gdyby jesienią 1968 r. przystąpił do rozgrywek?
Nie twierdzę, że zdobylibyśmy wtedy ten puchar, ale byliśmy najsilniejsi, w najlepszej formie. Mogliśmy w tamtej edycji naprawdę wiele osiągnąć. Wielka szkoda… – mówił po latach Hubert Kostka.
BARTOSZ DWERNICKI