Jakiś czas temu zaprezentowaliśmy wam kilka piłkarskich hitów i kitów (kliknij). Zdecydowaliśmy, że chcemy być jednak jak autorzy „Szybkich i wściekłych”. Zrobili ostatnio siódmą część serii i szykują się na ósmą, my prezentujemy wam natomiast drugą odsłonę krytycznych muzycznych. Miejmy nadzieję, że wkrótce dogonimy tego łysego cwaniaka Vina Diesela. Zarówno w naszych częściach retro kitów i hitów, jak i w popularności na dzielni.
Enrique Iglesias – „Can you hear me”
Idol trzynastolatek na przełomie XX i XXI wieku. Dziewczyno, jeśli nie miałaś plakatu z Iglesiasem na ścianie, to schowałaś i zaszyłaś swój gust w kieszeni. Każda dziewczynka chciała się przebić na gorącą scenę, ponieważ Enrique docenia takie akty desperacji i z największą ochotą całuje fanki, podobno nawet te grubsze (ale tylko w policzek). Wracając jednak do piosenki – e e e z każdej strony, e e e DJ pozwól grać. W refrenie Hiszpan musiał ostrzegać DJ’a, żeby nie przełączał płyty na żadną Rihannę, Linkin Parka czy Janka Kiepurę. Nie mamy pojęcia, jak coś tak durnego można było uznać za oficjalny hymn EURO 2008. Ktoś tu dał komuś w łapę. Owszem, nie możemy zaprzeczyć, że jest do muzyka do tuptania nóżką.
Ale co to ma wspólnego z futbolem? Czasami byłem ślepy, ale widziałem Cię. Jesteś tu, ale daleko stąd. Normalnie mistrz oksymoronów. My również mamy propozycję: piosenka Iglesiasa niosąca przesłanie. Pomyliło mu się, że miał napisać tekst nie do jakiejś Suzi, Jenny czy innej Rebeki, a na imprezę piłkarską. Hiszpanowi przypadł zaszczyt „zaśpiewania” utworu „Can you hear me” w Wiedniu, tuż przed finałem Euro 2008. Przed meczem zgarnął zapewne czek na niemałą sumę pieniędzy, by po nim świętować pierwsze po 44 latach mistrzostwo Starego Kontynentu, zdobyte przez Hiszpanię. W teledysku: śpiewający Iglesias, światła, lasery i wytapetowane imprezowe laseczki, a do tego… piłkarscy freestyle’owcy, robiący na środku parkietu sztuczki z piłką. I jeszcze na koniec ta kryptoreklama butelki Carlsberga, którą trzyma w ręku zmęczony po świetnym występie Hiszpan. Jesteśmy na nie. Sprawdźcie ten tekst, o piłce jest jakieś 0%.
OCENA: KIT
Przeczytaj także: „Reklamy piłkarskie sprzed lat”
Oceana – „Endless summer”
Ołsziana, przez Januszy zwana po prostu oceaną, to niemiecka wokalistka z fryzurą na Marouane’a Fellainiego. Nazwalibyśmy ją nawet artystką jednej piosenki, ale przypomniało nam się jednak, że w 2009 roku na naszych empetrójkach znajdował się przyjemny utwór „Cry Cry”. Oceana siedzi na schodach i śpiewa o jakiejś swojej największej przyjaciółce, która teraz płacze, płacze, płacze, bo spotkała typowego frajera. Jeśli mówimy o hymnie EURO 2012, to w teledysku jest tu bardziej piłkarsko niż u hiszpańskiego Alvaro. Retro telewizor w barze na plaży, który ogląda Oceana wraz ze znajomymi. A w nim: urywki z poprzednich EURO, głównie tego z 2008 roku oraz… tańcząca Oceana. Ogląda wobec tego samą siebie.
Freestyle piłkarski z mody nie wyszedł, bo i widzimy go w tym teledysku, a Polskę reprezentuje znany obecnie z ciekawego kanału na YouTube – Krzysztof Golonka. Lewandowski podbija główką, zbija piątkę z Oceaną i jest fajnie. Pojawiają się zdjęcia reklamujące Warszawę: Stadion Narodowy, Kolumna Zygmunta, Pałac Kultury, ale również urywki innych miast, goszczących EURO. Prawie wszystko jest. Brakuje tylko tekstu i to skłoniło nas do tego, żeby ocenić ten utwór krytycznie. Ło o o o, ije e e e, ije e e e to raczej powinny być dźwięki przy zatwardzeniu, a nie w piłkarskim hicie. Ruszam w górę, ruszam w dół, pozwól mojej miłości błyszczeć, dookoła. Jak bęben, bęben, bęben. Co prawda melodia w ucho wpada, ale tekst nawet nie próbuje się ukryć za ścianą, tylko wyraźnie daje nam do zrozumienia: „halo, jestem sztampowy, ordynarny, trywialny, banalny, ale chociaż posłuchajcie sobie muzyczki”.
OCENA: KIT
Andrzej Dąbrowski – „A ty się bracie nie denerwuj”
Myślicie, że kult Jacka Gmocha wziął się po tym, jak Janusz Basałaj wpadł na pomysł zrobienia z popularnej Szczęki eksperta telewizyjnego i wręczył mu żółty flamaster? Nieprawda. Już w latach 70. Gmoch został bohaterem (no dobra, dwa wersy, ale jednak!) piosenki Andrzeja Dąbrowskiego. A w sektorze numer siedem siedzi Jacek Gmoch, z jego banku informacji szczęście wyjmie los. Cały utwór to wizytówka słynnych Orłów Górskiego. Swój wers otrzymał zarówno Pan Kazimierz, jak i gwiazdy jego reprezentacji, czyli Włodzimierz Lubański, Kazimierz Deyna i Jan Tomaszewski.
W teledysku pojawia się piękna retrospekcja z IO 1972, w których Polska zwyciężyła, czy też fragmenty eliminacji do samego mundialu. Są także chórki, w których Tomaszewski czy Górski uświadamiają nas, że piłka jest kanciasta, nie okrągła i łatwiej stracić gola niż go wbić. Mamy jednak jedną KOLOSALNĄ uwagę. W refrenie padają słowa, które miały uspokoić kibiców. Nie denerwuj się tam bracie, bo tam Lubański gra w ataku. CHOLERA JASNA, Włodzimierz Lubański nabawił się kontuzji z Anglią! Więc jak mamy się nie denerwować? Przecież Lubański nie gra! Przez ponad dwa lata walczył o powrót do gry po urazie kolana. A tu mi Andrzej Dąbrowski sieje ferment, żeby się nie denerwować, bo Lubański gra. O nie, nie damy się nabrać.
OCENA: KIT
Vaudeville Smash – „Zinedine Zidane”
To jest świetne! Zespół kompletnie nieznany, który nie posiada nawet swojej notki na Wikipedii. Koncepcja muzyczna jest rewelacyjna. Wszystko rozpoczyna się historią, opowiadaną przez baśniowego lektora, który relacjonuje, że w upalny czerwcowy dzień dwóch algierskich imigrantów oczekiwało na urodziny geniusza. Czterech gości w koszulkach z dziesiątkami na plecach i z maskami Zidane’a (!) na twarzach zakrada się do marketu. Za moment dochodzą do stoiska z piłkami, a w międzyczasie lektor wymienia: Cristiano Ronaldo, Wayne Rooney, Veron, Suarez, Van Basten, Gianluigi Buffon, Xavi, Iniesta, Drogba, Hazard, Tevez, Schweinsteiger, Steven Gerrard, Alessandro Del Piero, Neymar, Forlan, Ozil, Nakata, Jean-Pierre Papin, Ballack, van Persie, Beckham, Giggs, Scholes… ale najsilniejszy z nich to: Zinedine Zidaaaaaaaane!
W tym momencie jeden z czterech przebierańców zaczyna robić free… ech, znowu ten freestyle. Ryż, napoje, słodycze, a w korytarzach gra sobie czterech Zidane’ów. Później wpadają ziomki z zespołu Vaudeville Smash, zbijają piątki i tak mijają piątki. Robią przy tym w sklepie niezły burdel. Przychodzi ochroniarz, a jeden Zizou uderza go z klasycznej dyńki! Chłopaki pograli, pojedli, pobawili się, to pora wsiadać w niebieskiego żuka i odjechać do domu.
OCENA: HIT
Edoardo Bennato & Gianna Nannini – „Un’estateitaliana”
Żebyście nie mówili, że puszczamy wam tylko mainstreamową kichę, to przypominamy też te zapomniane utwory. Tak jest właśnie z włoską piosenką mundialu w 1990 roku. Gdybyśmy rzucili ni z gruszki, ni z pietruszki nazwiska: Edoardo Bennato i Gianna Nannini, to moglibyście pomyśleć, że to jakiś włoski piłkarz i przyklejona do jego pieniędzy modelka, sprowadzona prosto z programów telewizyjnych Silvio Berlusconiego. Nic bardziej mylnego. Nannini i Bennato to włoscy muzycy rockowi, którzy połączyli siły i nagrali oficjalny hymn mistrzostw świata 1990. Wsłuchując się w słowa (żartujemy, nie znamy włoskiego) a więc raczej wczytując w nie po przetłumaczeniu na język polski – dostrzegamy finezję i lekkość. Przede wszystkim słychać w tym hymnie, że został świadomie napisany na piłkarską imprezę, nie na wiejską dyskotekę.
Magiczne noce ścigające gola pod niebem włoskiego lata. Czy refren: W Twoich oczach wola zwycięstwa, jedna letnia przygoda więcej. Edoardo śpiewa, gra na gitarze, a w tle za nim, na ekranie – biegnie sobie uradowany Ruud Gullit, choć pomysł jest później katastrofalny. Jakieś zygzaki, dziwne kolory, pieprzy się w oczach. W pewnym momencie nie potrafimy powiedzieć, co się tam w ogóle pojawia, bo jest to ponad nasze umysły. Wystarczy przewinąć na 3:02. Odrażające. Lekkości w końcowej fazie za to zabrakło reprezentacji Włoch na wspomnianym mundialu. Squadra Azzura zdobyła na własnym terenie brązowy medal, co i tak było świetnym wynikiem, a przebój „Un’estateitaliana” został zapomniany. W tej piosence czuć klimat festiwalu w San Remo i ducha, którego brakuje współczesnym utworom turniejowym w stylu: umc umc, łubu dubu, zakręć tyłkiem.
OCENA: HIT/KIT (wystąpił pierwszy brak porozumienia, co rozwiążemy redakcyjnym pojedynkiem w ping-ponga)
E-Type – „Campione 2000”
E, typie, może byś coś nagrał na EURO 2000? I szwedzki muzyk się zgodził. Znowu freestyle w teledysku, rzecz jasna, ale jakiś taki z niepowtarzalnym klimatem. Długowłosy E-Type, który wygląda jak brat Carlesa Puyola, praktycznie stoi w bezruchu, a jak już zaczyna nawijać, to wydaje się, że łapanie oddechu jest dla niego nieistotne. Śpiewa w fajnym klimacie, przy takich migających światłach, które później ordynarnie zerżnął do teledysku Enrique Iglesias. Najpierw dzieciaki podbijają sobie piłkę, a za jakiś czas przychodzą „starszaki”, które już im nie podają. Ech, typowe podwórko. Tylko tu odbywa się to w jakimś garażu. Młody, patrz jak sobie poodbijam. Widzimy też piłkarskie obrazki: Patrick Kluivert, tam strzelający gola Petit, uciszający publikę Roberto Baggio, robiący ślizg na kolanach Barthez, David Beckham, całujący koszulkę Zidane, ale też cieszący się po bramce w 1998 z Koreą – Belg Luc Nilis. W końcu były to mistrzostwa w Holandii i Belgii.
Może tylko jeden, może być tylko jeden, cóż, może być tylko jeden: campione campione ole ole oleee. Chórki, które śpiewają owo campione, campione są rewelacyjnym i ponadczasowym pomysłem, o czym świadczy jeden fakt. Refren tak spodobał się piłkarskiemu światu, że dziś praktycznie intonuje go każdy zespół w szatni, po wygraniu jakiegokolwiek pucharu. Słabe w teledysku natomiast jest to, że grafik komputerowy był sporym leserem, ponieważ widzimy wyraźnie, że chórki w teledysku tworzą powielające się postacie.
OCENA: HIT
Jean Michelle Jarre & Apollo 440 – „Rendez-Vous 98”
Hymn piłkarski bez słów? Proszę bardzo, można. W pewnym momencie słychać tylko fragment „Marsylianki”. Tytuł tej piosenki nie jest przypadkowy. Wielu czytelników Retro Futbol z pewnością pierwszą randkę z piłką nożną miało właśnie przy okazji MŚ 1998. Ten utwór to lata 90. w pigułce. Kiczowate stroje czy rozkwit muzyki elektronicznej. Czasami aż się prosi, by zamiast piłki w niektórych ujęciach pojawił się walkman i jakiś dzieciak z ołówkiem, który nawija taśmę. Wiecie o co chodzi z kasetą i ołówkiem? Wiecie, wiecie. To jest właśnie to pokolenie czytelników. Osoby tworzące teledysk wykonały kawał ogromnej roboty. Najczęściej oprócz piłki pojawiają się w nim ludzie. To symbol ostatniego mundialu w XX stuleciu i pierwszego światowego czempionatu z 32 finalistami. No i najważniejsze przesłanie – mundial jest dla wszystkich ludzi, nie tylko piłkarzy.
Ludzie, ludzie, ludzie, wszędzie ludzie. O to chodziło w przesłaniu. W klipie nie pojawiła się żadna gwiazda tamtych czasów. Zabrakło archiwalnych kadrów z Maradoną czy Platinim. Randka idealna. Mamy jakoś ciepło na serduszko, kiedy słyszymy ten utwór. Jedyne co możemy zarzucić utworowi, to taką monotonię. W kółko leci to samo. Ale muzyczka jest jak najbardziej przyjemna. Tyle, że gdyby katować nią domowników kilka dni z rzędu… no właśnie, mogłoby się skończyć wysiedleniem. Ach, jeszcze ten klasyczny, jeden z pierwszych sucharożartów w dzieciństwie – co dziś robił Jean-Michel? Jarre.
OCENA: HIT
Queen – „We are the champions”
Hit zwycięzców. Po pierwsze śpiewany przez wielki zespół Queen, po drugie ponadczasowy. Utwór jednak nie był bezpośrednio kierowany w stronę sportowców, a dopiero z czasem stał się pieśnią wygranych. To oficjalny hymn mistrzostw świata w Stanach Zjednoczonych, w 1994 roku. Podobnie jak „Campione” w piłkarskiej szatni, tak „We are the champions” zawsze odtwarza się z głośników po zdobyciu przez drużynę pucharu. Przyjemnie posłuchać, że to my jesteśmy zwycięzcami i to nie czas dla przegranych (szczególnie jeśli w finale pokonasz zespół, którego nie darzysz szczególną sympatią). Na zjeździe redakcyjnym Retro Futbol też sobie puścimy.
W 2005 roku pojawił się cover piosenki, nagrany przez muzyczne dziadostwo, jakim był Crazy Frog. No ludzie, szanujmy się. My też sobie sprofanujmy Led Zeppelina. Wystarczy stworzyć alternatywę – jakiegoś Lazy Doga, który wyszczeka wygenerowany przez komputer „Stairway to heaven”. Moglibyśmy potem za to zginąć w niewyjaśnionych okolicznościach. Utwór zespołu Queen znają nawet piłkarskie półgłówki. Zawodnik może nie znać języka, ligi w której gra, ale „We are the champions” jak najbardziej zaśpiewa, a przynajmniej fragment. Dostałem porcję piasku, kopniętą w moja twarz, ale przetrwałem i potrzebuję iść dalej. W drugiej zwrotce natomiast Mercury dziękuje wszystkim, którzy kibicowali, śpiewa o tym, że przyjmuje aplauz, uznanie i jest wdzięczny za sławę i fortunę. Trzeba przyznać, że słowa pasują perfekcyjnie jak Brad Pitt do Angeliny Jolie. Niedziwne, że jest to obecnie melodia towarzysząca tym, którzy coś w danym momencie wygrali i w konkretnej chwili są na piedestale, chcąc, żeby ta właśnie chwila trwała jak najdłużej…
OCENA: HIT
Oczywiście znowu zapraszamy was do prezentowania swoich propozycji. Z pewnością weźmiemy je pod uwagę. Jeśli cykl wam się podoba, to jesteśmy zdecydowani gonić „Szybkich i wściekłych”. To jak? Wsiadacie z tyłu samochodu? Idasiak kierowca, Chrostowski nawigator, czekamy tylko na pasażerów.
PATRYK IDASIAK i SEBASTIAN CHROSTOWSKI
Follow @PatrykIdasiak Obserwuj @retro_magazyn Obserwuj @SebChrostowski
OBSERWUJ NAS NA INSTAGRAMIE! POLUB NAS NA FACEBOOKU!