Arsene Wenger i jego japońska przygoda

Czas czytania: 10 m.
0
(0)

Dla każdego kibica piłki nożnej Arsene Wenger kojarzy się wyłącznie z Arsenalem. Trudno wyobrazić sobie, jak wyglądałaby współczesna historia londyńskiego klubu bez przybycia tego francuskiego szkoleniowca do Anglii w 1996 roku. Wcześniej na swoje nazwisko musiał jeszcze zapracować w swojej ojczyźnie. Zanim jednak rozpoczął piłkarską rewolucję na Wyspach Brytyjskich, zaliczył półtoraroczny epizod w egzotycznej wówczas Japonii. Ta stosunkowo krótka i wyglądająca na mało znaczącą przygoda miała jednak ogromny wpływ na jego trenerską karierę. 

Gdy w 1988 roku, kilkanaście miesięcy po wylądowaniu w Monaco, Arsene Wenger sięgnął z tym klubem po mistrzostwo Francji, wydawało się, że piłkarski świat spoczywa u jego stóp. Raczej nikt nie myślał wówczas, że na kolejny krajowy tytuł będzie musiał czekać aż dziesięć lat i zdobędzie go poza granicami ojczyzny. W 1998 roku bowiem ta sztuka udała mu się z Arsenalem, do którego trafił dwa lata wcześniej. Zanim jednak odebrał puchar za mistrzostwo Premier League, odbył podróż, która była dla niego swoistym oczyszczeniem i pełną inspiracji przygodą. 

PRZECZYTAJ TEŻ:

Brudna gra

Na siedmioletni okres w księstwie przypadły zaledwie dwa trofea – do swojej skromnej kolekcji Wenger dołożył jeszcze w 1990 roku Puchar Francji. Nie można jednak powiedzieć, że był to czas dla którejś ze stron zmarnowany. Monaco pod wodzą urodzonego w Strasbourgu szkoleniowca umocniło swoją pozycję w ligowej hierarchii, kończąc każdy sezon na podium (dwukrotnie jako wicemistrz). O tym, jak bardzo praca Wengera była ceniona, niech świadczy fakt, że zainteresowanie jego zatrudnieniem wyrażały w tamtym okresie m.in. Bayern Monachium i Arsenal. Francuz nie otrzymał jednak pozwolenia na odejście.

Wkrótce jednak miał już wolną rękę w kwestii podejmowania wyborów – słaby początek kolejnego sezonu spowodował, że został zwolniony w połowie września 1994 roku, zostawiając drużynę na siedemnastym miejscu w tabeli. Niedługo po tym wydarzeniu zdecydował się na wyjazd z kraju. Wpływ na taką decyzję miała nie tylko sama utrata pracy, lecz przede wszystkim afera korupcyjna, jaka wybuchła parę miesięcy wcześniej. Jej głównym antybohaterem była Marsylia, która w maju 1993 roku zapłaciła pięciu zawodnikom Valenciennes, aby ci w ich ligowym meczu nie zaprezentowali w pełni swoich możliwości.

Marsylia przygotowywała się wówczas do finału Ligi Mistrzów, a mało wymagająca dyspozycyjność piłkarzy rywali miała im te przygotowania nieco ujawnić. Skandal wyszedł na jaw, zawodnicy zostali ukarani, a klubowi z Lazurowego Wybrzeża odebrano mistrzostwo kraju, zdobyte w tamtym sezonie. Tytuł przekazano Paris Saint Germain, ale zespół ze stolicy odmówił. Monaco uplasowało się wówczas na trzecim miejscu. Gdy ta brudna gra wyszła na jaw, Wenger zrozumiał, że nie zamierza być jej częścią – przyszedł czas na zmianę toksycznego otoczenia. Co istotne, to właśnie Marsylia zgarnęła wszystkie pozostałe mistrzostwa za kadencji Francuza w Monaco. Po dwudziestu latach powrócił wspomnieniami do tamtego wydarzenia:

To był najtrudniejszy okres w moim życiu. W zawodzie, takim jak mój, martwisz się o każdy szczegół. A potem idziesz do pracy i dowiadujesz się, że to wszystko jest bezużyteczne. Katastrofa.

Strategiczny plan

To jasne, że w tamtym czasie Wenger szukał bezpiecznej przystani, w której mógłby na nowo zakochać się w futbolu. To, że los zaprowadzi go akurat do Japonii, już takie oczywiste nie jest.

Sumo, judo, karate i inne sztuki walki, golf czy nawet bejsbol – to są dyscypliny sportu, które dziś najbardziej kojarzyć się mogą z Japonią. Można wyobrazić sobie, że na początku lat 90. ubiegłego wieku, piłka nożna nie była najbardziej popularną rozrywką w tym kraju. Gdy w Europie powstawały współczesne molochy – Liga Mistrzów czy Premier League – japońskie rozgrywki w tym samym czasie przechodziły dopiero na zawodowstwo. W taki sposób narodziła się J.League, której oficjalnie rozpoczęcie datuje się na 15 maja 1993 roku.

Japońskim klubom zależało na jak najszybszym rozwoju, a jednym ze sposób było zapraszanie do siebie piłkarzy o znanych nazwiskach – Zico, Dunga czy Gary Lineker to przykłady zawodników, którzy spędzali tam ostatnie etapy swoich bogatych karier. Inną drogą była praca u podstaw, ale do tego niezbędne było zatrudnianie ludzi z odpowiednim know-how. Takim kimś był właśnie Arsene Wenger.

Usługami francuskiego szkoleniowca zainteresowali się przedstawiciele Toyoty, którzy byli jednocześnie większościowymi właścicielami klubu Nagoya Grampus. Zaproponowali Francuzowi pracę i choć on sam był zdecydowany do wyjazdu za granicę, negocjację trwały aż dwa miesiące. W końcu, po wstępnej ocenie potencjału drużyny i obejrzeniu pożegnalnego meczu Linekera w jej barwach, Wenger zdecydował się na podpisanie kontraktu. Przekonała go nie tylko ciekawość związana z tym wyzwaniem, lecz także strategiczne myślenie prezesa, Shoichiro Todoyi, który na spotkaniu zadeklarował, że chce uczynić z Nagoi największy klub w Japonii, a następnie na świecie, w ciągu… najbliższych stu lat. Wengera – piłkarskiego romantyka i idealistę, który niedługo po tym rozpocznie swoją trwającą dwadzieścia dwa lata przygodę w Arsenalu – z miejsca kupił taką wizją rozwoju zespołu:

To w fantastyczny sposób neguje presję natychmiastowości. Jakie znaczenie ma pojedyncza porażka, jeżeli o swoim projekcie myślisz w kontekście całego wieku? Uważałem, że to wspaniałomyślny pomysł. Być jedynie taśmą produkcyjną w ruchu, który jest znacznie większy niż ty. Bycie częścią czegoś, co jest w ogóle poza tobą. Niestety, zbyt często żyjemy w przekonaniu, że czas po naszym odejściu się zatrzyma. To nie jest ludzkie podejście.

Między słowami

Swoją pracę na rzecz Nagoya Grampus Wenger rozpoczął na wiele tygodni przed przybyciem do Azji. Po analizie występów drużyny wiedział, które pozycje wymagają wzmocnień i postanowił poszukać wartościowych zawodników w Brazylii. Nieco przez przypadek, ale ostatecznie sprowadził stamtąd tylko jednego piłkarza, ale za to nie byle jakiego – tym transferem był Alexandre Torres, syn Carlosa Alberto, kapitana i prawego obrońcy legendarnego reprezentacji Kanarków z 1970 roku, który jednocześnie był jego agentem.

Poza Torresem, Wenger postawił również na starych znajomych z Francji – przekonał działaczy swojego nowego klubu do wyłożenia pieniędzy na Geralda Passiego oraz Francka Durixa, którzy mieli wnieść nową jakość w środku pola. Nie były to jedyne wzmocnienia z ojczyzny. Ostatnim, być może w całej tej historii najważniejszym, był Boro Primorac – były menedżer Valenciennes został zatrudniony przez Wengera w roli asystenta. W wydanej w 2020 roku autobiografii Arsene podkreśla, jak bardzo ci dwaj mężczyźni zżyli się ze sobą podczas japońskiej przygody i jak dużym wsparciem byli dla siebie nawzajem, a połączyło ich przede wszystkim podobne spojrzenie na futbol. Projekt Nagoya Grampus, autorstwa Wengera, był gotowy, by ruszyć z kopyta. Przynajmniej tak się wydawało.

Napisać, że Nagoya nie należała do ligowej czołówki, to nie napisać nic. Tak naprawdę była jedną z najsłabszych drużyn w stawce, a do drugiej ligi nie spadła tylko dlatego, że… takiej nie było. W tamtym momencie w japońskiej ekstraklasie po prostu nie istniał system awansów i spadków. Dla Wengera była to doskonała wiadomość, ponieważ oznaczała, że będzie mógł w spokoju wdrażać swoje pomysły, bez presji i martwienia się, że klub z hukiem zleci o jeden szczebel rozgrywkowy niżej – znów brakowało „presji natychmiastowości”, o której mówił.

Nagoya była idealnym materiałem na film z amerykańskiego kina familijnego – sezon przed przybyciem Wengera zajęła ostatnie miejsce w tabeli i przypominała zgraję przypadkowo zebranych ludzi. Przyjazd i metody Francuza miały to zmienić. Jeżeli jednak ktoś spodziewał się efektu magicznej różdżki, to po pierwszych tygodniach pracy nowego szkoleniowca musiał przecierać oczy ze zdumienia – w ośmiu spotkaniach drużyna zdobyła zaledwie trzy punkty i zajmowała czternastą lokatę. Gdy Wenger powoli zaczynał rozmyślać o powrocie do Europy, został wezwany na dywanik przez zarząd. Był przygotowany zwolnienie i do niego doszło – z pracy wyleciał jednak… tłumacz Francuza. Uznano, że to on nie potrafi w odpowiedni  sposób przekazać zawodnikom słów oraz filozofii Wengera i musi za to ponieść konsekwencje. Zaskoczony menedżer stanął w jego obronie, dzięki czemu zachował swoją posadę i twarz. Obaj panowie przyjaźnią się do dziś, a z tamtego spotkania Arsene wyniósł jeszcze jedną cenną informację – zarząd stoi za nim murem i wspiera jego metody.

Szok kulturowy

Wenger cenił w Japończykach wiele rzeczy, ale jedną zwłaszcza – zamiłowanie do ciężkiej pracy. Po kilku tygodniach rządów uznał jednak, że jego zawodnicy… harują aż za bardzo. Nigdy nie mógł im zarzucić braku zaangażowania w trakcie treningu, bo taki zarzut byłby dla nich plamą na honorze. Dochodziło do sytuacji, gdy Arsene musiał chować piłki, żeby jego podopieczni nie grali wcześniej i nie przychodzili zmęczeni już na właściwe zajęcia.

Za największą przeszkodę w pierwszych tygodniach pracy Wengera należy uznać komunikację. I nie chodzi wyłącznie o znajomość języka, a różnice kulturowe w relacjach na linii szef – podwładni. Francuz, ceniący na boisku przede wszystkim swobodę, kreatywność i ekspresję, miał problem z dotarciem do swoich zawodników, którzy oczekiwali dokładnych instrukcji w każdym momencie meczu czy treningu.

Początkowo była ściana między mną a piłkarzami. Moje sposoby pracy, które rozwijałem w Europie, nic nie mogły z tym zrobić. Chcieli ode mnie szczegółowych poleceń… ale w czasie rywalizacji, to zawodnik z piłką ma władzę. Musiałem nauczyć ich samodzielnego myślenia.

Powoli, ale Wenger co raz lepiej rozumiał swoją drużynę, a ona jego. Jednocześnie francuski szkoleniowiec coraz bardziej zagłębiał się w kulturę Japonii, która, jak wspomina w swojej autobiografii, odcisnęła piętno na całym jego późniejszym życiu, nie tylko w obszarze piłki nożnej:

Nauczyłem się iść na kompromis, dostosowywać moje wartości i wymagania do tradycji i przekonań piłkarzy. Nauczyłem się też wyrażać oczekiwania inaczej, żeby miały jeszcze większą siłę i skuteczność. Znowu odebrałem cenną lekcję – w Monaco i innych klubach byłem z pewnością odrobinę surowy, twardy, autorytarny. W Japonii dostosowywałem się, próbowałem zrozumieć graczy i ta refleksja nad piłką, nad najlepszymi metodami szkolenia, nad kulturą każdego kraju czy nawet klubu pozwoliła mi się rozwinąć, stać się precyzyjniejszym, być lepszym nauczycielem i zrozumieć, jak dokładniej przekazywać to, na czym mi zależało: jak trenować, jak przygotowywać się do meczu, czyli robić to, co niezbędne do wygrywania. Potrafiłem też się zmienić i dostosować, zrezygnować z części własnych zasad.

Sztuka zwyciężania

„Początkowo nikt nie ufał Wengerowi. Wszyscy mówili: oho, przychodzi kolejny obcokrajowiec” – wspomina po latach obrońca Nagoi, Tetsuo Nakanishi, nawiązując tym samym do poprzednika Francuza. Był nim Gordon Milne, który tłumów w Japonii nie porwał, a później mówiono nawet, że dostał posadę tylko dzięki poleceniu ze strony Linekera, pracującego z nim jeszcze w Leicester City. Jak się miało okazać, Wenger wkrótce udowodnił swoją wartość.

Gdy wreszcie – cytując klasyka – zawodnikom Nagoi coś przeskoczyło w głowie, szybko opuścili dno tabeli i zaczęli się wspinać na szczyt. Najpierw czwarte miejsce, zaraz po tym drugie. Ostatecznie słaby początek sezonu zadecydował o tym, że klub musiał zadowolić się wicemistrzostwem, ale i tak, droga, którą drużyna przebyła przez ostatnie miesiące, była nieprawdopodobna.

Kluczową postacią w zespole okazał się Dragan Stojković, serbski pomocnik z doświadczeniem w Marsylii, który w japońskim zespole wylądował w 1994 roku. Przed przybyciem Wengera znany był przede wszystkim z problemów dyscyplinarnych – zarówno na boisku, jak i poza nim – a liczba żółtych kartek zdecydowanie przeważała nad dorobkiem bramkowym. Rządy nowego trenera podziałały na niego jednak pozytywnie, ale francuski szkoleniowiec nie miał zamiaru stosować dla niego żadnych taryf ulgowych. Żeby grać, musiał pracować równie ciężko jak inni i wywalczyć sobie prawo do gry postawą na treningach. Na to wyzwanie Stojković odpowiedział w świetny sposób, czego efektem była nagroda dla Zawodnika Roku w debiutanckim sezonie Wengera:

Arsene zmienił wszystko w klubie i pokazał zawodnikom, że mogą cieszyć się grą w piłkę i trenowaniem. Nie była to już tylko praca – na boisku mogli po prostu wyrazić siebie. Zajęło to trochę czasu, ale w końcu piłkarze to załapali. Trenowanie pod okiem Wengera to był dla mnie wspaniały czas. Bardzo dobrze nam się współpracowało. Nauczyłem się od niego, na czym polega współczesny futbol.

Wenger w pewien sposób uratował końcówkę kariery piłkarskiej Stojkovica, a także natchnął go do pójścia drugą drogą – Serb po zawieszeniu butów na kołku sam został trenerem i prowadził nawet w latach 2008 – 2013 Nagoyę.

Kaganek oświaty

Pierwszy sezon panowania Wengera przebiegał zatem pod znakiem nieustannego postępu. Z kolei drugi – przyniósł długo oczekiwane trofea. W styczniu 1996 roku, Nagoya pokonała Sanfrecce Hiroszima w finale i zgarnęła do gabloty Puchar Cesarza. Dwa miesiące później zdobyli Superpuchar, ogrywając 2:0 Yokohama Marinos. W tamtym momencie Francuz na zawsze zerwał już z łatką „kolejnego gościa z zagranicy”. Nowoczesne metody, które sprowadził do Japonii, były coraz bardziej skuteczne. Wprowadzona przez niego dyscyplina odpowiadała zarówno władzom klubowym, jak i samym zawodnikom. Dużą wagę przywiązywał także do kwestii dietetyki – a że nie jest to prosta sprawa, przekona się niedługo potem w Arsenalu. Innowacje Francuza tak bardzo nie przypadły do gustu graczom w Anglii, że podczas powrotu z jednego meczu zaczęli wznosić pieśni, domagające się powrotu batoników Mars do ich jadłospisu. Wenger pozostał wówczas nieugięty. Dlaczego w Nagoi poszło sprawniej? Zdaniem szkoleniowca zaważyło m.in. to, że futbol w Azji dopiero raczkował, podobnie zresztą jak profesjonalne podejście, przez co zawodnicy byli bardziej otwarci na nowe pomysły i innowacje.

Go Murakami, tłumacz, którego posadę w pewnym momencie Francuz uratował, bardzo dobrze wspomina czas Wengera w Japonii. Już wówczas dał się poznać jako świetny obserwator i fanatyk piłki nożnej. Zdarzało się, że do samego rana siedział i analizował spotkania swojej drużyny lub przeciwników. Murakami podziwiał i podzielał jego spojrzenie na futbol. Co ciekawe, po tym jak ich drogi się rozeszły, sam pracował w roli trenera. Spotkali się ponownie po wielu latach, w trakcie przedsezonowego sparingu Arsenalu z Naoyą w Azji. Dla japońskiego tłumacza Arsene zawsze był niedoścignionym wzorem:

Według mnie, on jest niczym filozof. Przemawia do ciebie przysłowiami i mądrościami. Na przykład zwykł mówić: Dawaj, piłka nożna jest bardzo prosta, ale granie prosto jest bardzo trudne. Kocham ten sposób myślenia

Brak znajomości języka kraju, w którym się pracuje, na pewno stanowi spory problem. I choć Wenger na pewno wolałby porozumiewać się ze swoim zespołem bez pomocy tłumacza, to po czasie dostrzegł wiele zalet tego, że nie rozumiał tego, o czym się wokół niego mówiło. Arsene nie studiował gazet, nie oglądał telewizji i nie słuchał radia, dzięki czemu mógł w stu procentach skoncentrować się na trenowaniu drużyny, bez zawracania sobie głowy mediami. Podkreślał to także w swojej autobiografii:

W trakcie tych osiemnastu miesięcy w Japonii byłem odcięty od bliskich, presji Ligue 1, swoistej brutalności europejskiego futbolu. Nie stałem się specjalnie innym trenerem od tego, który pracował z pasją w Monaco oraz Nancy, ale żyłem tylko i wyłącznie dla samej gry. Nie czytałem prasy, nie wiedziałem, o czym mówią ludzie. Nie zalewały mnie fale uraz i niesprawiedliwości. Wróciłem do samego jądra naszego zawodu. Odcięty od wiecznych komentarzy, rad, krytyki czy pochwał, czułem się wolny. Dzięki temu kiedy zaczynałem pracę, nie od razu poczułem na sobie olbrzymią presję i znacznie słabiej wpływało na mnie wszystko, co się wokół mnie działo. Oczywiście, wkrótce wróciło to z pełną siłą. Ale w trakcie intensywnych i trudnych okresów pomagała mi sama znajomość Japonii i wspomnienie zaznanego tam spokoju.

London calling

Nawet jeżeli Wenger odnalazł w Japonii swój raj, to wewnętrznie czuł, że znajduje się na peryferiach futbolu. Cały czas gdzieś z tyłu głowy rozmyślał nad powrotem do Europy, ale sam postawił sobie jeden warunek – że będzie to duży klub, prowadzenie którego będzie dla niego wielkim wyzwaniem. W trakcie drugiego sezonu odezwali się do niego starzy znajomi ze Strasbourga, którzy sondowali możliwość sprowadzenia go z powrotem do Francji. Mieli wówczas usłyszeć, że Wenger już jest po słowie z inną drużyną.

Jak się okazało – nie byle jaką drużyną. W czerwcu 1996 roku spotkał się z przedstawicielami Arsenalu,  z Davidem Deinem na czele. Same rozmowy nie trwały długo – obie strony podobno dogadały się w godzinę. Arsene – jako człowiek honorowy – nie chciał jednak zostawiać swojej drużyny w trakcie sezonu bez trenera, dlatego postanowił, że zostanie w Japonii do końca rozgrywek. Ostatni mecz Wengera w roli menedżera Nagoi został rozegrany 28 sierpnia. Po nim nastąpiło długie pożegnanie Francuza z kibicami i całym krajem. „Nigdy o was nie zapomnę i zawsze będę kochał ten klub” – powiedział do fanów, którzy tego dnia zapełnili miejscowy stadion do ostatniego krzesełka.

Czy można mówić o jakimś wielkim dziedzictwie, które Wenger pozostawił po sobie w Japonii? Zdaniem niektórych, pracował tam zbyt krótko, aby można było to jednoznacznie określić. Na pewno wprowadził tam profesjonalizm na zupełnie inny poziom, podobnie zresztą jak podejście do treningów i prowadzenia drużyny. O wiele ładniejszą puentą tej historii byłoby zdobycie tytułu lub nawet kilku przez Nagoyę po odejściu Francuza, jednak ta sztuka udała im się dopiero w 2010 roku. Z drugiej strony, klub dokonał tego pod wodzą wspomnianego wcześniej Stojkovica, więc można uznać, że był to efekt długoterminowej strategii obranej przez samego Wengera.

Z pewnością bardziej widoczny wpływ ten związek miał na drugą stronę, czyli postać samego menedżera. Wypowiadając się o Japonii, często odnosi się do spokoju i wytchnienia, jakie odnalazł w momencie, gdy tego bardzo potrzebował po aferze korupcyjnej we Francji. Nauczył się – co zresztą zostało tutaj wspomniane – innego podejścia do prowadzenia klubu. Zobaczył także, jak wielką rolę w piłce nożnej odgrywa odpowiedni sposób odżywiania, który zabrał ze sobą na Wyspy Brytyjskie. Z pewnością można zaryzykować tezę, że gdyby nie osiemnastomiesięczny pobyt w Japonii, Wenger nie napisałby tak wspaniałej historii z Arsenalem.

„Ten kraj posiada piękne rzeczy, które zatraciliśmy w Europie – rzeczy, które czynią życie dobrym.”

Arsene Wenger

Początki w Londynie – podobnie jak w Nagoi – nie należały do najłatwiejszych. Jeżeli w Japonii zdążył zapomnieć o wielu rzeczach, które tak bardzo drażniły go na Starym Kontynencie, to przyjazd do Anglii szybko mu o nich przypomniał. „Arsene who?”, pytały ironicznie nagłówki z pierwszych stron gazet. Historia zatoczyła koło i Wenger znów miał być „kolejnym gościem z zagranicy”. To, że było troszkę inaczej, pewnie każdy wie. Ale to już opowieść na zupełnie inny artykuł…

KUBA GODLEWSKI

Źródła

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

spot_img
Kuba Godlewski
Kuba Godlewski
Licencjat filologii polskiej. Początkujący trener. Kibic Manchesteru United i cichy wielbiciel czarnych koszul Diego Simeone.

Więcej tego autora

Najnowsze

“Nie poddawaj się! Lukas Podolski. Dlaczego talent to zaledwie początek” – recenzja

Autobiografie piłkarzy, którzy jeszcze nie zakończyli jeszcze kariery, budzą kontrowersje. Nie można bowiem w takiej książce stworzyć pełnego obrazu danej osoby. Jednym z takich...

Resovia vs. Stal – reminiscencje po derbach Rzeszowa

12 kwietnia 2024 roku Retro Futbol gościło na wyjątkowym wydarzeniu. Były nim 92. derby Rzeszowa rozegrane w ramach 27. kolejki Fortuna 1. Ligi. Całe...

„Przewodnik Kibica MLS 2024” – recenzja

Przewodnik Kibica MLS już po raz czwarty ukazał się wersji drukowanej. Postanowiliśmy go dokładnie przeczytać i sprawdzić, czy warto po niego sięgnąć.