Lata 90. ubiegłego stulecia to zarazem barwny, jak i trudny czas dla polskiej piłki klubowej. Z jednej strony mieliśmy olimpijskie srebro w Barcelonie, awanse Legii i Widzewa do Ligi Mistrzów, niezapomniane mecze ligowe tych drużyn, które toczyły się nie tylko na boisku. Transfery z Legii do Widzewa czy z Lecha do Legii nie były niczym nadzwyczajnym. Mieliśmy w końcu legalne transfery polskich piłkarzy do klubów zachodnich, Jana Urbana strzelającego trzy gole Realowi Madryt na Santiago Bernabeu czy Roberta Warzychę przechodzącego do historii angielskiej Premier League jako pierwszy zagraniczny strzelec gola w tej lidze.
Z drugiej strony mieliśmy kolejne niepowodzenia seniorskiej reprezentacji raz po raz wpadającej w eliminacjach na Anglików, kwitnącą korupcję, dziwne twory klubowe, takie jak Lechia/Olimpia Gdańsk, przestarzałe stadiony oraz piszczącą biedę w zasadzie w każdym klubie. Każdy szukał różnych sposób na utrzymanie się na powierzchni targanych sztormami wodach raczkującego kapitalizmu. W jednej ze scen serialu Tygrysy Europy Piotr Fronczewski powiedział, że PRL wykuł Polaka ze stali i z przekrętu. W naszym rodzimym futbolu lat 90. można było znaleźć wiele przykładów potwierdzających prawdziwość tych słów.
Te i inne elementy składają się na obraz polskiego futbolu, który wszyscy wspominamy z sentymentem, a nieodżałowany Paweł Zarzeczny opowiadał o nim godzinami, sypiąc kolejnymi anegdotami. W takich warunkach tworzyła się potęga Wisły Kraków wziętej pod skrzydła Bogusława Cupiała.
Zapraszamy do lektury pierwszej części opowieści o drużynie Białej Gwiazdy z czasów, gdy 100% akcji klubu znajdowało się w rękach właściciela Tele-Foniki.
Bolesna transformacja
W czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej Wisła była klubem milicyjnym, co zapewniało stałe zasilanie kasy z publicznych pieniędzy, podobnie jak miało to miejsce w klubach wojskowych czy górniczych. I choć początkowo wydawało się, że zmiany ustrojowe klub przeszedł dość łagodnie, to dość szybko okazało się, że sytuacja w klubie była zgoła inna.
W sezonie 1990/91 Wisła zajęła jeszcze trzecie miejsce w lidze za Zagłębiem Lubin i Górnikiem Zabrze, jednakże kolejne lata były zjazdem po równi pochyłej. Rok później Biała Gwiazda zajęła 7. lokatę w 18-zespołowej stawce, w 1993 roku na koniec sezonu przegrała 0:6 z Legią, choć wynik tego meczu został anulowany (podobnie jak wynik spotkania ŁKS – Olimpia Poznań zakończonego wygraną Łodzian 7:1) w związku z podejrzeniem, że był ustawiony, a zmagania zakończyła na 10. miejscu.
W sezonie 1993/94 Wisła, Legia i ŁKS przystąpiły do rozgrywek ligowych z trzema ujemnymi punktami. Efekt? Legia zdobyła mistrzostwo, ŁKS znalazł się tuż za podium, a Wisła – spadła z ligi. Choć zdaniem działaczy krakowskiego klubu te trzy ujemne punkty przypieczętowały los Białej Gwiazdy to trudno się z nimi zgodzić – do bezpiecznego miejsca zabrakło jej 8 oczek, a zatem trzy dodatkowe punkty nie uchroniłyby drużyny przed spadkiem.
Witajcie w ciężkich czasach
Wisła spędziła na drugim poziomie ligowym dwa sezony i powróciła do elity w 1996 roku, na 90-lecie klubu. Próżno było szukać powodów do świętowania tego pięknego jubileuszu. Wiślacy byli jedną z najsłabszych drużyn w lidze i nikt w klubie nie myślał o niczym więcej niż utrzymaniu. W sezonie 1996/97 Biała Gwiazda zapewniła sobie utrzymanie w lidze dopiero w ostatniej kolejce. Decydujący mecz ze Stomilem Olsztyn, wygrany 5:2 poprzedziła „motywująca” rozmowa grupy kibiców Wisły z piłkarzami. W razie porażki zawodnicy mieli na własnej skórze przekonać się, jak czuje się przeciętna piłka baseballowa w czasie uderzenia.
Ówczesną sytuację w klubie doskonale określił dziennikarz Mateusz Miga w swojej książce Wisła Kraków. Sen o potędze. Miga pisał tak:
Czym była Wisła? Porzuconym dzieckiem. Rozklekotaną drużyną z rozpadającym się, wiecznie rozkopanym stadionem, z fatalnym błotnistym boiskiem. Z piłkarzami, których nikt inny nie chciał. Miała za sobą wspaniałą historię, ale teraźniejszość była przykra, a przyszłość mglista, nikt nie potrafił jej choćby zarysować (Mateusz Miga, Wisła Kraków. Sen o potędze, Kraków 2015, s. 13).
Drużynę w miarę możliwości sponsorował jej były piłkarz Piotr Skrobowski, który posiadał sieć pizzerii. Wsparcie było kroplą w oceanie potrzeb. Dość powiedzieć, że Wisły nie było stać na zapłacenie 150 tysięcy dolarów za testowanego Emmanuela Olisadebe, w którym sztab szkoleniowy dostrzegł spory potencjał. Dziś większość polskich klubów pozwala sobie na wydanie takiej kwoty lekką ręką na Słowaków, których największym piłkarskim sukcesem były testy w ostatnim zespole drugiej ligi hiszpańskiej.
Latem 1997 roku każdy w Wiśle miał świadomość, że w czerwcu drużyna może zaliczyć kolejny spadek. Trener Wojciech Łazarek robił co mógł, żeby podbudować morale piłkarzy. Mówił im, że nie będzie tak źle, bo kierownik drużyny Zdzisław Kapka załatwił im nowe buty i nowe koszulki. Cały czas powtarzał, że za chwilę pojawi się sponsor, który zasypie klub pieniędzmi, co zawodnicy odbierali jako kolejny żart szkoleniowca. Piłkarze powoli zapominali, co to jest terminowa wypłata, a niektórzy z nich dorabiali po treningach, żeby mieć za co żyć.
Sezon 1997/98 Wisła rozpoczęła od porażki 0:4 z GKSem w Katowicach. Co prawda kolejne mecze przyniosły remis z Legią oraz wygrane z ŁKSem i KSZO, to drużyna grała w kratkę. W trakcie wrześniowego meczu z Odrą Wodzisław na murawę wbiegła grupka kilkudziesięciu kibiców niezadowolonych z postawy zawodników. Ówczesną sytuację klubu można by określić tytułem wydanej w 1960 roku powieści Edgara Lawrence’a Doctorowa Witajcie w Ciężkich Czasach.
Chyba najwięksi optymiści nie przypuszczali, że zapowiedzi popularnego Baryły o pojawieniu się człowieka z olbrzymią ilością pieniędzy staną się faktem, a w klubie pojawi się człowiek, który nie tylko natychmiast rozwiąże wszystkie jego problemu, ale również zbuduje najlepszą Wisłę w historii – Bogusław Cupiał.
Bogusław I Wybawiciel
Cupiał urodził się w 1956 roku w Sławkowie koło Olkusza. W czasach szkoły średniej grał w drużynie Kolejarza Sosnowiec, lecz od zawsze kibicował Wiśle. Po ukończeniu technikum kolejowego zaczął rozwijać swoje pierwsze biznesy – sklep z ubraniami, a następnie sklep z farbami.
W 1992 roku wraz ze Zbigniewem Urbanem i Stanisławem Ziętkiem założył Tele-Fonikę, firmę produkującą kable. W ciągu kilkunastu lat spółka stała się jedną z największych firm w tej branży w Europie.
Od połowy lat 90. panowie zaczęli planować wejście w futbol i nabycie akcji jednego z klubów. Początkowo wzięli na celownik Dalin Myślenice. Do transakcji nie doszło, gdyż – jak pisze Mateusz Miga – włodarze miasta obawiali się, że jedynym celem kupna klubu była chęć pozyskania atrakcyjnych terenów nad rzeką Rabą.
Później w Tele-Fonice pojawił się temat nabycia…Cracovii. Cupiał, Ziętek i Urban kilkukrotnie spotkali się z ówczesnym prezesem Pasów, który nie zdołał przekonać ich do zainwestowania w klub. O ile Ziętek był na tak, o tyle decydujący głos należał do Cupiała, a ten uznał, że kupno klubu z ul. Kałuży nie będzie dobrym posunięciem marketingowym, albowiem poprzez sport prezes kablowego potentata chciał promować swoją firmę. Cracovia grała wtedy w drugiej i trzeciej lidze.
Jesienią 1997 roku Skrobowski i prezes Wisły Ludwik Miętta-Mikołajewicz spotkali się z udziałowcami Tele-Foniki. Negocjacje poszły sprawnie i 1 października Cupiał i jego wspólnicy zostali właścicielami 95% akcji klubu, zaś w grudniu oficjalnie powołano do życia sportową spółkę akcyjną. W tym momencie rozpoczęła się era Bogusława Cupiała.
Bogusław CupiałCo to był za czas dla Polski i świata? Premierem właśnie zostawał Jerzy Buzek, a kraj walczył ze skutkami ogromnej powodzi. Na ekrany kin wchodził Titanic oraz kultowy Kiler, a na małym ekranie debiutowali Złotopolscy oraz 13 posterunek. W FSO na warszawskim Żeraniu rozpoczęła się produkcja Daewoo Lanosa.
Sporo działo się w polskiej muzyce. Kazik Staszewski wypuścił album 12 groszy, T.Love nagrało płytę Chłopaki nie płaczą, a Pidżama Porno krążek Złodzieje zapalniczek. Fani gier komputerowych zarywali noce dla drugiego Quake’a, pierwszego GTA czy Fallouta.
Zmarli Agnieszka Osiecka czy Bułat Okudżawa, urodził się Dawid Kownacki, a takiego Kyliana Mbappe nie było nawet na świecie.
Finansowe szaleństwo
Pojawienie się ogromnych pieniędzy w kasie klubowej natychmiast rozwiązało większość problemów trapiących klub. Każdy piłkarz otrzymał nowy kontrakt, piłkarze błyskawicznie zapomnieli czym były zaległości w wypłatach, rozpoczęła się również ofensywa transferowa.
Ligowi rywale z niedowierzaniem patrzyli na kwoty wydawane przez Wisłę na nowych piłkarzy. Pod koniec 1997 roku trener Łazarek sporządził listę 13 piłkarzy, którzy jego zdaniem mogliby stanowić znaczące wzmocnienie drużyny. Na pierwszych zajęciach przygotowawczych przed rundą wiosenną okazało się, że z tej trzynastki Cupiał sprowadził…wszystkich.
Chyba największe wrażenie zrobiło pozyskanie sprzedanego rok wcześniej Grzegorza Kaliciaka. Zapytany o oczekiwane wynagrodzenie napastnik belgijskiego Sint Truidense rzucił astronomiczną kwotę. Ku jego wielkiemu zdumieniu Bogusław Cupiał zaaprobował ją bez mrugnięcia okiem. Poza nim na początku 1998 roku pod Wawel trafili m.in. Radosław Kałużny, Ryszard Czerwiec czy Grzegorz Niciński. Łącznie nowy szef Białej Gwiazdy wydał ok. 2,5 miliona dolarów w ciągu jednego okienka transferowego.
Ryszard Czerwiec w barwach WisłyBogusław Cupiał postawił przed trenerem Łazarkiem jasny cel. Skoro wiosną zostało do rozegrania 17 spotkań, a za zwycięstwo otrzymuje się 3 punkty, to drużyna musiała wywalczyć 51 punktów. Każda strata punktów była uznawana za porażkę. W późniejszych latach piłkarze i kolejni trenerzy podkreślali, że włodarz Wisły nie potrafił zrozumieć, dlaczego najlepsza i najbogatsza drużyna w lidze nie jest w stanie wygrać wszystkich spotkań w trakcie sezonu ligowego.
I chociaż Wisła została mistrzem wiosny, to z zakładanych 51 punktów wywalczyła „zaledwie” 40. W 17 spotkaniach 13 razy wygrywała, raz zremisowała, a trzykrotnie musiała uznać wyższość rywali – Legii, Ruchu i Amiki. Za porażkę w Chorzowie stanowiskiem zapłacił Wojciech Łazarek. Do końca sezonu zespół prowadził Jerzy Kowalik, asystent Baryły, choć na krakowskim Rynku coraz głośniej słychać było pogłoski o zatrudnieniu przy Reymonta Franciszka Smudy, wówczas prawdopodobnie najgorętszego nazwiska na polskim rynku trenerskim.
Biała Gwiazda zakończyła sezon 1997/98 na trzeciej pozycji, tracąc 5 punktów do zdobywcy tytułu mistrzowskiego, Łódzkiego Klubu Sportowego i z kwalifikacją do rozgrywek o Puchar UEFA. Zgodnie z przewidywaniami do kolejnej kampanii ligowej drużyna przygotowywała się już pod okiem Smudy.
Franz dostał w spadku po Łazarku już dość dobrze poukładaną drużynę, dobrze radzącą sobie na boisku i co równie ważne – tworzącą zgraną grupę poza nim. Zadaniem byłego szkoleniowca Widzewa było odchudzenie przerośniętej kadry, co nie znaczy, że do klubu nie trafiali nowi gracze.
Wisła zdołała pozyskać niepozornego, filigranowego napastnika z Jagiellonii Białystok, który miał właśnie jechać na testy do Stomilu Olsztyn, lecz ostatecznie trafił na obóz przygotowawczy Białej Gwiazdy w Niemczech. Nazywał się Tomasz Frankowski.
Jak możemy przeczytać u Mateusza Migi, z powodu niedoboru trykotów Frankowski grał w sparingach w koszulce innego napastnika, Adama Paluszka. Do Polski docierały jedynie wieści dotyczące wyników sparingów oraz zdobywców bramek, więc wkrótce dziennikarze w kraju zaczęli się rozpisywać właśnie o Paluszku. O Frankowskim usłyszano dopiero po jego debiutanckiej bramce strzelonej przeciwko Polonii Warszawa.
Niepozorny Frankowski dość szybko zdobył szacunek kolegów swoją znakomitą grą. Filigranowy napastnik strzelał gola za golem. Przed sezonem wszyscy Wiślacy przekonali się na własnej skórze, czym są słynne obozy przygotowawcze Smudy.
U progu sezonu 1998/99 Franz dysponował naprawdę silną drużyną. W bramce królował Artur Sarnat, linią obrony dowodzili późniejszy asystent Adama Nawałki w reprezentacji Polski Bogdan Zając oraz Kazimierz Węgrzyn, o sile linii pomocy stanowili Krzysztof Bukalski, Paweł Adamczyk, Ryszard Czerwiec czy Radosław Kałużny (choć ten doznał kontuzji w 1. kolejce i wypadł z gry do końca 1998 roku), a za strzelanie goli odpowiedzialni byli Frankowski, Grzegorz Niciński czy Daniel Dubicki. Ten ostatni nie miał u Smudy łatwo – jeszcze w czasach gry w ŁKSie Dubicki zwyzywał trenującego Widzew Smudę od volksdeutschów. Franz o tym nie zapomniał.
Słodko-gorzki tytuł
W chwili, gdy wielka Francja sięgała po swój pierwszy tytuł mistrza świata polscy ligowcy byli myślami już przy początku zmagań ligowych w odchudzonej do 16 zespołów ekstraklasie.
Poza Wisłą faworytami w walce o mistrzowski tytuł były dwa zespoły: Legia Warszawa oraz były klub trenera Smudy, Widzew Łódź. Dość nieoczekiwanie po pięciu kolejkach sezonu prowadził Górnik Zabrze. Wiślacy znajdowali się punkt za nim, a drużyna rozpędzała się z każdą ligową kolejką.
Po 10 spotkaniach Biała Gwiazda była liderem, lecz druga Legia miała na koncie tyle samo punktów. Rundę jesienną zakończyła w fotelu lidera z bardzo dużą, bo aż dziesięciopunktową przewagą nad Lechem Poznań. Nikt w Polsce nie miał wątpliwości, że w krajowym futbolu narodziła się nowa siła, która na stałe wdarła się do ligowej czołówki. Dobra drużyna zbudowana przez Łazarka wzniosła się na jeszcze wyższy poziom i na półmetku sezonu pewnie zmierzała po pierwszy od 1978 roku mistrzowski tytuł i zarazem pierwsze od tego czasu trofeum dla klubu.
Równocześnie klub powrócił do europejskich pucharów. Dzięki wywalczeniu trzeciego miejsca w lidze w sezonie 1997/98 Wisła zdobyła prawo do gry w Pucharze UEFA.
Pierwsze zmagania rozpoczęły się jeszcze przed pojawieniem się piłkarzy na boisku. Trzeba było wypełnić szereg dokumentów składających się na wniosek o przyznanie licencji na występy w Europie. Formularze wymagały nawet podania powierzchni wszystkich pomieszczeń w klubowych budynkach. Jak możemy przeczytać u Mateusza Migi, te były akurat świeżo po przebudowie, a plany gdzieś się zawieruszyły. Pracownicy klubu znaleźli jednak rozwiązanie tego problemu – pożyczono od policji miernik, którym bada się drogę hamowania podczas wypadków drogowych i tak z pomocą krakowskich stróżów prawa udało się dopełnić formalności.
Rozgrywki o Puchar UEFA miały być dla Wisły przetarciem przed regularną grą w Lidze Mistrzów. Tak przynajmniej sądził Bogusław Cupiał. Sternik Białej Gwiazdy nie brał pod uwagę żadnego innego scenariusza.
W sezonie 1998/99 Wiślacy rozpoczęli zmagania w Europie od dwumeczu z półamatorskim klubem Newtown z Walii. Pierwszy mecz rozegrany właśnie tam zakończył się bezbramkowym remisem. Gospodarze musieli dostawić dodatkowe ławki na stadionie, aby pomieścić wszystkich chętnych widzów.
W rewanżu w Krakowie Wisła pokazała pełnię swojej ówczesnej mocy i rozbiła rywali aż 7:0. Po dwa gole strzelili Kulawik i Pater, a swoje trafienia dołożyli także Dubicki, Kaliciak oraz Sunday Ibrahim. Wynik szczególnie ucieszył Bogusława Cupiała. Dlaczego – wyjaśnię nieco później.
W kolejnej rundzie kwalifikacyjnej Wiślacy zmierzyli się z tureckim Trabzonsporem. Rywalizacja była praktycznie rozstrzygnięta już po pierwszym meczu w Krakowie, wygranym przez polską drużynę 5:1. Przed rewanżem gospodarze chwytali się wszelkich możliwych sposobów, bo wyprowadzić przybyszów z Polski z równowagi. W hotelu i udostępnionym autokarze nie działała klimatyzacja, a na trening przygotowano niedopompowane piłki. Na nic się to nie zdało. Trabzonspor co prawda strzelił gola, ale w tamtym momencie przegrywał już 0:2.
W I rundzie Pucharu UEFA podopieczni Smudy zmierzyli się ze słoweńskim Mariborem i również bez większych problemów uporali się z tym rywalem, wygrywając 2:0 na wyjeździe i 3:0 u siebie. W Krakowie wszystkie trzy bramki padły w ciągu ostatnich pięciu minut gry.
Kolejnym rywalem w tym przetarciu przed Champions League była naszpikowana gwiazdami włoska Parma. Po tym dwumeczu o Wiśle usłyszała cała Europa, bynajmniej nie z powodu dokonań sportowych. Był to moment, który mógł doprowadzić do upadku całego projektu Wisły Cupiała.
Gianluigi Buffon w bramce, Lilian Thuram I Fabio Cannavaro w obronie, w pomocy Juan Sebastian Veron, Paolo Vanoli, Dino Baggio i Stefano Fiore, a w ataku Enrico Chiesa i Hernan Crespo. Tamta Parma była w stanie poradzić sobie z każdą drużyną na Starym Kontynencie.
Wiślacy absolutnie nie przestraszyli się rywala. Asystent Smudy Jerzy Kowalik pojechał do Włoch na rekonesans, a po powrocie wręczył Franzowi kilkustronicowy raport. Co zrobił z nim Smuda? Wyrzucił, mówiąc, że Parma go nie interesuje, bo to Wisła ma grać swoje.
– Wiem, jaką pakę miała wtedy Parma, ale my też mieliśmy świetny, dobrze poukładany i dojrzały zespół. To kogo mieliśmy się bać? W Krakowie byliśmy lepsi, do wygranej nie zabrakło wiele. Nikt później Parmie nie napsuł tyle krwi, co my, a przecież oni zdobyli Puchar UEFA w tamtej edycji – wspominał po latach Smuda.
Mecz w Krakowie zakończył się remisem 1:1, choć w opinii wielu ekspertów – w tym Zbigniewa Bońka – to Krakowianie byli lepsi i mogli ten mecz wygrać, choć zaczął się dla nich fatalnie, bo od straty gola w 2. minucie. Po przerwie wyrównał Tomasz Kulawik, a były okazje do zdobycia kolejnych bramek.
Dziesięć minut przed końcem spotkania doszło do wydarzenia, przez które klub poniósł bardzo poważne konsekwencje. Siedzący na trybunach 19-letni Paweł M. pseudonim Misiek rzucił składany nóż. Przedmiot skończył swój lot na czubku głowy Dino Baggio. Niewiele osób oglądających mecz w ogóle zarejestrowało to zdarzenie, choć piłkarze zdawali sobie sprawę, że doszło do bardzo poważnego incydentu. Baggio miał założone trzy szwy.
Spotkanie zakończyło się remisem 1:1. Po nim UEFA zawiesiła będącego w znakomitej formie Ryszarda Czerwca za to, że…odrzucił z boiska nóż, który spadł na Włocha. Wszyscy w Wiśle byli świadomi nieuchronnej kary ze strony Europejskiej Unii Piłkarskiej. Przy Reymonta mówiono o możliwej karze finansowej, walkowerze lub kilku spotkania w europejskich spotkaniach rozgrywanych przy pustych trybunach.
Skontaktowałem się z Ryszardem Czerwcem, aby spytać o tę sytuację, a także o jego wspomnienia związane z jego pobytem w Wiśle. Pan Ryszard poprosił o skontaktowanie się za godzinę, ponieważ w momencie, gdy odebrał telefon akurat prowadził samochód. Niestety każde kolejne połączenie zostało odrzucone.
Zanim werdykt nadszedł Wiślacy pojechali do Włoch na rewanżowe spotkanie, które minimalnie przegrała 1:2, choć ponownie nie była dużo słabszą drużyną. Jedna bramka więcej dałaby awans Białej Gwieździe dzięki większej liczbie goli strzelonych na wyjeździe. Ostatecznie piłkarze z Krakowa musieli uznać wyższość późniejszych triumfatorów całych rozgrywek.
W połowie listopada 1998 roku do klubu przyszedł faks od UEFA z informacją, że Wisła Kraków została wykluczona z europejskich pucharów na pięć lat. Oznaczało to prawdziwą katastrofę dla drużyny o tak wielkich ambicjach, która mogła nawet skutkować wycofaniem się Tele-Foniki.
Po chwili dźwięk nadchodzącego faksu oznajmił nadejście kolejnej wiadomości z Nyonu. Widniał na niej dopisek „na jeden sezon”. Niewiele słów, a tak znacząco zmieniają sens całej wiadomości. Kara obowiązywała przez pięć lat, ale Wisła miała być wykluczona z europejskich pucharów w pierwszym sezonie, do którego zakwalifikuje się w ciągu tych pięciu lat.
Kara była dotkliwa i znacząco zahamowała rozwój projektu budowy wielkiej Wisły. Pierwszym krokiem było złożenie odwołania. Stanowisko stron polskiej przedstawiał niemiecki mecenas Reinhard Rauball. Powoływano się głównie na karę przyznaną Fiorentinie, która została ukarana jedynie walkowerem za trafienie sędziego technicznego petardą. Niestety procedura odwoławcza nie przyniosła rezultatu. Może gdyby chodziło o klub z innego kraju decyzja byłaby nieco inna. Sami piłkarze Wisły mówili, że podczas starć w Europie sędziowie dość często wskazywali im miejsce polskiego futbolu w europejskim szeregu.
Wróćmy do zmagań ligowych i wyjaśnienia, dlaczego pokonanie półamatorów z Walii 7:0 tak ucieszyło Bogusława Cupiała. Sternik Wisły był znany ze swojej przesądności, szczególnie względem liczb 7 i 13. Zawsze starał się zorganizować zebranie zarządu w dniu, w którym w dacie znajdowała się siódemka i analogicznie unikał podejmowania ważnych decyzji 13-go. Szczególnie cenił sobie wygrane swoją ulubioną siódemeczką. Kilkukrotnie piłkarzom udało się zadowolić trenera.
Cupiał nie był z kolei zachwycony rundą jesienną sezonu 1998/99 w wykonaniu piłkarzy Wisły, ponieważ ponownie nie zrealizowali celu, jakim był komplet 45 punktów w 15 meczach, choć i tak ich dorobek był iście imponujący, ponieważ w całej rundzie stracili jedynie 5 punktów. W sumie wygrali 13 razy, raz zremisowali i przegrali tylko jednokrotnie – z Zagłębiem Lubin.
Tomasz Frankowski – jeden z najlepszych transferów Wisły w erze Bogusława CupiałaPrzesądny właściciel zaczął szukać przyczyny takiego stanu rzeczy i znalazł – kobiety zasiadające w loży prezesa zwanej cupiałówką. Kiedy jeden z gości Cupiała przychodził na mecz z partnerką, szef Tele-Foniki prosił zaufanych ludzi, żeby dopilnowali, by dama nie znalazła się w loży. Biznesmen traktował to tak poważnie, że nie wpuszczał tam nawet własnej matki.
Zimowe okienko transferowe zwiastowało ograniczenie rozmachu, z jakim budowano Wisłę, przynajmniej na czas wykluczenia z europejskich pucharów. Pozyskano w nim jedynie Olgierda Moskalewicza z Pogoni Szczecin.
Biała Gwiazda pewnie zmierzała po tytuł mistrzowski i zdołała go sobie zapewnić na miesiąc przed końcem rozgrywek. Tytuł miał słodko-gorzki smak. Słodki, ponieważ zdobyty po wielu latach posuchy, do tego Wiślacy zapewnili sobie triumf w rozgrywkach po pokonaniu Legii na jej stadionie. Gorzki, bo przez wybryk chuligana (który, jak pokaże przyszłość, nie po raz ostatni zadziałał na szkodę klubu) nie dawał przepustki do Europy.
Miejsce Wisły w eliminacjach do Ligi Mistrzów zajął Widzew Łódź, który w ostatniej rundzie przegrał w dwumeczu z włoską Fiorentiną.
– Szkoda było jak cholera tego zespołu. To była orkiestra, która sama grała. Niby kara obejmowała rok, ale był to rok straconej szansy. Boguś Cupiał był załamany, bo jemu marzyły się przede wszystkim sukcesy w Europie. Trzeba go było przekonywać, żeby wytrzymał, że rok jakoś klub przetrwa i odbije sobie wszystko w przyszłości. Prawda jednak jest taka, że ten zespół w pełni gotowy do walki o Ligę Mistrzów był właśnie wtedy, po tym świetnym sezonie. Do dzisiaj żałuję, że nie było szansy powalczyć – mówił po latach Franciszek Smuda.
Stan dotąd nieznany
W sezonie 1999/2000 Wisła miała potwierdzić swoją pozycję najlepszej drużyny w Polsce oraz przygotować kadrę do walki o Ligę Mistrzów latem 2000 roku. Na koniec sezonu okazało się, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Po raz pierwszy dał o sobie znać brak cierpliwości Bogusława Cupiała do szkoleniowców. Klub był ponownie pasywny na rynku transferowym, a oddanie kilku piłkarzy do innych klubów spowodowało niespodziewanie krótką ławkę rezerwowych – gotowych do gry było zaledwie 19 graczy, a jedynym wartościowym wzmocnieniem był lewoskrzydłowy Brasilia. Klub nie dogadał się z Widzewem w sprawie transferu Tomasza Łapińskiego. Łodzianie żądali za obrońcę 8 milionów złotych. Do tego doszedł stan, którego od czasów wejścia do klubu Tele-Foniki w Wiśle nie znano – kryzys sportowy.
Zmagania ligowe Biała Gwiazda rozpoczęła kapitalnie – od pięciu wygranych. W szóstej kolejce doszło do pierwszej straty punktów i remisu z Pogonią. Tydzień później Wisła ponownie podzieliła się punktami, tym razem ze Stomilem.
Nadeszła feralna 8. kolejka, która wstrząsnęła klubem. Na Reymonta przyjechała Polonia Warszawa, w której furorę robił Emmanuel Olisadebe – piłkarz, na którego Wisły jeszcze nie tak dawno nie było stać.
Do przerwy dwoma golami prowadzili goście ze stolicy. Po zmianie stron Wiślacy zdołali wyrównać, lecz na kwadrans przed końcem gola dającego zwycięstwo Czarnym Koszulom strzelił Piotr Dziewicki. Dla Wisły była to pierwsza porażka w sezonie, co nie zmieniało faktu, że po ośmiu spotkaniach miała na koncie 17 punktów i zajmowała trzecie miejsce w tabeli, za chorzowskim Ruchem i właśnie Polonią.
Dwie godziny po zakończeniu meczu wiceprezes Zbigniew Koźmiński mówił, że o zmianie trenera nie ma mowy. Trudno było się z nim nie zgodzić – żaden rozsądny prezes nie zwalnia trenera w momencie, gdy po zdobyciu mistrzostwa Polski i zdobyciu kompletu punktów na inaugurację kolejnego sezonu nadchodzą trzy mecze bez wygranej, nawet w Polsce.
Tyle tylko, że ktoś musiał być pierwszy. Dzień po porażce z Polonią Smuda złożył dymisję, niekoniecznie z własnej woli. Mateusz Miga przytoczył wypowiedź Zbigniewa Koźmińskiego, ówczesnego wiceprezesa klubu, który dostał od Bogusława Cupiała polecenie wyrzucenia trenera, sformułowane przy użyciu niezbyt wybrednych słów. Działacze zarzucali trenerowi fatalną politykę transferową, za którą de facto Franz nie był samodzielnie odpowiedzialny, jak również złe przygotowanie drużyny do sezonu.
Miejsce Smudy zajął ściągnięty w trybie awaryjnym Jerzy Kowalik, były asystent Łazarka, pracujący wówczas w krakowskim Hutniku. Razem z Kowalikiem do klubu trafił pomocnik Krzysztof Bukalski.
Kowalik od początku pełnił w Wiśle funkcję strażaka. Żaden z działaczy nie ukrywał, że celem trenera jest poprowadzenie klubu przez kilka kolejek, a w tym czasie klub przekona szkoleniowca o uznanym nazwisku do pracy przy Reymonta. Najpoważniejszymi kandydatami byli dwaj byli selekcjonerzy – Henryk Apostel oraz Antoni Piechniczek.
Obaj panowie byli skłonni przejąć drużynę dopiero po rundzie jesiennej, tak aby mogli przepracować z nią okres przygotowawczy przed rundą wiosenną. Piechniczek był szczególnie niechętny do bezpośredniego zastąpienia Smudy, ponieważ Franz publicznie wyrażał swoje wątpliwości dotyczące trenerskich kompetencji człowieka, który w 1982 roku doprowadził Biało-Czerwonych do trzeciego miejsca na świecie.
Kowalik popracował niespełna trzy tygodnie. Wyleciał po przegranym 0:3 meczu Pucharu Ligi (ktoś jeszcze pamięta takie rozgrywki w Polsce?) z Polonią Warszawa. Trenerowi podziękowano szybciej niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać, z nim samym włącznie. Do końca rundy jesiennej zespół prowadził Marek Kusto, a jego asystentem był Adam Nawałka.
Na półmetku sezonu Wisła zajmowała czwarte miejsce w tabeli z dorobkiem 26 punktów i stratą czterech oczek do liderujących piłkarzy chorzowskiego Ruchu. Na podium znalazły się ponadto dwie stołeczne ekipy – druga Polonia oraz trzecia Legia.
Zimą drużyna została wzmocniona kilkoma nowymi zawodnikami, m.in. Maciejem Żurawskim, Arkadiuszem Głowackim czy Kamilem Kosowskim. Próbowano także przyspieszyć transfer Marcina Baszczyńskiego z Ruchu Chorzów. Przejście obrońcy pod Wawel było zaplanowane na lipiec 2000 roku i wtedy też faktycznie do niego doszło.
Jeszcze pod koniec 1999 roku do klubu powrócił Wojciech Łazarek, tym razem na stanowisko dyrektora sportowego. W lutym 2000r. Wiślacy wyjechali na zgrupowanie do Włoch i w jednym ze sparingów przegrali z białoruskim FK Homel 1:5. I choć był to mecz jedynie towarzyski, jego wynik sprawił, że Bogusław Cupiał zadecydował – a jakże – o zmianie szkoleniowca.
Wiceprezes Zbigniew Koźmiński za pośrednictwem swojego syna Marka, grającego wówczas we włoskiej Brescii, chciał znaleźć szkoleniowca z Italii. Temat dość szybko upadł, a zadanie spadło na Łazarka. W trakcie włoskiego obozu Baryła został samozwańczym trenerem Wisły, wchodząc w kompetencje Kusty. Zawsze starał się być krok przed pierwszym trenerem. W międzyczasie kontaktował się z innymi kandydatami, ponownie pojawił się temat zatrudnienia Antoniego Piechniczka.
Jeszcze przez zakończeniem zgrupowania Łazarek obwieścił wszem i wobec, że żaden z trenerów z którymi rozmawiał nie wyraził zainteresowania pracą z Wisłą, w związku z czym Baryła zarekomendował…siebie. Po pewnym czasie wyszło na jaw, że Łazarek nigdy nie skontaktował się ani z Piechniczkiem, ani z nikim innym – udawał rozmowy telefoniczne, żeby wzmocnić swoją pozycję. Niestety nie udało mi się skontaktować z trenerem – jego telefon milczał.
Co jeszcze bardziej absurdalne, Marek Kusto został zdegradowany do roli asystenta Łazarka. Prawdopodobnie żaden inny trener na świecie nie wpadłby na taki pomysł. W sztabie szkoleniowym pozostał Adam Nawałka, jeszcze przed chwilą podwładny Kusty, teraz równy mu stanowiskiem, choć przecież awansu nie dostał.
Rundę rewanżową rozpoczęto 4 marca. Choć trudno w to uwierzyć, dostał jeszcze mniejszy kredyt zaufania niż zatrudniony i wyrzucony jesienią Kowalik. Trener ściągnięty z Hutnika poprowadził klub w pięciu spotkaniach, a były selekcjoner w czterech. Został zwolniony w trakcie meczu czwartej wiosennej kolejki, kiedy Wisła pojechała do Radzionkowa. Nie, nie po meczu. W trakcie, a dokładnie po pierwszej połowie. Słabo grająca Wisła przegrywała do przerwy 0:1 i to właśnie wtedy Bogusław Cupiał poinformował Adama Nawałkę, że przejmuje stery.
Kolejnym absurdem było ustawienie Wisły w tamtym meczu – na boisku znajdowało się zaledwie dwóch nominalnych obrońców, Marek Zając i Kazimierz Węgrzyn. Trzyosobową linię obrony uzupełniał pomocnik, Kamil Kosowski. Bilans Łazarka od czasu wyrugowania Kusty to dwie wygrane, remis i porażka. Podobnie jak Smuda, wyleciał z klubu po pierwszej przegranej.
Cupiał powierzył prowadzenie drużyny kolejnemu strażakowi, który okazał się bardzo dobrym – choć jak czas pokazał – ponownie krótkoterminowym wyborem. Po Łazarku zostało w klubie dwóch jego asystentów. Kusto swoją szansę już miał, postawiono zatem na Nawałkę. Był 20 marca 2000 roku, ligowcy rozegrali 19 z 30 zaplanowanych kolejek, a Wisłę obejmował piąty trener. Brzmi to jeszcze bardziej absurdalnie, jeżeli weźmiemy pod uwagę to, że zespół zajmował czwarte miejsce w tabeli, ciągle miał szansę na obronę tytułu, a także na zdobycie Pucharu Polski.
Nawałka prowadził Wisłę do końca sezonu. W kwietniu praktycznie stracił szansę na obronę tytułu po przegranym w dość kontrowersyjnych okolicznościach meczu z Polonią Warszawa 1:2. Czarne Koszule strzeliły gola na wagę trzech punktów w ósmej minucie doliczonego czasu gry.
Jego statystyki były jednak bardzo przyzwoite. W 11 meczach wygrał siedmiokrotnie, dwa razy remisował i tyle samo razy musiał uznać wyższość przeciwnika. Wywalczył 23 punkty, co w okresie od 20 marca do końca sezonu było trzecim najlepszym wynikiem w lidze. Wisła była także najskuteczniejszą drużyną badanego okresu – strzeliła 30 goli.
Przed Wisłą znalazła się Polonia Warszawa, mistrz Polski z 2000 roku, choć drużyna z Konwiktorskiej wcale nie spisywała się najlepiej w końcówce sezonu. Pierwsze miejsce w klasyfikacji obejmującej 11 ostatnich kolejek nie miała sobie równych Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski. Dobra gra Wisły pod wodzą Nawałki zaowocowała wicemistrzostwem kraju. Strata do Polonii wyniosła 9 punktów.
Szansą na uratowanie sezonu był finał Pucharu Polski, w którym Wisła zagrała z Amicą Wronki. O ustawionym finale Amiki z Aluminium Konin z 1998 roku napisano już chyba wszystko. W 2000 roku rozegrano decydujący o końcowym triumfie dwumecz. U siebie Wiślacy zremisowali 2:2, by we Wronkach przegrać 0:3. Momentalnie pojawiły się głosy o sprzedanym meczu, lecz zarzuty chyba nie mają racjonalnych podstaw. W Krakowie płacono tak dobrze, że szukanie takiego źródła dochodu nie miałoby większego sensu.
Trudno w ogóle racjonalnie wytłumaczyć to, co w sezonie 1999/2000 działo się w Wiśle. Mistrzowski skład wzmocniony kilkoma dobrymi piłkarzami i trenowany przez szkoleniowca, który dopiero co wprowadził Widzew Łódź do Ligi Mistrzów powinien być systematycznie wznoszony na wyższe poziomy. Skoro mistrzowska drużyna z 1999 roku była zdaniem wielu gotowa na walkę o Champions League, to czy nie należało dokonać kolejnych wzmocnień i prowadzić ją w obranym wcześniej kierunku? Na to pytanie chyba nigdy nie poznamy odpowiedzi.
Faktem jest, że w tamtym sezonie przy Konwiktorskiej 6 w Warszawie zbudowano bardzo mocny zespół, ale Wisła nie obroniła tytułu przez chaos panujący w klubie. Nie udało mi się znaleźć żadnego podobnego przykładu, więc jestem naprawdę ciekawy, czy był w piłce podobny przypadek, by drużynę broniącą tytuł prowadziło aż pięciu różnych szkoleniowców, każdy w roli trenera tymczasowego.
Problemem była też krótka ławka rezerwowych, zwłaszcza w rundzie jesiennej. Przed sezonem lekką ręką oddano Sławomira Palucha i Daniela Dubickiego do Chorzowa, a Grzegorza Nicińskiego do Katowic. Naprawdę niepotrzebna była plaga kontuzji, wystarczyły dwa urazy w drużynie i jedno zawieszenie za kartki, aby przysłowiowa kołdra zrobiła się zbyt krótka.
Kryzysy sportowe były wynikiem zbyt częstej zmiany szkoleniowców. Spróbujmy postawić się w roli piłkarzy, którym co chwilę serwowano inne treningi, ponieważ każdy kolejny trener miał własną wizję prowadzenia zajęć.
Podstawowym błędem było pozbycie się Franciszka Smudy przy pierwszej ligowej porażce. Drużyna nie grała w tamtym czasie porywającej piłki, lecz Franzowi potrzebne było to, czego najczęściej trenerom w Polsce nie daje się w nadmiarze – czasu i spokoju pracy.
Jego zwolnienie pośrednio przyczyniło się do rozłamu na szczycie i odejściu z klubu Stanisława Ziętka i Zbigniewa Urbana. Obaj panowie nie zgadzali się z decyzją Cupiała o zwolnieniu Smudy, ale niestety nie mieli nic do powiedzenia. Bohaterowie serialu Ranczo spędzający czas na ławeczce pod sklepem mówili, że należy się dzielić, pracą zwłaszcza. Bogusław Cupiał chętnie dzielił się swoimi pieniędzmi, lecz o podziale władzy w klubie nie mogło być mowy.
Wojciech Łazarek jest mistrzem barwnych powiedzeń. Jedno z nich głosi, że podejmowanie się pracy trenera w Polsce jest jak całowanie tygrysa w zadek – przyjemność żadna, a ryzyko ogromne. Sam Baryła padł ofiarą własnych słów.
Nawałka pełnił funkcję pierwszego szkoleniowca do końca sezonu 1999/2000. Do nowej kampanii ligowej Wiślacy przygotowywali się pod wodzą Oresta Lenczyka.
Pucharowy rollercoaster i powrót na szczyt
O Oreście Lenczyku napisano i powiedziano chyba wszystko. Część jego dawnych podopiecznych chwali nestora polskich trenerów, inni zaś wspominają pracę z nim jako największy koszmar. Dla jednych mentor i opiekun, dla innych człowiek, który nie ma pojęcia o taktyce. Równie dużą wagę przykłada do gry piłkarza, jak i jego dobrego zachowania. To trener, który potrafił zdjąć piłkarza z boiska dlatego, że nie okazywał szacunku sędziego. Młody człowiek, który pierwszy podaje mu rękę na powitanie, jest z miejsca spalony.
Kiedy w 2011 roku Lenczyk pojawił się w szatni Śląska Wrocław, kazał piłkarzom wstać i chórem powiedzieć dzień dobry, panie trenerze. Wtedy szkoleniowiec odpowiadał dzień dobry, kochani piłkarze i po całej ceremonii powitalnej mógł przejść do meritum.
Lenczyk miał charakterystyczny sposób przywoływania zawodników poprzez cmokanie na nich. Kiedyś na zgrupowaniu GKSu Bełchatów, na który udała się także rodzina trenera okazało się, że cmokanie nie służy jedynie przywoływaniu uwagi zawodników.
Co by o Lenczyku nie mówić, to jednak zawsze potrafił przygotować drużynę do sezonu, a braku fachowości absolutnie nie można mu zarzucić. Po dwóch kolejkach bilans Wisły to dwa wygrane mecze, siedem goli strzelonych, zero straconych. Pierwsza strata punktów przyszła w trzeciej kolejce w wyniku remisu z Widzewem, a w następnym spotkaniu Wiślacy po raz pierwszy zeszli z boiska pokonani. Musieli uznać wyższość Pogoni Szczecin, w której grało kilku piłkarzy odrzuconych przez Wisłę – Kazimierz Węgrzyn, Grzegorz Kaliciak, Brasilia oraz Daniel Dubicki, choć żaden z nich gola nie strzelił. Tamta Pogoń była zresztą rewelacją rozgrywek. Klub finansowany przez tureckiego biznesmena Sabriego Bekdasa i prowadzony przez trenera Edwarda Lorensa sięgnął po wicemistrzostwo Polski w 2001 roku.
Wicemistrzostwo Polski dało Wiśle prawo gry w Pucharze UEFA, ponieważ kara nałożona na klub po incydencie z Dino Baggio została wykonana. W rundzie wstępnej Wiślacy zmierzyli się z bośniackim Zeljeznicarem Sarajewo. Biała Gwiazda awansowała do I rundy Pucharu UEFA po bezbramkowym remisie w Bośni oraz wygranej 3:1 w Krakowie. Hat-trickiem popisał się Tomasz Frankowski, którego jeszcze w poprzednim sezonie część działaczy chciała wypchnąć z klubu przy pierwszej nadarzającej się okazji i który został odsunięty od składu po zaledwie dwóch (!) spotkaniach bez zdobytej bramki.
W kolejnej rundzie los skojarzył drużynę z Reymonta z hiszpańskim Realem Saragossa, którego tak naprawdę w tamtej edycji Pucharu UEFA powinno nie być. Piłkarze z Aragonii zajęli 4. miejsce w lidze i szykował się do gry w eliminacjach do Ligi Mistrzów, ale plany pokrzyżował Real Madryt do spółki z hiszpańską federacją. Królewscy wygrali Champions League w 2000 roku, lecz piąta pozycja w lidze nie dawała im możliwości walki o obronę trofeum. Włodarze hiszpańskiego związku piłkarskiego pogrzebali w przepisach i znaleźli taki, który umożliwił im zgłoszenie Madrytczyków do najważniejszych klubowych rozgrywek na Starym Kontynencie, a Real Saragossa został niejako zdegradowany do Pucharu UEFA.
Pierwsze spotkanie w Hiszpanii rozpoczęło się znakomicie dla Wisły, bo od gola Kałużnego, który dał prowadzenie, lecz skończyło się na 4:1 dla Hiszpanów. Kwestia awansu wydawała się rozstrzygnięta, lecz futbol byłby pozbawiony swojej magii i wyjątkowości, gdyby można było wydawać takie osądy ze stuprocentową pewnością.
W meczu rewanżowym przewaga piłkarzy z Saragossy została powiększona już w 5. minucie po tym, jak piłkę do własnej bramki skierował Marcin Baszczyński. Wtedy goście z Hiszpanii popełnili najgorszy możliwy błąd – uwierzyli, że awans do kolejnej fazy pucharu mają więcej niż pewny. Mentalnie kompletnie siedli.
W przerwie trener Lenczyk zagrał va banque i dokonał trzech zmian. Z boiska zeszli Kulawik, Moskalewicz i Czerwiec, a w ich miejsce pojawili się odpowiednio Sosin, Iheanacho i Niciński.
Druga połowa zaczęła się dla Wisły doskonale, bo od gola wprowadzonego chwilę wcześniej Kelechiego Iheanacho. Wiślacy nadal potrzebowali trzech goli, by wyrównać stan rywalizacji i chyba nawet najzagorzalsi fani Białej Gwiazdy nie wierzyli w powodzenie tej misji.
Cztery minuty później było 2:1 po golu Tomasza Frankowskiego, lecz w dalszym ciągu wyglądało to na zwycięstwo na otarcie łez. Wisła nie dawała za wygraną i na pół godziny przed końcowym gwizdkiem do wyrównania stanu rywalizacji brakowało jej tylko i aż jednego gola. Na 3:1 znakomitym strzałem z dystansu podwyższył Kazimierz Moskal. Wtedy zaczęto wierzyć, że awans jest w zasięgu.
Wiślacy kontynuowali napór, lecz piłka nie chciała wpaść do siatki po raz czwarty. W 88. minucie niemożliwe stało się możliwe. Po kolejnej akcji ofensywnej piłka dwa razy odbiła się od poprzeczki, a następnie została wepchnięta do praktycznie pustej bramki przez Frankowskiego. To był prawdopodobnie największy powrót w historii polskiej piłki.
Po 90 minutach nastąpiła dogrywka. Dodatkowe 30 minut nie przyniosło rozstrzygnięcia, więc konieczne były rzuty karne. W nich odegrał się drugi akt dramatu Baszczyńskiego. Zgłoszony do wykonywania jedenastek przez Kamila Kosowskiego podszedł do piłki i…jego strzał został obroniony. Na szczęście dla Baszcza i całej Wisły w drużynie rywali pomyliło się dwóch piłkarzy. Wisła jako pierwszy polski klub wyeliminowała z pucharów drużynę z Hiszpanii.
W II rundzie Wisła ponownie trafiła na rywala z Półwyspu Iberyjskiego, tym razem na portugalskie FC Porto. W Krakowie udało się wywalczyć bezbramkowy remis, a przed rewanżem trener Lenczyk próbował wzbudzić u swoich piłkarzy ambicję i wolę walki mówiąc, że sami są sobie winni tego, że znaleźli się w Portugalii. Efekt? Porażka 0:3. W Porto w dużej mierze zagrali zawodnicy, którzy w 2003 roku sięgnęli po Puchar UEFA, a rok później wygrali Ligę Mistrzów.
Po feralnej porażce w Pogonią Wiślacy wygrali osiem kolejnych spotkań ligowych. Zwolnili dopiero pod koniec rundy, kiedy w dwóch ostatnich spotkaniach wywalczyli jeden punkt. Ł s
Zimą drużynę wzmocnił Mirosław Szymkowiak, który przyszedł z Widzewa. Sam piłkarz nie palił się do zmiany barw klubowych, jednakże coraz cięższa sytuacja finansowa łódzkiego klubu zmusiła jego działaczy do sprzedaży pomocnika.
Początek rundy wiosennej pokazał, że w drużynie wyraźnie coś nie gra. Zespół miał problemy ze skutecznością, a w konsekwencji – ze zdobywaniem punktów. Po pięciu wiosennych kolejkach Wisła miała na koncie pięć punktów i tyle samo strzelonych goli, z czego cztery to trafienia z rzutów karnych.
Prezes Cupiał postanowił, że trzeba ratować sezon i topniejącą przewagę nad resztą stawki i należy wymienić trenera. 6 kwietnia 2001 roku, po 279 dniach pracy podziękowano Lenczykowi, a jego miejsce zajął Adam Nawałka.
Odejście Oresta Lenczyka na pewno wyszło na dobre Maciejowi Żurawskiemu, który miał problemy ze skutecznością, do tego równie często co w ataku grał na obu skrzydłach. Pierwszy mecz pod wodzą Nawałki zakończył się wygraną 3:0 nad Górnikiem Zabrze, a Żuraw dwukrotnie wpisał się na listę strzelców.
Nawałka poprowadził zespół w 12 meczach, z których siedem wygrał. W czerwcu mógł cieszyć się z tytułu mistrza Polski, kończąc sezon z jedenastopunktową przewagą nad Pogonią. W całym sezonie Wisła strzeliła najwięcej goli (66), a także miała najlepszą defensywę (27 straconych goli).
Sezon 2000/01 był czasem względnej stabilizacji w klubie po nieustannych zmianach szkoleniowców. Wzmocnienie składu i większy spokój dały efekt w postaci pewnie zdobytego tytułu mistrza Polski. Dwumecz z Realem Saragossą pokazał, że piłkarze mogą skutecznie rywalizować na arenie międzynarodowej.
Tytuł zdobyty w 2001 roku oznaczał, że przed Wisłą Kraków stanęło zadanie spełnienia jednego z głównych celów – awansu do Ligi Mistrzów. Piłkarze ze starego grodu Kraka podchodzili do tego zadania po raz pierwszy w erze Bogusława Cupiała.
Jej pierwszy etap, zamykający się w okresie od października 1997r. do połowy 2001r. pod kilkoma względami okazał się rewolucyjny dla polskiej piłki nożnej, przede wszystkim pod względem finansowym, ale także organizacyjnym. Piłkarze przychodzili do klubu za niespotykane wcześniej kwoty, podpisywali rekordowe kontrakty i co najważniejsze z ich punktu widzenia – pieniądze dostawali bez najmniejszych opóźnień. Klub mógł pozwolić sobie na organizację obozu przygotowawczego zagranicą, nie musiał być zdany na wybór między Świerklańcem a Cetniewem. Wisła osiągnęła na tyle wysoki poziom sportowy, że przy odpowiedniej długofalowej strategii mogła zdominować ligę na lata.
W omawianym okresie ujawniły się również pewne zachowania sternika, które w przyszłość będą miały negatywne konsekwencje dla klubu. To przede wszystkim właśnie brak dalekowzroczności, oczekiwanie wyniku na tu i teraz, brak cierpliwości do trenerów, kompletne zaniedbanie szkolenia młodzieży oraz zupełne ignorowanie czynnika ludzkiego w sporcie.
Koniec części I.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
- Jacek Krzynówek – bohater z Lizbony
- Ręczna robota Jana Furtoka – Polska – San Marino 1993
- Polska – RFN 1971. Zapiski z archiwum służb specjalnych
- Nur für Deutsche? Przedwojenne konfrontacje polsko-niemieckie
PRZEMYSŁAW PŁATKOWSKI