Marcelo Salas – Matador z plemienia Mapuczów

Czas czytania: 15 m.
0
(0)

Rozgrywane w 1998 r. mistrzostwa świata we Francji były pierwszymi, które świadomie oglądałem. Do dziś doskonale pamiętam mecz Argentyny z Anglią, odpadnięcie Paragwaju po dogrywce, czy porażkę Chorwacji w półfinale. Jak każdy turniej, także i ten francuski miał swoich większych i mniejszych bohaterów. O tych większych każdy z was pewnie pamięta, ale ci mniejsi czasami zacierają się w pamięci. Nazwiska, które mi jednoznacznie kojarzą się z tamtym mundialem to Marokańczyk Mustapha Hadji, Paragwajczyk José Luis Chilavert, Nigeryjczyk Sunday Oliseh, czy urodzony w Chile Marcelo Salas, o którym będzie ten tekst.

Po raz pierwszy szerszej publiczności dał się poznać 11 lutego 1998 r. Chilijska reprezentacja w ramach przygotowań do mistrzostw świata rozgrywała na początku roku kilka meczów towarzyskich. Salas był wtedy zawodnikiem argentyńskiego River Plate. Klub nie puścił go na turniej rozgrywany w Hongkongu, gdzie Chile mierzyło się z gospodarzami i Iranem. Nie poleciał też do Australii i Nowej Zelandii. W lutym jednak La Roja mierzyła się z Anglikami. Rozgrywany na Wembley mecz miał być ważnym sprawdzianem dla Chile, które wracało na najważniejszą piłkarską imprezę po 16 latach nieobecności.

Egzamin zdali celująco. Chile zwyciężyło 2:0, a obie bramki strzelił Marcelo Salas. W ten sposób skradł show debiutującemu, młodziutkiemu Owenowi. Brytyjskie media nie kryły zachwytu nad świetną grą Chilijczyka. Daily Telegraph pisał, że zawodnik udzielił Anglikom lekcji futbolu, a The Telegraph zwracał uwagę na wyjątkowej urody pierwszą bramkę:

Pierwszy gol, strzelony tuż przed przerwą lewą nogą, był jednym z najpiękniejszych, jaki widziała historia Wembley

MOŻNA BYŁO PRZECZYTAĆ PO MECZU.

Salas to klasa światowa. Ma wszystko, co jest potrzebne, żeby odnieść sukces w wielkim klubie. Można powiedzieć, że był prawdopodobnie jednym z najlepszych snajperów, przeciwko którym grałem w reprezentacji

– KOMPLEMENTOWAŁ PO MECZU PRZECIWNIKA TONY ADAMS.

Potomek Indian

Marcelo Salas urodził się 24 grudnia 1974 r. w Temuco. To ćwierćmilionowe miasto jest ośrodkiem administracyjnym regionu Araukania. Leży w środkowym Chile, 670 km na południe od stolicy kraju – Santiago.  Tereny te od wieków zamieszkiwane są przez walecznych i nieustępliwych Indian. Ludu Mapuczów nie byli w stanie ujarzmić ani Inkowie, ani hiszpańscy konkwistadorzy. Dopiero w XIX w. pokonała ich armia chilijska. Swoją kulturalną odrębność zdołali jednak zachować do dzisiaj.

Tak samo waleczny był również Salas. Z tą różnicą, że on swoje boje toczył na zielonej murawie. Pierwszy raz na trawiastym boisku zagrał, mając 16 lat. Wcześniej nie miał ku temu okazji. Jego pierwszym klubem był lokalny Santos FC Temuco. Tam zaczęła się kariera jednego z najbardziej rozpoznawalnych chilijskich piłkarzy. Dzisiaj klub na swoim oficjalnym twitterowym koncie szczyci się swoją szkółką oraz tym, że to właśnie stąd na szerokie wody wypływał Salas. Występy w jednym zespole to było jednak za mało dla zdolnego chłopaka. Wkrótce zaczął więc grać dla innego klubu z rodzinnego miasta – Deportivo Temuco.

Podobnie jak wszyscy chłopcy w Ameryce Południowej żywiłem się chlebem i futbolem. Moja mama musiała po mnie przychodzić i zabierać do domu, bo inaczej spędzałbym całe dnie z piłką. Moim pierwszym klubem był ten z najbliższej okolicy – Santos. Po pewnym czasie dostałem szansę w zespole Deportivo Temuco, więc grałem w środy i soboty dla dwóch różnych drużyn

WSPOMINAŁ SWOJE POCZĄTKI SALAS.

Dzielił swój czas między dwa zespoły do 1990 r. Wtedy w barwach Deportivo rozegrał kilka spotkań, kolejno przeciwko Huachipato, Audax Italiano i Universidad de Chile. W tym ostatnim meczu wpadł w oko Salvadorowi Biondiemu, który współpracował z Los Azules. Dwa gole, które strzelił stołecznemu klubowi, wystarczyły, żeby działacz się nim zainteresował. Salas wiedział, że w stolicy będzie miał większe możliwości rozwoju. Postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i wyjechać do Santiago. Trudno było mu opuścić rodzinny dom, ale był zdeterminowany, żeby osiągnąć sukces. Chciał zaliczyć testy w CD Palestino, próbował też dostać się do Colo Colo, ale bez rezultatów. Wreszcie pojawił się w La U. Salvador Biondi doskonale go pamiętał. Przekonał działaczy, że warto wydać 60 tys. dolarów na transfer. Wkrótce Salas przeniósł się z Deportivo Temuco (którego dziś jest prezesem) do jednego z najbardziej utytułowanych chilijskich klubów – Universidad de Chile.

Z czerwonym U na sercu

Początkowo grywał w drużynie U-17. Pierwszy raz niebieską koszulkę z czerwoną literą U na sercu założył w meczu przeciwko CD Soinca Bata. Lepszego debiutu nie mógł sobie wymarzyć – strzelił dwie bramki. Juniorzy Los Azules okazali się najlepsi w kraju, a Salas został najlepszym strzelcem rozgrywek. Bardzo dobra dyspozycja napastnika nie umknęła uwadze selekcjonerów juniorskich reprezentacji. W 1991 r. wystąpił w mistrzostwach Ameryki Południowej U-17, gdzie zajął z zespołem czwarte miejsce. Rok później był już członkiem kadry U-20. Sukcesy na szczeblu młodzieżowym nie były mu jednak pisane i żeby rozsławić swój kraj, musiał jeszcze trochę poczekać.

Jego kariera zaczynała nabierać rozpędu. Cały czas miał go na oku ówczesny trener Arturo Salah. Swój profesjonalny debiut zaliczył 10 kwietnia 1993 r. w meczu pucharowym z Deportes Colchagua. Wszedł na ostatni kwadrans, zmieniając Mariano Puyola. W chilijskiej Primera División swój pierwszy występ zanotował 11 lipca, ponownie zmieniając Puyola. Ostatecznie swój debiutancki sezon w elicie zakończył z 12 meczami na koncie. We wszystkich wchodził z ławki.

Do pierwszej jedenastki wskoczył już w następnym sezonie. 4 stycznia 1994 Salas strzelił swoją pierwszą bramkę. La U co prawda przegrali 1:2 z Cobreloą, ale piłkarz był chwalony przez ekspertów. Swoimi występami zrobił prawdziwą furorę. Pojawiał się na boisku 25 razy i strzelił aż 27 bramek. Do tytułu króla strzelców co prawda zabrakło mu kilku trafień, ale w dużej mierze to dzięki niemu Los Azules odzyskali tytuł po 25 latach. To właśnie Salas strzelił decydującego o mistrzostwie gola w spotkaniu z Universidad Católica 4 grudnia 1994. W pamięci kibiców zapisał się też dzięki hat-trickowi z 15 maja w derbowym pojedynku z odwiecznym rywalem Colo Colo. Jak wspominał po latach, doskonale zapamiętał swój debiut, ale to właśnie spotkanie z  Los Albos uważa za swoje najlepsze w barwach Universidad de Chile. Pod koniec roku pokazał się szerszej publiczności w południowoamerykańskim odpowiedniku Pucharu UEFA, czyli w Copa CONMEBOL. Strzelił dwie bramki i dotarł z drużyną do półfinału, gdzie musiał uznać wyższość urugwajskiego Peñarolu.

Jako mistrz Chile miał okazję zaprezentować się w najważniejszych klubowych rozgrywkach za oceanem. Pierwszy mecz w Copa Libertadores to również był jego popis. W starciu z Universidad Católica, które La U wygrali 4:1, trzykrotnie pokonywał bramkarza. Pechowe porażki z zespołami z Kolumbii sprawiły, że o awansie, który dawało trzecie miejsce w grupie, decydował dodatkowy mecz. W wewnętrznym starciu chilijskich drużyn lepsi okazali się La Católica. Niepowodzenie na arenie międzynarodowej Salas odbił sobie na krajowym podwórku. Strzelił 17 bramek i znowu był liderem drużyny, doprowadzając ją do kolejnego triumfu w lidze.

El Matador zakłada koszulkę La Roja

Kibice zaczęli nazywać go El Matador. Na pytanie, skąd wziął się taki przydomek, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Jest kilka wersji. Według jednej z nich podczas meczu z Colo Colo publiczność zaczęła śpiewać piosenkę ze słowem matador w refrenie. Ponieważ Salas został bohaterem spotkania, to zaczęto go tak nazywać. Inna mówi, że napastnik tak błyskawicznie uderzał piłkę, jak matador zadający ciosy. Najbardziej chyba zbliżona do prawdy zakłada, że przydomek wiąże się ze sposobem, w jaki celebrował strzelone bramki. Klękał na lewe kolano i prawą rękę unosił do góry. Tak samo, jak uczestnicy corridy po walce z bykiem. Trudno powiedzieć, która jest prawdziwa, choć pewnie w każdej jest ziarno prawdy. Niezależnie od tego, coraz lepsze występy Chilijczyka zwróciły uwagę selekcjonera narodowej reprezentacji.

Wykluczona z eliminacji reprezentacja mogła rozgrywać tylko mecze towarzyskie, a Copa America w 1993 r. zakończyła już na fazie grupowej. Zmieniali się selekcjonerzy. W ciągu kilkunastu miesięcy reprezentacją kierowali Arturo Salah, który znał naszego bohatera z pracy w klubie, Urugwajczyk Nelson Acosta i Chorwat Mirko Jozić. To właśnie przybysz z Europy, który miał na koncie sukcesy z Colo Colo, powołał Marcelo do kadry.

Salas zadebiutował w obecności ponad 60 tys. kibiców na Estadio Nacional w Santiago. 18 maja 1994 r. Chile podejmowało Argentynę, która w składzie miała takie tuzy jak Diego Maradona, Gabriel Batistuta, Abel Balbo, Fernando Redondo, Diego Simeone, Oscar Ruggeri czy Roberto Sensini. Niespełna 20-letni Salas pojawił się na boisku w drugiej połowie, zmieniając w 67. minucie Fabiána Guevarę. Nie przestraszył się wielkich nazwisk w zespole rywala i 10 minut po wejściu strzelił swoją pierwszą bramkę w barwach narodowych. Chile zyskało nowego goleadora, który wkrótce wraz z Ivánem Zamorano stworzył jeden najlepszych ataków końca XX w. Niespełna rok później jedyny raz zagrał w rodzinnym mieście. La Roja tylko zremisowała z niezbyt silną wtedy Islandią, a Salas strzelił jedynego gola dla Chile, wywołując wybuch radości na trybunach.

Na podbój wielkiego świata

Wkrótce liga chilijska zrobiła się dla niego za mała. Dobre występy w kadrze i w klubie zwróciły uwagę najsilniejszych klubów na kontynencie. O zawodnika pytało również hiszpańskie UD Las Palmas i meksykańskie CF Monterrey. W 1996 r. w Copa Libertadores dotarł aż do półfinału. Po drodze strzelał bramki ekwadorskiej Barcelonie, urugwajskiemu Defensorowi Sporting i brazylijskiemu Botafogo. W starciu o finał La U zmierzyli się z River Plate. Pierwszy mecz, którego gospodarzem byli Chilijczycy, zakończył się rezultatem 2:2. Trzeba jednak przyznać, że Argentyńczycy mieli sporo szczęścia. Rewanż w Buenos Aires Los Millonarios zdołali rozstrzygnąć na swoją korzyść i odnieśli skromne zwycięstwo 1:0.

Salas zaprezentował się jednak bardzo dobrze i jeszcze bardziej zwrócił na siebie uwagę. Kwestią czasu było to, kiedy zmieni klub. Wkrótce wybrał się do stolicy Argentyny, gdzie miał podpisać kontrakt z Boca Juniors. Jednak kiedy zjawił się na miejscu, ówczesny szkoleniowiec Carlos Bilardo oznajmił: Salas jest za niski. Miał jeszcze dodać, że żaden Chilijczyk nie zrobił furory w lidze argentyńskiej. Marcelo nie załamał się, dzielnie zniósł zniewagę i już dwa tygodnie później parafował umowę z River Plate.

W zespole Los Millonarios

Pobyt w River Plate otworzył przed nim drzwi do wielkiej kariery. Argentyński klub zapłacił za Chilijczyka 2,6 mln dolarów. Napastnik z miejsca stał się jednym z podstawowych zawodników drużyny. Grał obok takich sław jak Francescoli czy Ortega i znakomicie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Jeszcze w grudniu załapał się na mecz o Puchar Interkontynentalny, ale River musiał uznać wyższość Juventusu. Torneo Apertura 1996 zakończył na pierwszym miejscu. Nie było na nich mocnych także w trakcie Torneo Clasura 1997. W swoim pierwszym sezonie w Argentynie Salas strzelił 11 bramek.

Już wtedy zwracał uwagę europejskich klubów. Jak ujawniała włoska prasa w 1996 r., Inter proponował 8 mln dolarów, a wkrótce potem Napoli dawało 12 mln. Pytały też takie firmy jak Glasgow Rangers, Newcastle, Valencia, Deportivo La Coruna, Juventus, Barcelona i madrycki Real. Wielu chłopakom w jego wieku pewnie uderzyłaby sodówka. Tym bardziej, że w pewnym okresie Salas był najlepiej opłacanym zawodnikiem w lidze.

Rok 1997 był najlepszym w jego dotychczasowej karierze. Kolejny raz świętował mistrzostwo w Torneo Apertura, choć tym razem wiele nie brakowało, a straciliby tytuł na rzecz Boca. W Copa Libertadores River, jako obrońca tytułu, przystępował do rywalizacji dopiero w 1/8 finału. Pechowo przegrali w rzutach karnych z innym argentyńskim klubem – Racingiem. Niepowodzenie jednak odbili sobie w Supercopa Sudamericana. Przeszli jak burza przez pierwszą rundę, w której ponieśli tylko jedną porażkę z Santosem. Salas rozgrywał świetne mecze. Im większa była ranga spotkania, tym lepiej grał. W półfinale z Atletico Nacional Medellin popisał się zuchwałym lobem nad bramkarzem z kilkudziesięciu metrów. Trudno dziwić się zachwytom komentatora. Takich bramek nie ogląda się często.

Jego dwa gole wprowadziły River do finału, w którym mierzyli się z Sao Paulo. Pierwszy mecz w Brazylii zakończył się bezbramkowym remisem. Rewanż na El Monumental to znów znakomite zawody w wykonaniu Chilijczyka. Jego dwie bramki na początku drugiej połowy zapewniły zwycięstwo Los Millonarios, a Salas mógł cieszyć się z pierwszego triumfu na arenie międzynarodowej.

W River grałem z ludźmi takiego kalibru jak Francescoli, Ortega, Gallardo czy Cruz. Wygraliśmy wszystko. Pamiętam, że jak po raz pierwszy wróciłem do Chile, to witano mnie jak króla

MÓWIŁ O SWOICH SUKCESACH W RIVER PLATE.

Walka o bilety do Francji i uznanie w oczach ekspertów

W tym samym czasie ważyły się losy udziału chilijskiej kadry na mistrzostwach we Francji. Piłkarze z kraju miedzi i saletry ostatni raz na mundialu grali w 1982 r. W eliminacjach kadra początkowo rozczarowywała, grając dosyć w kratkę. Dopiero w drugiej części zaczęli prezentować się tak, jak oczekiwali tego kibice. W lipcu odnieśli ważne zwycięstwa nad Kolumbią (4:1) i Paragwajem (2:1). W październiku mierzyli się ze swoim bezpośrednim rywalem w walce o awans. Wygrana 4:1 nad Peru pozwoliła ich wyprzedzić w tabeli dzięki lepszemu stosunkowi bramek. Marcelo Salas właśnie w tych kluczowych meczach zaprezentował się świetnie. Zarówno z Kolumbią, jak i z Peru ustrzelił hat-tricka i walnie przyczynił się do awansu na francuski turniej.

16 listopada rozgrywano ostatnią kolejkę, a Chile mierzyło się w Santiago z Boliwią. Na trybunach zjawił się sam Alex Ferguson, który na własne oczy chciał się przekonać czy warto ściągnąć Marcelo do Manchesteru. Czerwone diabły były skłonne zapłacić za napastnika nawet 30 mln dolarów. Chile zwyciężyło 3:0. Salas po raz kolejny strzelił bramkę w narodowych barwach, ale do transferu było jeszcze daleko. Działacze River doskonale zdawali sobie sprawę, że wartość zawodnika może znacząco wrosnąć po mistrzostwach i nie kwapili się ze sprzedażą swojej gwiazdy.

Znakomity rok w jego wykonaniu został doceniony przez ekspertów. Jako pierwszy Chilijczyk od czasów Elíasa Figueroy został uznany za najlepszego piłkarza Ameryki Południowej. Również w Argentynie wybrano go najlepszym zawodnikiem mijającego roku. Po raz drugi z rzędu umieszczono go także w najlepszej jedenastce kontynentu. To był jednak tylko wstęp do roku 1998, w którym miał usłyszeć o nim cały futbolowy świat.

Wyprawa za wielką wodę

Jeszcze przed pamiętnym meczem na Wembley do walki o pozyskanie Marcelo bardzo aktywnie włączyło się rzymskie Lazio. Zachwyt, w jaki Salas wprawił angielskie media, przyspieszył pertraktacje Włochów z River Plate i wkrótce uzgodniono, że od nowego sezonu Chilijczyk będzie zakładał koszulkę Biancocelestich. Włoska prasa pisała o nowym Imperatorze Rzymu. Argentyńczycy mieli dostać za zawodnika 20 mln dolarów, a pikanterii dodawał fakt, że już 11 czerwca w Bordeaux Chile miało zmierzyć się z Włochami.

Faworytem spotkania byli oczywiście piłkarze z Półwyspu Apenińskiego. Gra Chile opierała się na wykorzystaniu dwójki znakomitych snajperów. Wystarczyło tylko odciąć ich od podań. Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Dodatkowo Cesare Maldini, zdając sobie sprawę z zagrożenia, jakie stanowił Salas, przydzielił mu anioła stróża, którym miał być Fabio Cannavaro. Mecz rozpoczął się po myśli Azzurich. Po błędzie chilijskiej obrony Włosi wyprowadzili błyskawiczną kontrę i już w 10. minucie prowadzili 1:0 po bramce Vieriego. Chile nie zamierzało jednak się poddawać i zdołało wyrównać jeszcze przed przerwą. W zamieszaniu po rzucie rożnym piłkę głową uderzył Zamorano. Ta spadła pod nogi Salasa, który mimo asysty Cannavaro, pokonał z najbliższej odległości Pagliucę.

Mimo niedużego wzrostu Salas świetnie radził sobie w powietrzu. To właśnie głową strzelił swoją drugą bramkę w tamtym meczu. Sensacja wisiała w powietrzu, bo Włosi mimo wprowadzenia ChiesyInazghiego nie potrafili wyrównać. Dopiero na kilka minut przed końcem dokonał tego Roberto Baggio. Najpierw nastrzelił w polu karnym rękę Ronalda Fuentesa, a potem wykorzystał jedenastkę. Nelson Tapia miał piłkę na rękawicach, ale Włochowi tym razem sprzyjało szczęście.

W drugim meczu z Austrią znowu padł remis. Tym razem 1:1. Chile długo prowadziło, a bramkę stracili dopiero w doliczonym czasie. Salas w swoim drugim występie na mundialu ponownie wpisał się na listę strzelców. Akcja bramkowa była bardzo podobna do jego pierwszego trafienia z Włochami. Po stałym fragmencie gry, tym razem po rzucie wolnym, piłkę głową strącał Zamorano…. ponownie futbolówka trafia do Salasa, który w tłoku zdołał wepchnąć ją do bramki.

Po kolejnym remisie 1:1 z Kamerunem, Chile zdołało wyjść z grupy z drugiego miejsca. W 1/8 finału trafili na obrońców tytułu. Nie byli w stanie przeciwstawić się Ronaldo i spółce i przegrali 1:4. Jedyną bramkę dla La Roja strzelił nie kto inny, a właśnie Salas. Z czterema golami na koncie uplasował się w czołówce strzelców turnieju. Tylko Vieri, Batistuta i Šuker mieli ich więcej, ale trzeba powiedzieć, że rozegrali też więcej spotkań. Świetny atak Za-Sa, który porównywano ze słynnym brazylijskim Ro-Ro, zaprezentował się dobrze, ale brakowało wsparcia zespołu. Niewiele brakowało, żeby zajęli pierwsze miejsce w grupie. Salas udowodnił jednak, że zalicza się do najzdolniejszych napastników na świecie i że pieniądze, jakie zapłaciło za niego Lazio, nie są wyrzucone w błoto. Zaprezentował się z najlepszej strony i zaimponował nie tyle ekspertom (ci go przecież znali), co takim kibicom, jak właśnie ja przed telewizorem.

Włoska robota

Kiedy pojawił się w Rzymie, Włosi mówili, że mają u siebie fenomen nr 2, nawiązując w ten sposób do Ronaldo. Trafił do klubu ze ścisłej europejskiej czołówki. Giuseppe Favalli, Roberto Mancini, Siniša Mihajlović, Alessandro Nesta, Sérgio Conceição, Pavel Nedvěd, Alen Bokšić, Dejan Stanković, Fernando Couto i Christian Vieri stanowili klasę samą w sobie i sroce spod ogona nie wypadli. Marcelo Salas dobrze wpasował się w drużynę. Na pierwszą bramkę w lidze kazał trochę poczekać, bo trafił dopiero 18 października, ale za to z kim… Premierowego gola w Serie A zaliczył w starciu z wielkim Interem. W wygranym 5:3 spotkaniu na Stadio Giuseppe Meazza już w pierwszej minucie otworzył wynik spotkania.

Drużyna jednak borykała się z kontuzjami. Utrudniało to na pewno zgranie z partnerami w ofensywie. Mimo tych problemów, strzelając 15 goli w lidze i 23 we wszystkich rozgrywkach, był najlepszym snajperem w zespole. W tamtym sezonie w Serie A liczyły się tak naprawdę dwa zespoły. Milan i właśnie Lazio. Jeszcze na dwie kolejki przed końcem to rzymianie przewodzili stawce. Potknięcie, jakim był remis z Fiorentiną w przedostatniej serii spotkań zadecydowało o tym, że z tytułu cieszono się w Mediolanie. Do szczęścia zabrakło punktu.

Rok wcześniej Lazio zdobyło Puchar Włoch. Kiedy więc Salas przyszedł do klubu, miał okazję zagrać w ostatniej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów. Jego kilka bramek na pewno pomogło zespołowi w drodze do finału. Wreszcie 19 maja 1999 r. na Villa Park w Birmingham Biancocelesti stanęli naprzeciw RCD Mallorca. Chilijczyk rozegrał całe spotkanie. Chciał zaskoczyć Carlosa Roę już w pierwszej minucie, próbował też strzału z przewrotki, ale nie było mu dane trafić do siatki. Musiały mu wystarczyć gole strzelone w poprzednich rundach. Główną rolę odegrał za to w spotkaniu o Superpuchar Europy. W starciu z Manchesterem United, tym samym, który w pamiętnym finale wydarł zwycięstwo Bayernowi, Lazio wygrało 1:0. Bohaterowie z Barcelony Sheringham i Solskjær grali od początku, ale to Salas, który pojawił się na boisku w 23 minucie, strzelił jedynego gola i Włosi po raz pierwszy i ostatni mogli cieszyć się z tego trofeum. Warto odnotować, że arbitrem w tamtym spotkaniu był Polak – Ryszard Wójcik.

W roku 2000 Lazio zdobyło wreszcie upragnione Scudetto. Najwięcej bramek w lidze znowu strzelił Salas. Cichym bohaterem dla rzymskiego klubu był też Alessandro Calori. Gracz Perguii strzelił w ostatniej kolejce bramkę Juventusowi. To ten gol zadecydował o porażce turyńczyków w tamtym spotkaniu i o utracie prowadzenia w ostatniej kolejce. Powtórzyła się sytuacja sprzed roku, ale tym razem to Lazio było tym klubem, który rzutem na taśmę zwyciężył.

Latem w Rzymie zjawiło się dwóch nowych piłkarzy. Byli to znakomici napastnicy, czyli Claudio López i Hernán Crespo. Marcelo Salas nie był już podstawowym zawodnikiem. Tylko w 15 meczach wychodził w pierwszym składzie. Nie omijały go urazy, a kiedy grał, to często pozostawał w cieniu Argentyńczyków, zwłaszcza Crespo. W styczniu opiekę nad klubem przejął Dino Zoff. Legendarny bramkarz dał szansę Chilijczykowi, a ten odpłacił mu się trzema bramkami w trzech kolejnych meczach. Crespo był jednak w świetnej formie. W lidze zdobył 26 bramek. Chilijczyk w ciągu swoich dwóch pierwszych sezonów w Serie A zgromadził tylko o dwa trafienia więcej. Nadszedł czas na zmianę otoczenia. Swoją przygodę w Lazio zakończył z 48 bramkami w 117 występach. W Rzymie do dzisiaj jednak bardzo ciepło go wspominają, stawiając w jednym rzędzie z najlepszymi napastnikami w historii klubu. Nic dziwnego, skoro potrafił trafiać nawet z takich pozycji (od 0:20):

Romans ze Starą Damą

Jeszcze kiedy był zawodnikiem Lazio, próbowano go sprzedać do Parmy i Valencii. Był też blisko przejścia do Interu. Ostatecznie jednak wylądował w Turynie, który polecił mu Nedvěd. Lippi widział w nim zastępcę Inzaghiego, który odszedł do Milanu. Niestety okres spędzony u podnóża Alp nie był dla Chilijczyka udany. Początek zapowiadał się nie najgorzej. Wchodził w końcówkach, kilka razy dostał szansę od pierwszych minut. Pierwszą bramkę strzelił w meczu z Chievo. Jego trafienie z karnego zapewniło Juve trzy punkty. Mógł zostać bohaterem w derbowym spotkaniu z Torino, zremisowanym 3:3. Na kilka minut przed końcem wykonując rzut karny, miał na nodze piłkę meczową. Fatalnie jednak przestrzelił, przenosząc futbolówkę wysoko nad poprzeczką. Nie miał czasu, żeby się zrehabilitować. Tydzień później 20 października w meczu z Bologną odniósł kontuzję. W walce o piłkę nadwyrężył nogę i kolano nie wytrzymało. Uszkodził więzadła krzyżowe przednie. Lippi był rozczarowany. Stracił bardzo dobrego zawodnika.

Bardzo mi go żal, Marcelo wszedł do drużyny z wielką pokorą i powagą. Jego kontuzja jest dużym osłabieniem, tracimy gracza o wielkiej jakości i prestiżu z bardzo bogatym doświadczeniem ­

mówił o urazie piłkarza Lippi.

Sam zawodnik nie tracił nadziei i wierzył, że wkrótce wróci na boisko.

Bądźcie pewni, że jestem spokojny. Kiedy wrócę na boisku, będę silniejszy niż przedtem, żeby podziękować kibicom Juventusu za okazaną przyjaźń i sympatię

– zapewniał Salas.

Uraz okazał się na tyle poważny, że Salas stracił praktycznie resztę sezonu. Po operacji musiał pauzować ponad pół roku. Na boisko wrócił dopiero w maju. W rewanżowym spotkaniu finału Pucharu Włoch zmienił Marcelo Zalayetę. Przed kontuzją dołożył jednak swoją cegiełkę do triumfu w lidze i na swoim koncie mógł zapisać kolejne Scudetto.

Po sezonie pojawiła się propozycja przejścia do lizbońskiego Sportingu. Ówczesny dyrektor sportowy Giovanni di Marzio wybrał się do Lizbony, żeby obejrzeć w akcji Ricardo Quaresmę. Portugalczyk jednak w meczu z Belencenes nie zagrał. Uwagę działacza przykuł inny, bardzo zdolny i utalentowany zawodnik. Di Marzio zadzwonił do klubu i powiadomił o swoim odkryciu. Zaczęły się negocjacje. Rozmowy były już bardzo zaawansowane, a w ramach transferu do Sportingu miał przejść właśnie Salas. Chilijczyk jednak wycofał się na ostatniej prostej i ostatecznie do transakcji nie doszło. Tym utalentowanym juniorem był Cristiano Ronaldo. Tak, ten Cristiano Ronaldo.

Do pierwszej jedenastki wrócił na rozgrywany w Trypolisie w Libii mecz o Superpuchar Włoch. Juve wygrało z Parmą 2:1, a Salas grał do 72. minuty. Parę dni później w Turynie zameldował się Marco di Vaio, który we wspomnianym wyżej spotkaniu strzelił jedynego gola dla Parmy. W klubie ze Stadio Dellle Alpi był bezpośrednim rywalem Chilijczyka w walce o pierwszy skład. Lippi skłaniał się jednak bardziej ku wystawianiu Włocha. Salas wystąpił w ledwie 11 ligowych spotkaniach, często wchodząc z ławki. Nie mógł być zadowolony. Raptem trzy bramki przez cały sezon we wszystkich rozgrywkach musiały być wielkim rozczarowaniem. Nie można też zarzucić trenerowi, że nie chciał na niego stawiać. Stawiał, ale Marcelo nie zachwycał. Nie omijały go też urazy. Ostatni raz w klubowych barwach zagrał 7 marca 2003 r. w wygranym 1:0 meczu z Udinese. Wszedł wtedy na ostatnie 17 minut, zmieniając Edgara Davidsa. Dzięki tym niewielu występom znowu jednak mógł cieszyć się ze zdobycia mistrzostwa Włoch. To był jego trzeci triumf w karierze. Trzeci i ostatni na włoskiej ziemi.

Powrót do River…

Został wypożyczony do River Plate, a rok później podpisał z klubem kontrakt na zasadzie wolnego transferu. To już jednak nie był ten sam zawodnik, który opuszczał klub w 1998 r. Choć miał niespełna 30 lat, to odniesione kontuzje zostawiły ślad w jego organizmie. Nie decydował już sam o wynikach meczów. Kolejne urazy przeszkadzały mu w odbudowaniu się. Mimo że nie był w takiej formie jak dawniej, zdołał pomóc drużynie w wygraniu w Torneo Clausura w 2004.

Kibicom na kontynencie przypomniał się już w pierwszym sezonie po powrocie. W Copa Libertadores 2004 jego gol z meksykańskim Santosem Laguna pozwolił doprowadzić do rzutów karnych i przedłużyć nadzieje na awans. Jego doświadczenie było bezcenne w drodze do półfinałów, gdzie musieli uznać wyższość Boca Juniors. Rok później powtórzyli osiągnięcie i znowu zameldowali się w czwórce najlepszych na kontynencie. W pamięci kibiców zostanie jego wspaniały hat-trick w pojedynku z LDU de Quito.

Dobre występy pozwoliły mu odzyskać miejsce w drużynie narodowej. Nie był w stanie jednak pomóc swojej reprezentacji w eliminacjach do mistrzostw świata w Niemczech. Chile znowu rozczarowało, zajmując siódme miejsce. Był to jednak o niebo lepszy wynik niż w poprzednich kwalifikacjach. Wtedy zajęli ostatnie miejsce, a wyprzedziła ich nawet Wenezuela.

…i do La U

Miewał przebłyski, pokazywał się z dobrej strony, ale był daleki od wielkiej formy. Ciągle trapiony mniejszymi i większymi urazami nie mógł po prostu osiągnąć wyższego poziomu. Był rozczarowany niemożnością spełnienia oczekiwań kibiców, a przede wszystkim swoich własnych. Nosił się nawet z zamiarem zakończenia kariery.

Wtedy jednak pomocną dłoń do Matadora wyciągnął Universidad de Chile. Sam Salas określał ten klub najważniejszym w swoim życiu i to właśnie tutaj przyszło mu zakończyć karierę. Już po przyjściu poprowadził drużynę do finału mistrzostw kraju, które jednak przegrali po rzutach karnych z Universidad Católica. Rok później znowu zabrakło szczęścia. Tym razem po konkursie jedenastek ze zwycięstwa mogli cieszyć się zawodnicy Colo Colo. Zdobycie tytułu nie było widocznie pisane piłkarzowi. Za każdym razem La U byli w czołówce, ale zawsze brakowało ostatniego kroku. Marcelo Salas w ciągu czterech sezonów w Universidad de Chile rozegrał 82 mecze. 37 razy pokonywał bramkarzy rywali.

Mimo problemów zdrowotnych godnie zakończył karierę, nie rozmieniając się na drobne. W kadrze narodowej ustanowił rekord strzelonych bramek. Zgromadził ich 37. Dopiero niedawno jego osiągnięcie poprawił Alexis Sánchez. Przygodę z piłką zakończył w wieku ledwie 33 lat. Na jego pożegnaniu na Estadio Nacional zgromadziło się 50 tys. ludzi. Z pewnością, gdyby nie kontuzje grałby o parę lat dłużej. Jeszcze niejeden raz zachwyciłby kibiców zarówno w Europie, jak i na całym świecie. Szkoda, że tylko raz dane było mu zagrać na mistrzostwach świata. Mimo problemów podczas swego pobytu w Juve, Salas nadal we Włoszech cieszy się świetną opinią. W uznaniu jego osiągnięć w Italii poproszono go o prezentację trofeum przed finałowym meczem Pucharu Włoch. Spotkały się tam Juventus z Lazio. Nigdy nie zapomniał, kto wprowadził go do futbolowego świata i zawsze podkreślał rolę swoich pierwszych trenerów.

Najpierw był Salvador Biondi, który wspierał mnie, kiedy przyjechałem do Santiago. Później był profesor Véliz, dzięki któremu zaistniałem w U-17. No i oczywiście Don Arturo Salah, który doskonale mnie prowadził, dał mi szansę pokazania się i ukształtował mnie jako zawodnika

mówił o tych, którym najwięcej zawdzięcza.

Śmiało można stawiać go w jednym rzędzie z takimi chilijskimi piłkarzami jak Guillermo Subiabre, David Arellano, Sergio Livingstone, Leonel Sánchez, Carlos Campos, Elías Figueroa, Carlos Caszely czy Iván Zamorano. Arturo Vidal czy Alexis Sánchez również aktywnie zgłaszają się do tego grona, a bardzo możliwe, że Salas był jednym z tych, którzy stanowili dla nich inspirację.

BARTOSZ DWERNICKI

Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Walka w Pucharze Polski, przyjazd finalisty, piłkarskie losy Rafała Kurzawy – reminiscencje po meczu Stali Rzeszów z Pogonią Szczecin

Pierwsza runda Pucharu Polski przyniosła sporo emocji. Jednym z najciekawiej zapowiadających się meczów była rywalizacja pierwszoligowej Stali Rzeszów z występującą w rozgrywkach PKO BP...

„Igrzyska życia i śmierci. Sportowcy w powstaniu warszawskim” – recenzja

Powstanie Warszawskie to czas, gdy wielu Polaków zjednoczyło się w obronie stolicy Polski. O sportowych bohaterach walk zbrojnych przeczytacie poniżej. Autorka Agnieszka Cubała jest pasjonatką historii...

„Nadzieja FC. Futbol, ludzie, polityka”. Nowa książka Anity Werner i Michała Kołodziejczyka

Cztery lata po premierze niezwykle ciepło przyjętej książki „Mecz to pretekst. Futbol, wojna, polityka”, Anita Werner i Michał Kołodziejczyk powracają z nowymi reportażami, w...