Wlatach 60. XX w. zabrzański Górnik przeżywał swoje złote lata. W kraju mało kto mógł się z nimi równać. Klub godnie reprezentował Polskę na arenie międzynarodowej. Kapitanem i opoką defensywy tamtej drużyny był zawsze elegancki Stanisław Oślizło. W barwach klubowych i reprezentacyjnych grał przeciwko wielu znakomitym piłkarzom tamtej epoki. Raymond Kopaszewski, Bobby Charlton, George Best, Josef Masopust, Gundi Asparuchow, Gianni Rivera, Walery Łobanowski czy Garrincha. To tylko niektórzy z nich. Dennis Law proponował mu wymianę koszulek, a Pele z uznaniem klepał po plecach. Jest jedynym strzelcem gola dla polskiego klubu w finale europejskiego pucharu.
Stanisław Oślizło – biogram
- Pełne imię i nazwisko: Stanisław Oślizło
- Data i miejsce urodzenia: 13.11.1937 Jedłownik
- Wzrost: 178 cm
- Pozycja: Obrońca
Historia i statystyki kariery
Kariera klubowa
- Kolejarz Wodzisław Śląski (1953-1954)
- Kolejarz Katowice (1954-1955)
- Górnik Radlin (1956-1959)
- Górnik Zabrze (1960-1972) 296 występów, 3 bramki
Kariera reprezentacyjna
- Polska (1961-1971) 57 występów, 1 bramka
Kariera trenerska
- Górnik Zabrze – Młodzież
- Sparta Zabrze
- Zjednoczeni Zabrze
- Górnik 09 Mysłowice (1977)
- Piast Gliwice (1977)
- GKS Katowice (1977)
- Zagłębie Sosnowiec (1979-1980) – Asystent
- Carbo Gliwice (1983-1985)
- Odra Wodzisław Śląski (1985-1986)
- Pogoń Zabrze (1986)
- AKS Chorzów (1987-1988)
- Górnik Zabrze (1990-1992) – Asystent
- Górnik Zabrze (1995)
Statystyki i osiągnięcia:
Osiągnięcia zespołowe:
Górnik Zabrze
- 8x mistrzostwo Polski (1961, 1963, 1964, 1965, 1966, 1967, 1971, 1972)
- 6x Puchar Polski (1965, 1968, 1969, 1970, 1971, 1972)
Na początku 1960 r. polska kadra szykowała się do występu na igrzyskach olimpijskich w Rzymie. W gronie powołanych na zgrupowanie selekcyjne piłkarzy był też Stanisław Oślizło. Młody stoper Górnika Radlin był w trakcie przenosin do Zabrza. Na ligowych boiskach wyróżniał się na tyle, że sztab postanowił dać mu szansę na styczniowym zgrupowaniu.
Prouff samodzielnie prowadził zabawy biegowe po górach, w śniegu. Pewnego dnia odmroził sobie uszy i nos. Zasuwaliśmy wtedy bardzo mocno, ciężko pracowaliśmy – zwłaszcza w dwójkę, z Jasiem Kowalskim. Wylaliśmy litry potu, w przeciwieństwie do części starszych piłkarzy w tej drużynie. Czasami chowali się gdzieś za drzewami, czekając na powrót reszty ekipy z wyznaczonej przez trenera pętli biegowej – wspominał swoje pierwsze zetknięcie z dorosłą kadrą.
Na obozie pokazał się z dobrej strony. Szkoleniowcy zauważali, że jest coraz poważniejszym konkurentem dla Romana Korynta. Dziennikarze widzieli w nim spory talent, ale młody zawodnik wciąż miał jeszcze sporo do poprawy. Zaliczył kilka przymiarek olimpijskiego garnituru, ale do Rzymu nie pojechał. Szkoda, bo jak się później okazało, z obrońcami mieliśmy tam spore problemy. Na pocieszenie zostały mu mecze młodzieżówki i powołania do kadry B na spotkania z Węgrami i Bułgarami. Recenzje prasowe nie były najlepsze i niektórzy wątpili nawet, czy Oślizło będzie w stanie zająć miejsce Korynta.
Debiut z mistrzami Europy
Wkrótce jednak dostał swoją szansę w seniorskiej reprezentacji. 21 maja 1961 r. graliśmy na Stadionie Śląskim z drużyną ZSRR. Kibice pamiętali znakomite zwycięstwo sprzed czterech lat, ale nastroje były raczej ostrożne. W końcu trzeci mecz w Lipsku wygrali rywale i to oni pojechali na szwedzkie finały. W maju 1959 r. zostaliśmy też upokorzeni na Łużnikach, gdzie przegraliśmy aż 1:7. Na dodatek radziecka drużyna rok wcześniej zwyciężyła w pierwszym turnieju o mistrzostwo Europy. Zapowiadał się więc ciężki mecz.
Nazwiska Łobanowskiego, Netto czy Jaszyna budziły u debiutującego obrońcy szacunek, ale jak sam przyznawał i tremę. Sport pisał, że dla stopera zabrskiego będzie to pierwszy wielki egzamin. Oślizło dobrze prezentował się w lidze. Chwalono jego grę głową, nieustępliwość i zachowanie się przy stałych fragmentach. Przed spotkaniem z ZSRR świetnie zaprezentował się w nieoficjalnym meczu z kadrą Bułgarii, gdzie wymiatał, co się dało. Przy okazji towarzyskich starć Górnika z kijowskim Dynamem miał okazję grać przeciwko Łobanowskiemu, który strzelił wtedy dwie bramki. Polak wyciągnął wnioski z tej lekcji.
Nasi reprezentanci nieoczekiwanie wygrali 1:0 po bramce Ernesta Pohla. Oślizło rozegrał bardzo dobre zawody. W pierwszej połowie przeprowadził odważną akcję, którą zakończył ostrym strzałem na bramkę Jaszyna. Takie rajdy obrońców należały wtedy do rzadkości. Znakomicie spisywał się w grze powietrznej i wygrywał wszystkie pojedynki główkowe.
Gratulujemy Ośliźle doskonałej postawy. Grał uważnie, dokładnie, energicznie, a strzał, jaki oddał w I połowie, był jedynym wartościowym strzałem naszej drużyny w tym czasie. Oślizło zdobył sobie miejsce w reprezentacji i mamy nadzieję, że będzie robił dalsze postępy – pisano w katowickim Sporcie.
Spotkanie z ZSRR było elementem przygotowań do dwumeczu z Jugosławią, z którą rywalizowaliśmy w eliminacjach do mistrzostw świata w Chile. Niestety porażka 1:2 na wyjeździe i remis 1:1 u siebie sprawiły, że do Ameryki Południowej polecieli piłkarze z Bałkanów, którzy zajęli tam czwarte miejsce.
Trudne dzieciństwo
Stanisław Oślizło urodził się 13 listopada 1937 r. w Jedłowniku, który w czasie okupacji został włączony w granice Wodzisławia Śląskiego. Był trzecim dzieckiem w rodzinie, siostra Helena była starsza o dziewięć lat, a brat Alfons o cztery. W dwudziestopięciohektarowym gospodarstwie, które prowadzili jego rodzice, uprawiano zboże, ale także tytoń, buraki i rzepak. Ich dom był największy w okolicy, w czasie wojny w kilku zaanektowanych pokojach działał sztab jednej z niemieckich dywizji. Mały Staszek od małego przyzwyczajał się do widoku żołnierzy w mundurach.
Wbrew zarządzeniom w domu rozmawialiśmy po polsku. Ale już pod koniec wojny, kiedy dorosłem do szkoły, musiałem posługiwać się niemieckim – wspominał w swojej biografii.
Wojna zaczęła się, kiedy miał niespełna dwa latka, więc tragicznych wydarzeń nie mógł pamiętać. Zupełnie inaczej było w 1945 r., kiedy nadchodziła Armia Czerwona. Okolice Wodzisławia stały się areną zażartych walk. Niemcy długo się bronili, ale w końcu zostali wyparci. Nadeszło wyzwolenie. Podobnie jak Edward Szymkowiak – jego kolega z kadry – Oślizło nie ma dobrych wspomnień związanych z Sowietami.
Mieliśmy służącą, bardzo ładną dziewczynę. Ruscy chcieli ją zgwałcić. Ojciec – potężny facet – postawił się sołdatom. Ci postawili go pod ścianą w piwnicy, wsadzili mu lufę pepeszy w brzuch. Wystarczyło pociągnąć za spust. Brat pobiegł z płaczem do jakiegoś majora czy kapitana, ściągnął go do piwnicy i w ten sposób uratował życie tacie – relacjonował.
Sowieci rabowali, co tylko się dało. Rodzina Oślizły głęboko w sianie schowała motocykl, ale żołnierze wygrzebali go i zabrali. Po tym, jak zabrano też dwa konie, chcieli ocalić pozostałe zwierzęta i zabandażowali im nogi. Liczyli, że jak Rosjanie zobaczą opatrunek, uznają zwierzę za chore i je zostawią. Mylili się. Opatrzone konie i krowy zabijali na miejscu, na mięso.
Syn kułaka
Wydawało się, że wraz z końcem wojny, skończą się problemy i prześladowania, ale nic z tych rzeczy. Kiedy ojciec sprzeciwił się programowi kolektywizacji rolnictwa, stał się wrogiem klasowym. Wraz z kilkoma kolegami marzył o powrocie „dawnej Polski”, ale ich tajne spotkania szybko zostały namierzone. Zostali aresztowani, a dom Oślizłów wielokrotnie w nocy nachodzili funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Nic nie znaleziono, ale ojcu Staszka wytoczono proces. Żeby opłacić adwokatów, matka musiała sprzedać ciężarówkę, którą w obejściu zostawili Niemcy. Na nic to się jednak zdało. Jakub Oślizło został skazany na karę śmierci. Szczęśliwie dzięki amnestii zamieniono mu ją na dożywocie. Potem skrócono do 25 lat więzienia, a w wyniku kolejnych złagodzeń kary wyszedł po siedmiu. W tym czasie pracował w kamieniołomach.
Musiałem uzyskać zgodę od dyrektora mojej szkoły, żeby mama mogła mnie zabrać na widzenie z ojcem do Strzelec Opolskich. To było bardzo ciężkie więzienie, a przecież tata nikogo nie zabił, nikogo nie skrzywdził. (…) A na roli trzeba było ciężko pracować, nie można było tego zaniedbać. Razem z bratem pomagaliśmy mamie – wspominał na łamach książki „Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach”.
Władza ludowa na każde kułacze gospodarstwo nakładała normy. Przychodził urzędnik i określał, ile trzeba było oddać tytoniu, buraków, rzepaku czy ziemniaków. Nikogo nie obchodziło czy ziemia nadaję się pod konkretną uprawę ani to, że rodzina została bez ojca. Normę trzeba było wyrobić. Dopiero kiedy kupili ciągnik, już po wyjściu ojca na wolność, zrobiło się trochę lżej. O piłce nożnej, czy sporcie w ogóle nie było jednak czasu myśleć.
Od ministranta do licealisty
Jako dziecko Oślizło co niedzielę chodził do kościoła. Był ministrantem. Kiedy w 1949 r. rozpoczęła się budowa nowej świątyni, nastoletni Staszek aktywnie brał w niej udział. Proboszcz parafii Ewald Kasperczyk bardzo dbał o młodzież. Interesował się tym, jak młodzi radzą sobie w nauce, chciał, żeby dzieciaki „wyszły na ludzi”. To on namówił Staszka, żeby poszedł do liceum, to dzięki niemu Oślizło pobierał lekcje gry na fortepianie. I choć muzykiem nie został, to znajomość nut przydała mu się podczas tournée Górnika po USA i w trakcie złotych godów Krystyny i Henryka Losków, gdzie umiejętności gry na dwie ręce zazdrościł mu Ryszard Rynkowski.
W liceum pochodzenie społeczne nie ułatwiało mu szkolnego życia, a łatka syna kułaka długo się za nim ciągnęła. Wspominał, że bardzo lubił geografię, bo była dziedziną wiedzy, która trzymała się z dala od polityki. To właśnie w liceum poznał swoją przyszłą żonę. W 1955 r. zdał swój egzamin dojrzałości.
Jak to zawsze ze mną bywało, jeśli już się do czegoś brałem, traktowałem to bardzo poważnie. Dlatego na kilka tygodni przed maturą, wraz z kilkoma kolegami wynajęliśmy pokój w Wodzisławiu. Tam wspólnie przygotowywaliśmy się do tego najważniejszego w dotychczasowym życiu szkolnym momentu – opowiadał.
W liceum po raz pierwszy zetknął się ze sportem wyczynowym. Dzięki pracy na roli był bardzo silny i sprawny. Chętnie włączył się w budowę szkolnego boiska, gdzie później grał z kolegami w siatkówkę. Tę dyscyplinę ćwiczył nawet przez kilka miesięcy w Jastrzębiu i niewiele brakowało, a zostałby siatkarzem. Poza tym znakomicie radził sobie w lekkoatletyce. Do dzisiaj jego wyniki na 100 metrów, w skoku w dal, w pchnięciu kulą i rzucie granatem są rekordami szkoły. Przez kilka miesięcy trenował gimnastykę pod okiem braci Gaców z Radlina, którzy byli wtedy trenerami kadry olimpijskiej i wychowywali kilku olimpijczyków. W Ośliźle dostrzegali spory talent, ale w życiu młodego chłopaka właśnie wtedy pojawiła się piłka nożna.
Do przełomu lat 40. i 50. w Jedłowniku działał miejscowy LZS. Po jego likwidacji na nieużywane przez klub boisko przychodzili moi rówieśnicy, którzy mieli mniej zajęć domowych. Wielokrotnie, idąc za pługiem, słyszałem dobiegające z niego okrzyki „gol”, „strzelaj” i inne. Krótko mówiąc – odgłosy rozgrywanych tam meczów. Żal mi był, że mnie tam nie ma. Ale wola ojca była ważniejsza od przyjemności… – wspominał.
Służba Polsce i pierwsze poważne granie
Kiedy uczęszczał do liceum miał styczność z organizacją Służba Polsce. Tę paramilitarną organizację utworzono w lutym 1948 r. i miała służyć przysposobieniu zawodowemu, wychowaniu fizycznemu i przysposobieniu wojskowemu młodzieży. Latem Oślizło z kolegami regularnie jeździli do miejscowości Łobez w województwie szczecińskim. Miejscowy PGR borykał się z problemem braku rąk do pracy, więc młodzi pomagali przy żniwach, czy opróżniali chlewy z obornika.
Pewnej niedzieli zostali wyzwani przez chłopaków z miejscowego LZS-u na mecz. Przyjęli propozycję, wszak kilku kolegów Staszka grało już w wodzisławskim Kolejarzu. Przybysze ze Śląska nie dali szans gospodarzom i pewnie wygrali. Oślizło trafił do składu trochę z przypadku, bo brakowało kilku do pełnej jedenastki. Zagrał jednak na tyle dobrze, że paru kolegów dostrzegło w nim talent. Kiedy przed jednym ze spotkań ligi juniorów brakowało Kolejarzowi zawodnika, to właśnie Staszka starano się namówić na grę.
„Staszek, przyjdź na trening” – usłyszałem od mojego serdecznego przyjaciela, Gienka Szulca. Pomagał mi czasami w nauce, a kiedy trzeba było, dawał przed lekcjami odpisać zadanie, którego nie zdążyłem odrobić w domu. Poza tym był kapitanem tamtej drużyny. Jak mogłem mu odmówić?! – wspomina początek swojej przygody z piłką Oślizło.
Był wtedy w klasie maturalnej, więc nauki miał sporo. W domu pracy też było pod dostatkiem. Z tego względu rodzice niezbyt przychylnie patrzyli na nową pasję Staszka. Treningi pochłaniały sporo czasu, a przecież trzeba jeszcze było na nie jakoś dotrzeć i wrócić do domu. Na stadion miał trzy kilometry. Kiedy się spieszył, to często wracał truchtem, przez co wydatnie poprawiał swoją i tak dobrą kondycję.
Z nią akurat nigdy nie miałem problemów. Za to byłem kompletnie „surowy” jeśli chodzi o wyszkolenie. U progu tej przygody z futbolem dawały o sobie znać ogromne braki techniczne – przyznawał.
Podobnie jak jego późniejsi koledzy z Górnika – Jerzy Gorgoń i Zygmunt Anczok – zaczynał jako napastnik. O tym, że zagrał na obronie, zadecydował tak jak u wyżej wymienionych, przypadek.
Kiedy kontuzję złapał nasz stoper, przesunięto mnie na środek defensywy. To był oczywiście tylko szczęśliwy traf, ale okazał się strzałem w dziesiątkę! – opowiadał.
Grając w Kolejarzu, miał okazję wystąpić w spotkaniu sparingowym przeciwko kadrze juniorów Śląska. Dla chłopaków z Wodzisławia gra z takim rywalem była sporym wyróżnieniem, a także okazją do pokazania się trenerom. To wtedy po raz pierwszy na meczu syna zjawił się Jakub Oślizło. Reprezentację Śląska prowadził wówczas Ewald Cebula, którego uwagę zwróciła dobra dyspozycja młodego stopera. Oślizło zaprezentował się na tyle dobrze, że na kolejne konsultacje młodzieżowej kadry Śląska został już zaproszony.
Od Kolejarza do Kolejarza
Kiedy zdał maturę, przyszła kolej na wybór uczelni. Początkowo Oślizło złożył papiery na Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie. Miał nadzieję, że będzie mógł jednocześnie rozpocząć treningi w Wiśle. Jednak kiedy pojawił się przy Reymonta, nikt się nim specjalnie nie przejął. Zraził się do grodu Kraka i swoje kroki skierował do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Katowicach. To tam właśnie rozpoczął życie na własny rachunek. Po cichu cieszył się, że wreszcie mógł się oderwać od ciężkiej pracy w gospodarstwie. Tuż obok budynków uczelni było boisko Kolejarza Katowice. To tam miał kontynuować swoją przygodę z piłką.
Rozpoczęcie studiów wiązało się oczywiście ze zmianą barw klubowych. W Kolejarzu z Wodzisławia problemów z moim odejściem nie robili, więc zostałem zawodnikiem Kolejarza z Katowic. Tu już na codzienne dojazdy z rodzinnego domu było za daleko. Wraz z bramkarzem katowickiej drużyny, Gajdą, miałem do dyspozycji pokój w okolicach ówczesnego dworca kolejowego. 55 lat później wciąż doskonale pamiętam ten budynek, stojący wciąż na swym miejscu. Miejsce do najcichszych nie należało. Pociągi jeździły „po sąsiedzku”, stukały i gwizdały co parę minut. Człowiek jednak, wracając z treningów, na nic już nie zważał. Spaliśmy jak zabici, i to często nawet przy otwartych oknach! Poza tym byłem naprawdę szczęśliwy, że wyrwałem się z tego „wiejskiego kieratu” w Jedłowniku – wspominał Oślizło swoje początki w Katowicach.
Grając w Katowicach, często jeździł do Radlina. Poznana w liceum dziewczyna była już narzeczoną. Oślizło podróżował tam pociągiem, ale na radliński dworzec nie dojeżdżał. Kiedy pociąg mocno zwalniał na zakręcie, wyskakiwał kilka kilometrów przed stacją. Stamtąd miał jakieś 100 m do domu swojej sympatii. Prezes klubu pan Wrona załatwił nawet swojemu zawodnikowi bilet na pierwszą klasę.
W 1955 katowiczanie wywalczyli awans do III ligi śląskiej i zagrali w niej w kolejnym sezonie. Dobre występy młodych zawodników, a zwłaszcza jednego, nie pozostawały bez echa. Umiejętności i talent Staszka dostrzegł młody obiecujący trener Kazimierz Górski. Krótko po świętach Bożego Narodzenia Oślizło pojechał na konsultacje kadry juniorów do Szklarskiej Poręby. Zaprezentował się tam na tyle dobrze, że powołano go również na marcowe zgrupowanie, na którym juniorzy przygotowywali się do wyjazdu na turniej juniorów UEFA do Budapesztu. Prasa wyróżniała go po każdym z trzech meczów – z Austrią (3:2), Rumunią (0:1) i Jugosławią (1:1). Polacy zajęli w grupie drugie miejsce. Co ciekawe, na turnieju rozgrywano tylko fazę grupową. Nie było półfinałów, żeby zapobiegać nadmiernej konkurencji.
Coraz lepiej zapowiadająca się kariera, młodzieńcza miłość i powołania do juniorskiej reprezentacji sprawiły, że Stanisław zrezygnował ze studiów. Po powrocie z turnieju zaległości na uczelni miał już na tyle duże, że stwierdził, że nie ma sensu tego dłużej ciągnąć. To wtedy podjął definitywną decyzję o zostaniu piłkarzem.
Rodzice nie robili mi specjalnych wymówek, gdy zrezygnowałem z Akademii. Ojciec zaczynał odczuwać dumę z moich sukcesów, gdy koledzy pytali go, czy ten Oślizło w reprezentacji juniorskiej to jego syn – wspominał.
Za namową teściowej
Na styczniowych konsultacjach był jeszcze zawodnikiem Kolejarza, ale do Budapesztu pojechał już jako zawodnik Górnika Radlin. W 1951 r. klub odniósł największy sukces w swojej historii – zdobył wicemistrzostwo kraju. Kiedy Oślizło do niego dołączał, zespół grał na zapleczu ekstraklasy. Był za silny na drugą ligę i za słaby na pierwszą. Wcześniej działacze snuli plany uczynienia z niego wizytówki górnictwa.
Byłem zadowolony z propozycji Górnika z wielu względów. Raz – że mogłem w ten sposób wrócić do rodzinnego domu. Dwa – że przecież niewątpliwie był to sportowy awans. No i trzy – bo do narzeczonej miałem dużo bliżej… Zresztą tak naprawdę to właśnie zdanie jej oraz mojej przyszłej teściowej ostatecznie skłoniło mnie do zmiany klubu. Do obu pań działacze Górnika dotarli wcześniej niż do mnie – opisywał zmianę klubowych barw pan Staszek.
Pierwszy raz w nowych barwach zagrał 8 kwietnia 1956 r. Była to trzecia kolejka rozgrywek drugiej ligi. Górnik Radlin wygrał w Bydgoszczy z CWKS-em (dzisiejszym Zawiszą) 1:0. Oślizło miał 18 lat, a grał już pierwszym składzie na bardzo odpowiedzialnej pozycji stopera. W prasie podkreślano, że posiada nieprzeciętny talent, ale musi jeszcze dużo pracować. Zdarzały mu się słabsze występy, choć w większości meczów spisywał się bardzo dobrze. Był ambitny i chciał jak najszybciej nadrabiać braki. Często zostawał po treningach i pracował nad słabszymi elementami swojej gry. Klub chciał poważnie zaistnieć w najwyższej klasie rozgrywkowej, ale warunki były bardzo skromne.
Rolę szatni spełniał dość prymitywny barak. Na środku stał „żeleźniok”, czyli żelazny piec z wychodzącą z niego rurą. Siadaliśmy wokół niego po treningu i suszyliśmy koszulki. Samemu trzeba było zadbać o strój. O buty także. Co prawda dostarczał je klub, ale po każdych zajęciach czy po meczu zabierałem je do domu, samodzielnie czyściłem i wypychałem gazetami, by nie straciły „profilu”. Z kąpielą bywało różnie. Czasami zdarzała się ciepła woda i wtedy chodziło się do łaźni z przyjemnością. Częściej jednak z kranu leciała zimna. Nie narzekałem jednak – mówił Oślizło.
To podczas pobytu w Radlinie ustatkował się i wziął ślub. Wcześniej za pierwsze pieniądze, które zaoszczędził, sprawił sobie motocykl Iż. Później udało mu się okazyjnie kupić moskwicza od pewnego przedsiębiorcy z Radlina, który zaproponował mu, że zakup może spłacać w ratach. Niewiele brakowało, a jak większość młodych mężczyzn trafiłby do wojska. Dostał nawet bilet, co wywołało niemałe zamieszanie w klubie. Na szczęście był oficjalnie zatrudniony jako górnik, przez co służba wojskowa go ominęła.
W górniczym klubie spędził cztery sezony. Dwukrotnie awansował z nim do ekstraklasy i dwukrotnie z niej spadał. Ten drugi spadek, który zespół zanotował w 1959 r., był ostatnim. 15 listopada Górnik Radlin zremisował w Łodzi z ŁKS-em 1:1 i nigdy więcej na najwyższym szczeblu nie zagrał. Ostatnią bramkę dla klubu na tym poziomie strzelił właśnie Oślizło. Zdawał sobie sprawę, że nadchodzi czas na zmianę otoczenia. Kibice przychodzili na stadion głównie, żeby podziwiać jego grę. Był w bardzo dobrej formie, dziennikarze go chwalili, coraz częściej pojawiały się głosy, że odejdzie z Radlina. Grał w juniorskiej reprezentacji, wiedział, że jeśli chce zaistnieć w dorosłej kadrze i dalej rozwijać, to musi poszukać nowych wyzwań.
Od Górnika do Górnika
Swoje kroki skierował do Chorzowa. W Ruchu grali Antoni Nieroba, Eugeniusz Faber czy Kazimierz Polok, których Oślizło dobrze zdążył poznać w kadrze juniorskiej. Liczył, że dzięki pomocy kolegów szybciej zaaklimatyzuje się w nowym miejscu. Poza tym miał w pamięci wspomnienie z wczesnej młodości, kiedy to będąc na licealnej wycieczce, miał okazję oglądać spotkanie Ruchu z Polonią Bytom. Chorzowianie wygrali 7:0, co zrobiło ogromne wrażenie na młodym Staszku.
Kiedy jednak zjawił się na Cichej, zastał tam tylko gospodarza obiektu. Ten wskazał mu miejsce, gdzie spotka członka zarządu. Działacz wcale nie kwapił się z podjęciem decyzji i powiedział, żeby Oślizło przyszedł innym razem, kiedy będzie więcej decyzyjnych osób. Zawodnik zraził się w ten sposób do chorzowskiego klubu, a Ruch stracił jednego z najlepszych polskich stoperów w historii.
Talent Oślizły zaczynał dostrzegać inny wielki klub ze Śląska – zabrzański Górnik. W Zabrzu świętowano właśnie drugi w historii tytuł mistrzowski, miasto było dużo liczniejsze od Radlina i miało też większy stadion. Działało tutaj aż osiem kopalń, więc o zaplecze finansowe klubu nie trzeba się było martwić. Młody obrońca nie mógł chyba lepiej trafić.
Pierwszy raz wystąpił w nowych barwach 29 listopada 1959 r. w towarzyskim meczu z opolską Odrą. Był jeszcze wtedy graczem klubu z Radlina. Parę dni później w Zabrzu zaproponowano mu wyjazd z drużyną na zachodnioeuropejskie tournée. W jego dotychczasowym miejscu pracy nie robiono mu problemów i udzielono zgody na wyjazd.
Na ten wyjazd pojechałem jako prawy obrońca. Szukano bowiem w Zabrzu następcy dla szykującego się do zakończenia przygody z piłką Antka Franosza. Pozycja stopera należała do reprezentanta, Stefana Florenskiego. Ale i tak dobrze mi się w tej nowej roli grało. Zdecydowałem więc, że moim klubem będzie właśnie Górnik Zabrze – wspominał.
Zmiana barw klubowych nie była tak prosta. Transfery między klubami były wówczas niezbyt częste, oczywiście nie licząc tych piłkarzy, którzy odbywali służbę wojskową w Legii. W Radlinie zakładano, że w kolejnym sezonie klub wróci do ekstraklasy, a tak klasowy gracz, jakim był już wtedy Oślizło, miał odegrać w tym powrocie jedną z głównych ról. Staszek próbował interweniować u Andrzeja Kropaczka – prezesa klubu i dyrektora kopalni w jednej osobie – ale bez skutku. Na dodatek jeszcze go zawieszono. Wobec silnych finansowych argumentów z Zabrza prezes w końcu ustąpił. Oślizło kosztował niebotyczne wtedy 100 tys. złotych. Jemu samemu za transfer zapłacono 25 tys., czyli równowartość 10 górniczych pensji. Jak się miało później okazać, piłkarz był zdecydowanie wart wydanych pieniędzy.
Ale w Radlinie straszyli mnie Zabrzem. „Nie idź tam, Stadiek. Rozpijesz się, tam przecież same pijaki!”, mówili. Ale ja się nie bałem. Nie piłem, nie paliłem i zawsze słuchałem trenerów. Wiedziałem, że przecież nikt na siłę wódki do gardła nie będzie mi wlewał – wspominał w książce Pawła Czado.
Kapitan Oślizło
Oślizło musiał z marszu wkomponować się w drużynę. Miał grać na prawej stronie, ale po kontuzji, jakiej doznał Florenski w Rzymie, udanie zastąpił go na pozycji stopera. Sezon zakończył z zespołem dopiero na trzecim miejscu. Sam przyznaje, że nie było to wejście smoka, ale najlepsze miało nadejść. W zabrzańskim klubie szybko stał się jednym z liderów. Mimo młodego wieku wkrótce wybrano go na kapitana zespołu. A warto pamiętać, że w drużynie było wielu znakomitych, bardziej doświadczonych graczy. W tajnym głosowaniu zdecydowano jednak, że najbardziej godnym noszenia kapitańskiej opaski jest właśnie Oślizło. Już w drugim sezonie zwyciężył w plebiscycie Sportu i zdobył swoje pierwsze Złote buty. Górnik w tamtym sezonie przegrał tylko dwa spotkania, zaliczając fantastyczną passę 22 meczów bez porażki. W cuglach wygrali mistrzostwo. Pierwsze z ośmiu, jakie stało się udziałem pana Stanisława.
Zawsze grał twardo i nieustępliwie, będąc przy tym jednocześnie dżentelmenem. Kiedy do klubu przyszedł młodziutki Włodzimierz Lubański, to właśnie Oślizło otoczyć miał go opieką. Podczas tournée w USA czy na pierwszych zgrupowaniach byli razem w pokoju. Sztab wiedział, że przy ułożonym i spokojnym Staszku, młodemu Włodkowi nie grozi nic złego.
Przyjęli mnie znakomicie. Staszek Oślizło, kapitan drużyny, opiekował się mną jak ojciec. W Górniku potrafiono wprowadzać młodych piłkarzy do zespołu, co wcale nie jest sprawą prostą – wspominał swój początek w klubie Lubański.
Relacje prasowe z czasów jego gry są pełne pochwał pod jego adresem. Sporadycznie jedynie zdarzały mu się słabsze spotkania. Najczęściej w Sporcie można było przeczytać, że na uwagę zasługuje znakomita postawa stopera Oślizły. Wspaniale grał głową. Dzięki uprawianej w młodości siatkówce dysponował bardzo mocnym odbiciem.
Stasiek to wyjątkowa postać. Tworzyliśmy parę stoperów, która w tym czasie miała największy skok dosiężny. Być może wynikało to z faktu, że Stasiek wcześniej trenował siatkówkę, grał w koszykówkę. Ja miałem 71 centymetrów, Stasiek – 72 centymetry – opowiadał Jacek Gmoch, z którym Oślizło przez lata grał w reprezentacji.
Pobity milicjant
Cieszył się opinią eleganckiego i uprzejmego zawodnika. Miał jednak w swojej karierze kilka incydentów dyscyplinarnych. Jednym z nich było zdarzenie z Warszawy, sprzed meczu z Gwardią. Dzień przed spotkaniem Górnik przyjechał do stolicy późnym wieczorem. Zawodnicy zjedli kolację i część wyszła przed hotelową restaurację. Czekali przed autokarem, aż zjawi się reszta ekipy. Nagle zjawił się patrol milicji, który nakazał zawodnikom się rozejść i nie robić zbiegowiska. Tłumaczenia, że są piłkarzami i czekają na kolegów, na nic się zdały.
Emocje zaczęły narastać, pojawiła się też policyjna suka. Nagle Oślizło, który żywo dyskutował z milicjantami, poczuł, że ktoś próbuje założyć mu kajdanki. Chciał się wyrwać, ale na niewiele się to zdało i wpakowano go do samochodu. W tym samym czasie z hotelu wyskoczył Karol Kapciński, który zazwyczaj był rezerwowym. Bez namysłu uderzył jednego z mundurowych w twarz i zniknął w ciemnościach. W raporcie milicjanci jako winnego tego zajścia wskazali Oślizłę.
Efekt? Dostałem pod pachę koc i wpakowali mnie do celi. Siedziały w niej już w typki o bardzo nieciekawym wyglądzie. Pietra miałem sporego, gdy ich zobaczyłem. Grzecznie oddałem im koc, po czym skuliłem się gdzieś w kącie i usiłowałem zdrzemnąć – wspominał noc w areszcie pan Staszek.
Na nogi postawiono najważniejszych działaczy Górnika, dygnitarzy partyjnych w Zabrzu, aż w końcu sprawa oparła się o prezesa PZPN Wiesława Ociepkę, który był jednocześnie członkiem KC PZPR. Oślizłę wypuszczono rano o 10:00, dopiero po okazaniu, w którym rozpoznał go jeden z milicjantów. Kiedy zawodnicy wychodzili na mecz, funkcjonariusze uważnie przyglądali się każdemu piłkarzowi Górnika, szukając Kapcińskiego. Ten jednak nie został nawet wpisany do protokołu i czekał w hotelu. Dzięki zabiegom na różnych szczeblach całą sytuację udało się załagodzić, ale dla zawodnika nie był to koniec problemów.
„Wie pan, pobity funkcjonariusz musiał zmienić pracę…” – stróże prawa dawali mi wyraźnie do zrozumienia, że jakiś „prezent” dla pokrzywdzonego pozwoli ją wyciszyć. Po takiej sugestii wróciłem do Zabrza, wziąłem z klubu cały kupon gabardyny – materiały na galowy mundur górniczy – i pojechałem z nim ponownie do stolicy. Pokręcili nosem… „Święta się zbliżają, coś by się przydało pod choinkę” – usłyszałem. Nie było wyjścia; podjąłem – niemałe – pieniądze z książeczki PKO, wsadziłem w kopertę i zawiozłem do Warszawy. Dopiero wtedy ostatecznie zamknięto dochodzenie – wspominał.
Pobity arbiter
Dominacja Górnika w lidze nie każdemu się podobała. Czasami zdarzało się, że sędziowie bardziej sprzyjali przeciwnikom. Pojawiały się też rozmaite propozycje odpuszczenia meczu, ale nikt nigdy nie proponował pieniędzy za przegraną czy remis. Miała też miejsce sytuacja, w której wyniku Oślizło został zawieszony. Górnik grał z GKS-em Katowice. Przegrywali już 0:2, ale w końcu do siatki trafił Alozjy Deja, a potem do remisu doprowadził Hubert Skowronek. Ta druga bramka nie została jednak uznana przez sędziego. Bogdan Hirsch dopatrzył się pozycji spalonej, jak i faulu Erwina Wilczka. Zaczęły się protesty.
Zostałem czynnie znieważony. Uderzył mnie zawodnik Górnika, Florenski. Wcześniej byłem atakowany przez Oślizłę i Wilczka. Obaj trzymali jednak ręce przy sobie – żalił się mediom arbiter.
Dla Hirscha było to pierwsze spotkanie prowadzone na tym szczeblu. Wcześniej piętnastokrotnie sędziował na drugoligowych boiskach. Mecz został przerwany, według zabrzan niesłusznie. Oślizło, który był kapitanem, złożył oficjalny protest z powodu naruszenia przepisów gry i domagał się odnotowania tego w protokole.
Sędzia nie uznał nam prawidłowo – moim zdaniem – zdobytej braki. Chłopcy otoczyli go, gestykulując dość gwałtownie. Mówią, że Włodek Lubański położył arbitrowi rękę na ramieniu, że nim „potrząsnął”. Ja tego nie wiem – byłem pod własną bramką. Z tym większą konsternacją przyjąłem decyzję arbitra, który wskazał na tunel, przerywając mecz – przedstawiał swoją wersję Oślizło.
Kilka dni później przyszły do klubu wezwania na Wydział Dyscypliny. Ośliźle zarzucono obrazę słowną sędziego, a Florenskiemu czynne znieważenie arbitra. Kapitan Górnika przypuszcza, że koniecznie chciano kogoś ukarać i padło na najstarszych. Ich kariery zbliżały się już powoli do końca, a zawieszenie takiego zawodnika jak choćby Lubański, byłoby znaczącym osłabieniem dla reprezentacji.
Na posiedzeniu, kiedy kazano nam z „Florkiem” siąść przed wysokim gremium, poczułem się jak na ławie oskarżonych w sądzie. Odczytano protokół pana Hrischa. „Oj, panie Stanisławie, nigdy bym nie przypuszczał, że tak zrównoważony człowiek może się uciec do takich zachowań” – usłyszałem komentarz zza stołu, przy którym siedzieli członkowie wydziału. „Pan wierzy w to, że ja mógłbym postąpić tak, jak to opisał sędzia?” – zapytałem przewodniczącego. „Ale ja, niestety, muszę respektować to, co jest napisane” – nie odpowiedział mi wprost na moje pytanie. Wtedy już wiedziałem, że jestem na straconej pozycji – opowiadał stoper.
Ostateczne Kostka, Oślizło i Wilczek otrzymali karę sześciu miesięcy dyskwalifikacji w zawieszeniu na rok. Oślizło został dodatkowo pozbawiony funkcji kapitana na dwa lata. Florenskiego zdyskwalifikowano na okres dwóch lat, co oznaczało dla niego praktycznie koniec kariery. Piłkarze wiedzieli, że to niesprawiedliwe, żaden jednak nie zaprotestował. Wszyscy chcieli chronić Lubańskiego.
Europa, Strasbourg i Prater
Brał udział w wielu pucharowych bojach Górnika. Pierwsze ich występy bywały pechowe, o czym szerzej przeczytacie w naszej książce. Dopiero pod wodzą Gezy Kalocsaya udało im się bardziej zaistnieć w rozgrywkach. W 1967 r. wiosną spotkali się z Manchesterem United, prowadzonym przez Matta Busby’ego. W Anglii Polacy przegrali, ale u siebie postawili Anglikom bardzo trudne warunki i wygrali 1:0. Gola strzelił Lubański, a asystę przy tym trafieniu zanotował Oślizło. Nie wystarczyło to jednak do awansu i zabrzanie pożegnali się z rozgrywkami.
Znakomite występy dawały kibicom nadzieje na równie dobry start w kolejnym sezonie. Tym bardziej że zabrzanie byli w świetnej formie. Niestety, ale po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji marzenia prysły. UEFA chciała oddzielić kraje kapitalistyczne od komunistycznych. Wobec tych planów państwa zza żelaznej kurtyny wycofały się z rozgrywek. Wszystkie oprócz Czechosłowacji. Nasi południowi sąsiedzi dobrze na tym ruchu wyszli, bo właśnie wtedy Slovan Bratysława zwyciężył w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów.
To w tych rozgrywkach Górnik, jako zdobywca krajowego pucharu, reprezentował Polskę sezon później. Jeśli nas regularnie czytacie, to z pewnością znacie historię występu zabrzan w tamtym sezonie. Oślizło oczywiście odgrywał jedną z głównych ról. To on właśnie namówił Gorgonia, żeby w rewanżowym meczu z Romą ruszył do przodu i spróbował szczęścia. Opłaciło się. Gorgoń wywalczył rzut karny, który na bramkę zamienił Lubański.
Przed trzecim, dodatkowym meczem, niewiele brakowało, a zawodnicy Górnika nie dojechaliby na czas na stadion i przegraliby walkowerem. A wszystko przez sztuczki Helenio Herrery.
Omal nie spóźniliśmy się na mecz, choć w mieście byliśmy przecież odpowiednio wcześniej. Wszystko dlatego, że autokar w ogóle nie podjechał po nas pod hotel. Na szczęście polonusi z Francji i Niemiec, którzy przyjechali do nas po autografy, zabrali nas swoimi samochodami! To była ostatnia chwila! Wbiegłem na stadion 20 minut przed pierwszym gwizdkiem, przebierałem się w strój, jadąc już samochodem. Włosi dawno się rozgrzewali. Potem okazało się, że Helenio Herrera, trener Romy, powiedział kierowcy, że ma po nas… nie jechać, bo autokar jest do wyłącznej dyspozycji włoskiej ekipy i ma na nią czekać na parkingu. Tymczasem organizatorzy przygotowali jeden autokar dla obu drużyn – opowiadał Oślizło.
Starcie zakończyło się oczywiście remisem. Dziwnym trafem w dogodnej sytuacji dla Górnika zgasło światło. Zabrzanie jako pierwsi objęli prowadzenie, ale Włosi wyrównali po wątpliwym karnym. Wobec braku rozstrzygnięcia nadszedł czas na losowanie. Pierwsze w tym meczu, które decydowało o kolorze strojów, wygrali Włosi. Tym razem jednak szczęście było po naszej stronie.
Właściwie nie była to moneta, a żeton – zielony z jednej, czerwony z drugiej strony. Sędzia nie wskazał wówczas, który z nas ma pierwszeństwo wyboru. Szybko się więc wyrwałem i pokazałem na „zieleń”. „Kolor nadziei” – pomyślałem sobie. A poza tym czerwonego to ja bardzo nie lubiłem… Sędzia podrzucił żeton. Te sekundy, kiedy frunął w powietrzu, były straszne. W końcu arbiter pozwolił upaść mu na ziemię. I wtedy zobaczyłem ten mój kolor na wierzchu! Wyrzuciłem w górę ręce z radości – wspominał jeden z najważniejszych momentów w swojej karierze Oślizło.
Przed finałem z Manchesterem City koledzy namówili swojego kapitana, żeby poszedł do prezesa i spróbował wynegocjować jakąś dodatkową premię. W odpowiedzi usłyszał, że mają grać i wygrać, a krzywdy im nie zrobią. Do Wiednia pojechały dwa autokary, w których oprócz zawodników, znalazło się też miejsce dla żon, działaczy, dygnitarzy i rozmaitych dyrektorów. Dojechali na miejsce w dniu meczu przed południem. Dostali dwie godziny wolnego na zakupy, ale czynników, które wpłynęły na wynik meczu, było z pewnością więcej. Jeszcze przed upływem kwadransa Anglicy objęli prowadzenie. Drugiego gola zdobyli po błędzie zabrzańskiej obrony.
Stefan zagrał do mnie niezbyt precyzyjnie. Z trudem doszedłem do piłki. Chciałem ją od razu podać do Olka, lecz nie uczyniłem tego dokładnie i Lee wyczuł moje intencje. Murawa była śliska, przewróciłem się, a rywal samotnie ruszył na naszą bramkę – wspominał z żalem stoper Górnika.
Kiedy do końca pozostawało 20 minut, Oślizło postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Wiele nie ryzykował, a zawsze miał ciągoty ofensywne. Akcja poszła prawą stroną. Banaś posłał płaskie dośrodkowanie w pole karne wprost do kapitana.
Byłem odwrócony bokiem do bramki. Przyjąłem prawą nogą, obróciłem się o 180 stopni i uderzyłem lewą, tą słabszą. Nie powiem, że z zamkniętymi oczami, ale jednak bez mierzenia. Piłka dostała jeszcze poślizgu i wpadła do bramki. Czasu na radość nie było, szybko pobiegłem do środka boiska. „Jeszcze 20 minut” – kołatała mi w głowie myśl – opisywał.
Anglicy dobrze jednak wiedzieli co robić. Grali na czas. Jak najczęściej starali się wybijać futbolówkę poza boisko, a nie było wtedy ustawionych co pięć metrów chłopców do podawania piłek. Górnik przegrał. Na pomeczowej, wspólnej kolacji mieli jednak okazję napić się szampana z okazałego pucharu.
Gorzki koniec
Na początku lat 70. mimo już dosyć zaawansowanego wieku Oślizło ciągle prezentował bardzo dobrą formę. Jednak jego przygoda z reprezentacją zakończyła się po pechowej porażce z RFN na Stadionie Dziesięciolecia 10 października 1971 r. Polacy przegrali 1:3, a winą za porażkę obarczono Jana Tomaszewskiego i resztę formacji defensywnej, z Oślizłą na czele, choć nikt go palcem nie wskazywał.
W Górniku jednak jego pozycja była niepodważalna. Niestety kontuzja, którą odniósł 21 października 1972 r., była początkiem końca jego piłkarskiej kariery. Kwadrans przed końcem meczu z Pogonią doznał urazu w starciu ze skrzydłowym Ryszardem Mańką. Korki przeciwnika przebiły prymitywny ochraniacz i zatrzymały się na kostce.
W szatni, po ściągnięciu getrów, zobaczyłem jednak wielką dziurę w nodze, z wystającą kością! Nie była złamana, ale i tak konieczna okazała się wizyta w szpitalu i szycie. A następnego dnia rano koledzy odlatywali do Kijowa na pierwszy mecz PEMK z miejscowym Dynamem. Prezes Wyra poprosił mnie, bym przyjechał pożegnać chłopaków, jako dobry duch drużyny. Ale byłem tak słaby po zabiegu, że nie udało mi się nazajutrz dojechać do klubu i życzyć drużynie „wszystkiego dobrego”. Najwyraźniej właśnie z tego powodu doszło do ochłodzenia naszych stosunków – wspominał obrońca.
W Kijowie Górnik przegrał, a w prasie podkreślano, że bardzo był widoczny brak Anczoka i Oślizły. W rewanżu 8 listopada pan Staszek już zagrał, ale drużynie nie udało się odwrócić losów dwumeczu. 12 listopada wyszedł w wyjściowym składzie w meczu z Lechem. Górnik wygrał 3:0. Nikt nie przypuszczał, że to ostatnie ligowe spotkanie legendarnego stopera.
Miał już 35 lat, ale ciągle czuł się na siłach, żeby grać. O tym, że nie ma dla niego miejsca w zespole, dowiedział się od krawca. Na początku 1973 r. zabrzanie mieli polecieć na ponadmiesięczne tournée do Meksyku, Gwatemali, Kostaryki i Kolumbii. Tradycyjnie po jednym z treningów piłkarze poszli na przymiarkę garniturów, w których mieli udać się za ocean. Krawiec sprawdzał listę zawodników, ale próżno było na niej szukać nazwiska Oślizły.
Wzburzyło mnie to, poszedłem do kierownika, Mariana Olejnika. „Nie ma mnie na liście” – mówię. Bardzo się zmieszał, speszył, wreszcie mówi: „Prezes Wyra polecił, żeby cię już nie zabierać. Że już masz dość tych dachówek na dom w Szczyrku” – przedstawiał sytuację Oślizło.
Ostatnie zdanie odnosi się do domku letniskowego, którego budowę pan Staszek powoli kończył. Długie lata zastanawiał się, czy prezes był o tę daczę zazdrosny, czy chodziło o coś innego. Mimo że wielokrotnie się spotykali, to Oślizło nigdy nie zapytał o powody tej decyzji.
Kiedy Górnik był w Ameryce, to obrońca trenował razem z drugą drużyną. Pracował nad dojściem do jak najwyższej formy. Chciał jeszcze udowodnić swoją przydatność dla drużyny. Na próżno prezesa do zmiany zdania próbował przekonać trener Jan Kowalski. Swoje niezadowolenia ze sposobu, w jaki potraktowano Oślizłę, wyrażali też zawodnicy na czele z Lubańskim. Nikt nic nie wskórał. 14 kwietnia przy okazji derbowego meczu z Ruchem oficjalnie pożegnano wielkiego obrońcę.
To był mój pierwszy tej wiosny mecz, w którym pojawiłem się na stadionie. W garniturze, na trybunach. W przerwie poproszono mnie na bieżnię, podziękowano za lata gry w Górniku. Dostałem telewizor kolorowy. I tyle – opowiadał.
Górnicza emerytura
Po zakończeniu boiskowej kariery próbował swoich sił jako trener. Prowadził sporo drużyn, z lepszymi, bądź gorszymi rezultatami. Myślał, że będzie to dość łatwa praca – wystarczyło przekazać młodszym to, co samemu najlepiej się potrafiło – ale jednak nie było to takie proste. Zdecydowanie lepiej radził sobie jako piłkarz niż jako szkoleniowiec. Eryk Wyra proponował mu posadę kierownika sekcji, ale Oślizło uniósł się honorem i grzecznie podziękował.
Wkrótce potem okazało się, że musi podjąć normalną pracę w górnictwie, bo tylko trenerzy pierwszego zespołu byli z niej zwolnieni. Na szczęście dano mu możliwość wyboru działu, w którym będzie pracował i dzięki temu został inspektorem BHP. Pracując w kopalni, równoległe był szkoleniowcem drużyn młodzieżowych. Kilka razy zmieniał miejsce zatrudnienia, ale zawsze pilnował tego, żeby mieć ciągłość pracy w górnictwie i nie stracić przywileju górniczej emerytury.
W 1990 r. został drugim trenerem Górnika u boku swego przyjaciela Jana Kowalskiego. Obaj panowie doprowadzili zabrzański zespół do wicemistrzostwa kraju, a rok później do finału Pucharu Polski. Kiedy w 1995 r. zwolniono Edwarda Lorensa i Waldemara Fornalika ich miejsce zajął właśnie Oślizło. Swój ukochany klub poprowadził jednak tylko w dwóch meczach. Jeden wygrał i jeden przegrał. Przez cały czas był związany z klubem. Najpierw jako rzecznik, później jako doradca prezesa. Jako jedyny z dawnych gwiazd Górnika ma własny gabinet na stadionie.
Z zabrzańskim klubem ośmiokrotnie zdobywał tytuł mistrza Polski. Sześciokrotnie wznosił w górę Puchar Polski. Czterokrotnie zwyciężał w plebiscycie Sportu o Złote Buty. W reprezentacji rozegrał 57 spotkań. Strzelił jedną bramkę (ze Szwecją we Wrocławiu w 1966). Wiele razy wyprowadzał kadrę na boisko jako kapitan. Niestety, jak całe pokolenie lat 50. i 60. był niespełniony w reprezentacji. Żeby awansować na wielką imprezę, zawsze czegoś brakowało, zawsze coś stawało na przeszkodzie. Wzór do naśladowania tak na boisku, jak i poza nim. Zawsze oddany i waleczny, ale jednocześnie elegancki i grający fair. Dokładnie taki, jaki powinien być kapitan.
BARTOSZ DWERNICKI
Przy pisaniu tekstu posiłkowałem się następującymi publikacjami:
- Zbigniew Cieńciała, Dariusz Leśnikowski – Stanisław Oślizło: Droga do legendy
- Paweł Czado – Górnik Zabrze. Opowieść o złotych latach
- Włodzimierz Lubański, Przemysław Sowiński – Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu
- Rafał Paśniewski – Drużyna marzeń
- Stefan Szczepłek – Moja historia futbolu. Tom 2. Polska
- Kolekcja klubów. Tom 6. Górnik Zabrze
- Encyklopedia Piłkarska FUJI. Biało-czerwoni. Tom 14
- Encyklopedia Piłkarska FUJI. Biało-czerwoni. Tom 16
- Encyklopedia Górnika Zabrze WikiGórnik
Zachęcamy do polubienia nas na FACEBOOKU, a także obserwacji na TWITTERZE , INSTAGRAMIE i YOUTUBE