Polska na mundialu w 1986 r.

Czas czytania: 38 m.
5
(6)

Zdobyte przez kadrę Antoniego Piechniczka medale mistrzostw świata w Hiszpanii potwierdziły wysokie aspiracje i umiejętności polskich piłkarzy. Wydawało się, że reprezentacja na dłużej zadomowi się w światowej czołówce. Ciągle ważnymi elementami zespołu byli jeszcze doświadczeni zawodnicy, ale coraz mocniej do głosu dochodziła młodzież. Czwarte (w 1979 r.) i trzecie (w 1983 r.) miejsce na młodzieżowych mistrzostwach świata pokazały, że o następców naszej złotej generacji możemy być raczej spokojni. Pokoleniowa zmiana miała dokonać się m.in. na turnieju w Meksyku. Niestety z różnych względów mundialu z 1986 r. polscy kibice nie wspominają raczej dobrze.

Te wspomnienia dotyczą oczywiście tylko występów Polaków, bo neutralny kibic na brak emocji w czasie turnieju nie mógł narzekać. Trzecia drużyna poprzednich mistrzostw w czterech spotkaniach strzeliła tylko jedną bramkę. Ten jeden gol pozwolił przedłużyć gasnące nadzieje na to, że po wyjściu z grupy Polacy zdołają odzyskać dawny blask. Nie do końca się to udało, ale w 1/8 finału zagraliśmy swój najlepszy mecz na tamtej imprezie. Na świetnie grającą Brazylię było to jednak za mało. Porażka 0:4 była bardzo bolesna, ale wynik nie do końca oddawał przebieg gry.

Jeszcze w trakcie przygotowań do meksykańskiego turnieju Antoni Piechniczek zdecydował, że po imprezie bez względu na wynik pożegna się z reprezentacją. Po meczu w szatni podziękował i pożegnał się z zawodnikami, a swoją decyzję o rezygnacji z funkcji selekcjonera przekazał wszystkim w studiu TVP.

Przekazuję pałeczkę następcy. Życzę mu, żeby co najmniej dwa razy doprowadził reprezentację do finałów i w lepszym stylu, z lepszymi osiągnięciami dalej kierował polską piłką. Odchodzi trener, odchodzi grupa piłkarzy. Przyjdą inni, młodzi – zaczną na nowo. Nam wypada im tylko życzyć wszystkiego najlepszego – mówił ustępujący trener.

Kolejny raz w wielkim turnieju nasza reprezentacja zagra dopiero za 16 lat. Jeszcze dłużej przyjdzie kibicom czekać na awans narodowej drużyny z grupy na wielkiej imprezie. Sztuka ta uda się dopiero Adamowi Nawałce podczas francuskiego Euro 2016 – 30 długich lat po odpadnięciu z Brazylią.

Rzeczywistość po Hiszpanii

Z zamiarem ustąpienia ze stanowiska selekcjonera Piechniczek nosił się jednak już cztery lata wcześniej. Podjął wówczas nawet pierwsze kroki w tym kierunku. Po trzecim miejscu w Hiszpanii czuł się zmęczony i chciał trochę odpocząć. Zaczynał też myśleć o wyjeździe za granicę. Informacja o jego rezygnacji wyciekła jednak do mediów i minister sportu Marian Renke, spełniając polecenia najważniejszych osób w państwie, za wszelką cenę próbował nakłonić szkoleniowca do zamiany zdania. Ostatecznie po krótkich wahaniach Piechniczek zgodził się zostać.

Żeby mieć pełniejszy obraz naszego występu w Meksyku, warto po krótce prześledzić naszą drogę na ten turniej. Pierwsze spotkanie po hiszpańskich mistrzostwach reprezentacja zagrała już 31 sierpnia. W Paryżu po bardzo dobrym meczu pokonaliśmy Francję aż 4:0. Z zawodników, którzy niespełna dwa miesiące wcześniej grali o trzecie miejsce, na Parc des Princes wystąpiło ich tylko pięciu. Z poważnymi problemami ze zdrowiem borykał się Waldemar Matysik, Józef Młynarczyk był kontuzjowany, a Władysław Żmuda w trakcie okresu przygotowawczego doznał urazu kolana, po którym już nigdy nie wrócił na najwyższy poziom.

Znalezienie odpowiednich zastępców dla hiszpańskich medalistów i umiejętne wkomponowanie ich do drużyny stało się jednym głównych wyzwań, przed jakimi stanął po mundialu selekcjoner. Czasu było mało, bo już we wrześniu startowały eliminacje do mistrzostw Europy. Naszymi rywalami w walce o awans były Finlandia, Portugalia i ZSRR. Grupa dość wyrównana i ciężko było wskazać zdecydowanego faworyta. Kibice jednak mieli wielkie nadzieje, że wreszcie uda się przełamać pechową passę i uzyskać upragniony awans.

Uznałem, że eliminacje do mistrzostw Europy to dobry pretekst, żeby szukać nowych zawodników, dublerów, talentów. Nie można grać wciąż tym samym składem, trzeba szukać nowych rozwiązań – mówił selekcjoner w książce Pawła Czado i Beaty Żurek „Piechniczek. Tego nie wie nikt”.

W inauguracyjnym meczu z Finami prowadziliśmy 3:0, ale na własne życzenie zafundowaliśmy sobie nerwy w końcówce i skończyło się 3:2. Miesiąc później piłkarze udali się do Lizbony, gdzie ulegli Portugalii 1:2. Perspektywa awansu nieco się oddaliła, ale nie było jeszcze tragedii. Wszystko miało się zdecydować wiosną 1983 r. W kwietniu zdołaliśmy jednak tylko zremisować z Finlandią (1:1), a w maju taki sam wynik uzyskaliśmy w starciu z ZSRR. W obu spotkaniach napastników rywali wyręczali nasi piłkarze. Dla Finów samobójczą bramkę uzyskał Paweł Janas, a dla gości zza wschodniej granicy Roman Wójcicki. Szanse na wyjazd do Francji spadły praktycznie do zera.

Piechniczek doskonale zdawał sobie z tego sprawę i wiedział, że i tak już nienajlepsza atmosfera wokół reprezentacji, w najbliższym czasie raczej się nie poprawi. Zarówno on, jak i piłkarze będą musieli mierzyć z narastającą medialną krytyką. Sytuacji nie poprawiła październikowa porażka w Moskwie z ZSRR (0:2).

Od mundialu mija ledwie rok, a piłkarze podstawowego składu trzeciej drużyny świata byli już w mniejszości. Przed mistrzostwami świata w Hiszpanii mogłem scalić drużynę, spędzaliśmy na zgrupowaniach wiele czasu razem. Podczas tych eliminacji nie miałem już takiego komfortu. Próbowałem nowych zawodników i nie trafiałem. To było miotanie się – mówił trener.

Rok 1983 reprezentacja kończyła rewanżowym pojedynkiem z Portugalią we Wrocławiu. Polacy nie mieli już szans na awans, ale nasi rywale ciągle pozostawali w grze i gdyby wygrali, to mieli jeszcze szansę wyprzedzić ZSRR. To wystarczyło, żeby mogli liczyć na wsparcie polskiej publiczności. Doping dla Portugalczyków nie podobał się Piechniczkowi, który ten mecz uważa za swój najgorszy w całej kadencji. Goście wygrali 1:0, a dwa tygodnie później przypieczętowali awans, pokonując u siebie ZSRR.

Polacy kończyli pomundialowy rok z bilansem zaledwie sześciu (!) międzypaństwowych gier. Trzeba jednak tutaj zaznaczyć, że dopiero w lipcu zniesiono stan wojenny. Skutki jego wprowadzenia były odczuwane w każdym aspekcie życia. Sytuacja polityczna w kraju cały czas była niestabilna, a gospodarcza wręcz fatalna. Wszędzie brakowało pieniędzy i nie mogło się to nie odbić na sporcie. Mimo wszystko trzeci zespół świata powinien zaprezentować się nieco lepiej i odnieść więcej niż tylko jedno zwycięstwo (3:1 z Bułgarią w marcu w Łodzi).

Byłem załamany. Drużyna nie rokowała. Miałem dołek psychiczny – mówił Piechniczek po latach o sytuacji po przegranych eliminacjach.

W poszukiwaniu utraconej formy

Na szczęście eliminacje mają to do siebie, że kiedy jedne się kończą, to za chwilę zaczynają się kolejne. 7 grudnia w Zurychu przeprowadzono losowanie grup eliminacyjnych do mistrzostw świata. Polska o wyjazd na mundial miała rywalizować z Albanią, Grecją i Belgią. Wynik ten przyjęto w kraju z optymizmem i w zgodnej opinii fachowców i kibiców o pierwsze miejsce mieliśmy się bić z graczami z Beneluksu.

Eliminacje ruszały dopiero jesienią, więc selekcjoner miał trochę czasu, żeby popracować nad powrotem swojej drużyny do odpowiedniej dyspozycji. W styczniu 1984 r. Polacy w poszukiwaniu formy udali się do Indii. Skorzystali z zaproszenia na organizowany w Kalkucie turniej o Puchar Jawaharlala Nehru. Oprócz nas brały w nim udział reprezentacje Chin, Argentyny i Indii, a także klubowa drużyna Vasasu Budapeszt i młodzieżowa kadra Rumunii.

Bardzo chcieliśmy tam pojechać. Przygotowywaliśmy się do tego startu bardzo solidnie – wspominał trener.

Wyjazd do Azji był poprzedzony krótkim zgrupowaniem w Wiśle. Kadra zebrała się tam zaraz po świętach. Każdy chciał się pokazać z dobrej strony i udanie zacząć w nowy rok. Dlatego też nikt specjalnie nie protestował, kiedy Piechniczek zaplanował wewnętrzny mecz 1 stycznia w południe.

Była dobra kolacja, tańce, o północy tradycyjny toast i koniec zabawy. Wszyscy wiedzieli, że rano czeka ich normalny trening – opowiadał selekcjoner.

Rozgrywane w Kalkucie mecze budziły bardzo duże zainteresowanie kibiców. Na każdym spotkaniu było ich ponad 80 tys. Polacy zaprezentowali się dość solidnie. Na początek wygrali z gospodarzami (2:1) i z Chińczykami (1:0). Później zremisowali z Argentyną (1:1) i Vasasem (1:1), a na koniec ograli młodych Rumunów (1:0). W tabeli zajęli pierwsze miejsce przed Chinami i to z tym zespołem raz jeszcze zmierzyliśmy się w pojedynku o główną nagrodę. Wygraliśmy 1:0 po bramce Wójcickiego, który dzięki temu trafieniu został królem strzelców i w nagrodę dostał dywan. Po końcowym gwizdku kapitan zespołu Józef Młynarczyk otrzymał z rąk Bobby’ego Moore’a czek na 45 tys. dolarów, a dodatkowo dostaliśmy jeszcze 45 tys. rupii. Piłkarze chcieli podzielić nagrody na miejscu, ale sekretarz PZPN Zbigniew Kaliński upierał się, że trzeba je zawieźć do kraju. Tam dopiero miałyby zostać wymienione po kursie bankowym. Zawodnicy się na to nie chcieli zgodzić i ostatecznie po kłótniach pieniądze zostały później przekazane górskiej wyprawie, którą organizowała Wanda Rutkiewicz.

Wiosną doszło do kilku zmian w reprezentacji. Marcowy remis 1:1 ze Szwajcarią w Zurychu był ostatnim meczem w narodowych barwach dla Pawła Janasa. Grający wówczas w Auxerre obrońca, miał początkowo żal do trenera, że ten nie widzi dla niego miejsca w reprezentacji. Piechniczek uwierzył opiniom, że Janasowi nie wiedzie się we Francji zbyt dobrze i zrezygnował z jego usług. Po latach przyznał, że to był błąd.

Dopiero w Meksyku, kiedy zobaczyłem, jak na środku obrony grają Wójcicki i Przybyś, pomyślałem, że jednak ten doświadczony Janas jeszcze by się przydał – przyznawał szkoleniowiec.

Innym piłkarzem, który w tamtym czasie pożegnał się z drużyną narodową, był Grzegorz Lato. Powoli zbliżał się już do końca kariery. Miał 34 lata i występował w meksykańskim Atlante. Wcześniej przez kilka lat grał w Belgii i to właśnie w towarzyskim spotkaniu z reprezentacją tego kraju postanowiono go uroczyście pożegnać.

Pożegnanie Laty było pomysłem PZPN. Grzesiu zasłużył na taki honor, pożegnano go z fasonem. Przypomniano wszystkie jego osiągniecia i oddano mu wielkość. Jest w trójce piłkarzy, którym najwięcej zawdzięczam i których najbardziej cenię – opowiadał Piechniczek.

Oprócz pożegnań były jednak też powroty. Po prawie dwóch latach nieobecności do reprezentacji na mecz ze Szwajcarami wrócił bardzo ceniony przez selekcjonera Waldemar Matysik. W maju w bezbramkowo zremisowanym meczu z Irlandią w Dublinie do składu wrócił Władysław Żmuda. Z kolei w sierpniu Piechniczek sprawdził dwóch debiutantów. W Drammen z Norwegią (1:1) pierwszy raz z orzełkiem na piersi zagrali Jan Karaś i Ryszard Tarasiewicz. Ten drugi swój debiut uświetnił golem z rzutu wolnego.

Okres między mundialami był idealny na eksperymenty. Dałem szansę kolejnym zawodnikom, którzy pokazali, że będę mógł na nich liczyć – mówił Piechniczek na łamach swojej biografii.

Wymęczony awans

Czas na eksperymenty skończył się jesienią. W ostatnich sprawdzianach przed startem kwalifikacji 12 września w Helsinkach wygraliśmy z Finami 2:0, a dwa tygodnie później w takim samym stosunku pokonaliśmy w Słupsku Turków. Otwierające eliminacyjne zmagania starcie z Grekami zaplanowano 17 października w Zabrzu.

Większość sympatyków futbolu spodziewała się raczej łatwej przeprawy. Niektórzy jednak przestrzegali, że Grecy robią systematyczne postępy i mecz z nimi wcale nie musi być spacerkiem. Po pierwszych 45 minutach goście nieoczekiwanie prowadzili 1:0. Na szczęście w przerwie trener potrafił odpowiednio wpłynąć na swoich graczy i w drugiej odsłonie zagraliśmy wyraźnie lepiej. Dużo ożywienia wniósł wprowadzany w przerwie Jan Karaś, który zmienił Andrzeja Buncola. Grecką bramkę jako pierwszy odczarował w 62. minucie Włodzimierz Smolarek. Kilka minut później prowadzenie dało nam trafienie Dariusza Dziekanowskiego i ten sam zawodnik ustalił w 79. minucie wynik meczu. Polacy wygrali 3:1 i udanie zaczęli eliminacje.

Dwa tygodnie później w Mielcu mieliśmy na swoje konto dopisać kolejne dwa punkty za wygraną z Albanią. Rywal jednak postawił twarde warunki. Na przerwę schodziliśmy z jednobramkową przewagą po golu Smolarka. Dziesięć minut po wznowieniu gry niedoceniani Albańczycy zdołali wyrównać, a na 15 minut przed końcem prowadzili 2:1. Przeprowadzili na naszą bramkę dwa ataki i strzelili dwa gole. Kiepsko grali Wójcicki i Żmuda. Sensacja wisiała w powietrzu, a droga do Meksyku już na samym początku mogła się bardzo skomplikować. Szczęśliwie Polakom udało się wyrównać dzięki trafieniu Andrzeja Pałasza w 80. minucie.

Zimę spędziliśmy w kiepskich humorach. Siedział w nas ten wynik z Albanią – wspominał trener.

Potknięcie i strata punktów na własnym terenie mogła nas dużo kosztować, więc nic dziwnego, że humory znowu nie dopisywały. W grudniu jednak okazało się, że jeszcze nie wszystko stracone, bo Belgowie w Atenach tylko zremisowali 0:0, a w Tiranie przegrali 0:2.

Polacy rok zakończyli wyjazdem do Włoch, gdzie w Pescarze ulegli 0:2 mistrzom świata. Mimo że przez większość drugiej połowy graliśmy w osłabieniu po czerwonej kartce Dariusza Wdowczyka, to bezbramkowy rezultat utrzymywał się do 78. minuty. Polacy zagrali dobry mecz, a Włosi mieli sporo kłopotów ze złamaniem naszych szyków. Szczególnie dobrze zaprezentował się Ryszard Komornicki, dla którego był dopiero drugi mecz w reprezentacji (debiutował w Mielcu z Albanią) i który wkrótce na stałe zadomowił się w pierwszej drużynie.

W maju 1985 r. miały odbyć się decydujące dla nas mecze eliminacyjne. 1 maja graliśmy z Belgią w Brukseli, 19 maja z Grecją w Atenach, a 30 maja z Albanią w Tiranie. W pojedynku z naszymi najgroźniejszymi rywalami zagraliśmy bardzo słabo. Piechniczek ustawił zespół defensywnie, tak jakby od początku chciał bronić wyniku 0:0. Kombinacyjne akcje Belgów stwarzały naszym defensorom duże problemy. Młynarczyk w bramce dwoił się i troił, ale w końcu musiał skapitulować. Pierwszy raz w 30. minucie po uderzeniu Vandenbergha, a drugi raz piłkę z siatki wyciągał w 53. minucie po trafieniu Vercauterena. Polacy rozczarowali i przegrali zasłużenie. Kiedy po meczu Andrzej Person zapytał Zbigniewa Bońka o przyczyny porażki, piłkarz odparł:

Bo nie było żadnego kolektywu… Ci chłopcy są mili, jest fajnie, ale nikt nie ma pewności siebie. Wychodzimy na boisko, patrzę na twarze i widzę, że będzie piach. Czuło się niewiarę. Nie było atmosfery walki. Żeby tylko nie dać plamy, może nisko przegramy, a jak nie, no to będzie 0:0. Jednak w ten sposób do Meksyku nie pojedziemy. Najbardziej smutne było to, że Belgowie wcale się na nas nie rzucili. Po prostu zobaczyli, że trafili na frajerów i że zbytnio się nie przemęczając, wygrają – mówił rozgoryczony.

W opublikowanym w Sportowcu wywiadzie Boniek nie gryzł się w język i wyrzucił wszystko, co go bolało. Atmosfera wokół kadry była daleka od dobrej. Graczom, zwłaszcza tym występującym za granicą, zarzucano brak zaangażowania, a trenera krytykowano za brak konsekwencji w wyborze składu. Mimo porażki ciągle jeszcze mieliśmy wszystko w swoich rękach. Nie było już jednak miejsca na żadne potknięcia.

Przed meczem z Grecją Piechniczek zdecydował się na zmianę w linii obrony. Słabo grającego z Belgią Żmudę zastąpił debiutujący Kazimierz Przybyś. Oprócz tego Boniek został przesunięty do ataku, gdzie mógł mieć więcej swobody na boisku i trener po raz pierwszy powierzył mu opaskę kapitańską.

W Atenach grała zupełnie inna reprezentacja niż w Brukseli. Polacy wyszli na murawę tak, jakby chcieli rozszarpać rywali. Wynik w 25. minucie otworzył niezawodny Włodzimierz Smolarek. Napastnik przejął piłkę w okolicach połowy boiska i pognał na bramkę rywali. Grecy mogli oglądać tylko jego plecy. Chwilę później wpadł w pole karne i pewnym, płaskim strzałem dał nam prowadzenie. Gospodarze zdołali wyrównać tuż po przerwie, ale Polacy nie odpuszczali. W 58. minucie po rzucie wolnym Boniek wycofał piłkę do nadbiegającego Marka Ostrowskiego, a obrońca potężnym strzałem tuż obok słupka strzelił dla nas drugą bramkę. Na 3:1 podwyższył sam Boniek, a wynik w samej końcówce ustalił Dziekanowski. Ta ostatnia bramka okaże się bardzo ważna na finiszu eliminacji.

Kolejny krok na drodze do Meksyku trzeba było postawić w Tiranie. Mecz zaplanowano 30 maja, czyli dzień po finale Pucharu Europy na Heysel, w którym wystąpił Zbigniew Boniek. Krótko po zakończeniu tamtego tragicznego spotkania dzięki podstawieniu prywatnego samolotu właściciela Juventusu, piłkarz mógł w miarę szybko dostać się do Albanii. Polska wygrała 1:0, a strzelcem gola był oczywiście Boniek, dla którego było to ostatnie trafienie w narodowych barwach. Asystę piętą przy tej bramce zaliczył po pięknej, solowej akcji Jan Urban.

W tabeli zrównaliśmy się punktami z Belgią, ale mieliśmy lepszy stosunek bramek i w ostatnim meczu wystarczał nam remis. We wrześniu w Chorzowie było bardzo nerwowo. Swoje okazje miały oba zespoły. W pierwszej połowie większa przewaga rysowała się po stronie Polaków, a Boniek trafił nawet w słupek. Im bliżej końca, tym jednak więcej do powiedzenia mieli goście. W ostatnich minutach przewaga Belgów była już bardzo wyraźna, ale znakomicie w bramce spisywał się Młynarczyk. Bezbramkowy remis utrzymał się do końca.

Polska wyszła z grupy z pierwszego miejsca, a Belgia musiała o awans bić się jeszcze w barażu z Holandią. Po spotkaniu nie brakowało jednak słów krytyki pod adresem reprezentacji. Narzekano na styl, w jakim wywalczono awans i wymyślano coraz to nowe zarzuty. Na pomeczowej konferencji polskich dziennikarzy uspokoił nieco reporter z NRD, który stwierdził, że u nich trenera, który dwa razy z rzędu awansował na mundial, noszono by na rękach.

Piekło przygotowań

Humory wszystkim niezadowolonym poprawiły się nieco po jesiennym meczu z Włochami. 16 listopada w Chorzowie na trybunach zasiadło 20 tys. osób. Było już bardzo zimno, a na bieżni zalegały zwały zgarniętego z murawy śniegu. Mimo niesprzyjającej aury zagraliśmy całkiem dobre spotkanie. Piłkarze chcieli się pokazać z jak najlepszej strony i utrzeć nosa rywalom. To udało się już na początku meczu. Po podaniu Wójcickiego pięknym strzałem z dystansu popisał się Dziekanowski. Młody napastnik zrobił na przeciwnikach takie wrażenie swoim występem, że wkrótce próbowano go ściągnąć do Serie A. Więcej bramek w tamtym spotkaniu nie padło, choć kilka razy było gorąco zarówno pod polską, jak i pod włoską bramką.

Pierwsza połowa była znakomita w naszym wykonaniu. Rewelacyjnie grała linia środkowa. Zdarzały się i błędy, ale tej klasy rywale co Włosi zmuszali nas do niedokładnych zagrań. Wraz z Enzo Bearzotem podziękowaliśmy sobie za świetny mecz, w którym z naszej strony w rolach głównych wystąpili Buncol i Dziekanowski, a w dalszej kolejności Młynarczyk, Wójcicki i Matysik. Próbki wysokiej klasy dawał Boniek. W Meksyku możemy wiele zdziałać – mówił trener parę dni po meczu na łamach Piłki Nożnej.

W grudniu Polacy gościli w Tunezji i w Turcji. Selekcjoner wspominał, że te mecze trzeba było rozegrać, bo były zakontraktowane. Trudno jednak było oczekiwać, że przyniosą jakieś wymierne korzyści szkoleniowe. W Tunisie, głównie dzięki staraniom miejscowego sędziego, przegraliśmy 0:1, a z Turcji przywieźliśmy remis 1:1.

Parę dni później 15 grudnia odbyło się w Meksyku losowanie grup. Polska jako rozstawiona trafiła do grupy F. Jej rywalami miały być Anglia, Portugalia i Maroko. Wynik ten przyjęto z zadowoleniem i wielu widziało już naszą reprezentację w kolejnej rundzie turnieju.

Podczas losowania siedziałem obok Antoniego Piechniczka. Łatwo było dostrzec, że polski trener denerwował się nie mniej niż w czasie ważnego meczu. Wylosowanie Portugalii skwitował uśmiechem, Maroka uniesionymi w górę rękami. Tylko Anglia, jako ostatni rywal, zepsuła mu humor – opisywał reakcję trenera Michał Listkiewicz.

Początek roku tradycyjnie oznaczał już dalekie wojaże reprezentacji. W 1984 r. jak wspomniałem, odwiedzili Indie, rok później kadra wybrała się do Meksyku i Kolumbii, o czym więcej za chwilę, a na początku 1986 r. zaplanowano zgrupowanie we Włoszech i małe tournée w Ameryce Południowej. Sztab chciał w ten sposób zapewnić kandydatom do wyjazdu na mistrzostwa możliwie optymalne warunki. Po kilku udanych sparingach z włoskimi zespołami Polacy udali się do Argentyny. Tam zaliczyliśmy dwa jednobramkowe zwycięstwa nad Boca Juniors i nad Racingiem oraz porażkę po niesamowicie emocjonującym meczu z River Plate (4:5). Jedyne oficjalne spotkanie kadra Piechniczka zagrała w Montevideo. Pierwszy w historii pojedynek z Urugwajem zakończył się remisem 2:2. Obie bramki dla nas zdobył Krzysztof Baran.

Mistrzowski turniej miał się rozpocząć 31 maja, a Polacy swój pierwszy mecz mieli zaplanowany 2 czerwca. Żeby ułatwić selekcjonerowi odpowiednie przygotowanie zespołu, postanowiono, że ligowy kalendarz zostanie podporządkowany reprezentacji. Ostatnia kolejka odbyła się 27 kwietnia, a sezon zakończono 1 maja finałem Pucharu Polski. Andrzej Jucewicz zwracał później uwagę, że tak ekspresowe rozgrywanie meczów nie było do końca korzystne dla kadrowiczów. Pozbawieni solidnego, zimowego obozu przygotowawczego często ginęli w ligowej szarzyźnie. Inna sprawa, że mecze swoim poziomem też nie zachwycały i nie zawsze wszyscy zawodnicy traktowali je poważnie.

Pierwszy sygnał, że z formą reprezentantów nie jest najlepiej, został wysłany już 26 marca. W Kadyksie mierzyliśmy się wówczas z Hiszpanią. Polacy wyglądali jakby grali na zwolnionych obrotach. Hiszpanie byli od nas szybsi, zwinniejsi i dokładniejsi. Porażka 0:3 uwidoczniła mankamenty naszych zawodników i pokazała, że całą reprezentację czeka jeszcze dużo pracy. Piechniczek próbował się tłumaczyć tym, że nasi są ciągle na etapie budowania formy, a Hiszpanie widocznie osiągnęli ją za wcześnie.

Na miejsce ostatniego obozu przed mundialem trener wybrał położone nad Jeziorem Bodeńskim Scheidegg. Zgrupowanie w tej bawarskiej miejscowości zaczęło się na początku maja. Trener wierzył, że solidnie przepracowany czas przyniesie owoce w Meksyku. Sporo zawodników narzekało jednak na przemęczenie sezonem. Chcieli trochę odpocząć, żeby nabrać świeżości.

Nigdy nie miałem problemów z kondycją, a przed mundialem lekarz musiał mi ściągać płyn z kolana. Byłem przeciążony ­– mówił Jan Urban.

Piechniczek twierdził jednak, że po dłuższym wypoczynku człowiek czuje się jeszcze bardziej zmęczony, więc nie miał zamiaru folgować zawodnikom. W trakcie obozu Polacy rozegrali dwa sparingi. Pierwszy z 1.FC Nürnberg wygrali 1:0, a drugi z Eintrachtem Frankfurt aż 5:1. Mimo że trener ciągle szukał optymalnego ustawienia i nie widać było żelaznej jedenastki, to wydawało się, że wszystko idzie w dobrą stronę. Po mundialu jednak pojawiły się zarzuty, że miejsce obozu nie było wybrane przypadkowo, żeby ułatwić niemieckim menadżerom kontraktowe negocjacje z Buncolem, Smolarkiem i Wójcickim.

Ostatnim sprawdzianem przed wylotem do Meksyku był mecz z Danią w Kopenhadze. Przegraliśmy 0:1, ale przyzwoita gra, jaką zaprezentowali nasi piłkarze, dawała pewne nadzieje przed turniejem. Brakowało jeszcze szybkości i refleksu, ale trener uspokajał, że forma idzie w górę, a jej szczyt powinien przyjść w Meksyku.

Piekło Meksyku

Na mistrzostwa Polacy odlecieli 20 maja. Swoje mecze mieli rozgrywać w Monterrey. Miasto to jako jedyne z goszczących turniej nie było położone na dużej wysokości. Leżało jednak na północy kraju, gdzie latem mocno we znaki dawały się upały i wysoka wilgotność. W mieście dominował przemysł hutniczy i metalurgiczny. Pełną parą pracowały potężne cementownie i huty żelaza. Nad dwuipółmilionowym miastem często tworzył się smog.

Po wywalczeniu awansu PZPN wysłał do Meksyku delegację, w skład której wchodził też Antoni Piechniczek. Na miejscu mieli przyjrzeć się ośrodkom i hotelom. Sprawdzano też warunki, w jakich przyjdzie rywalizować. Pamiętano wpadki z Hiszpanii i tym razem trener chciał wszystkiego dopilnować. Kiedy stało się jasne, że grać będziemy w Monterrey, szybko dokonano rezerwacji położonego 40 km od miasta luksusowego ośrodka w Bahia Escondida. Było w nim wszystko, czego potrzebowali nasi zawodnicy. Wygodne pokoje, duża przestrzeń do dyspozycji tylko dla Polaków, korty, basen, sauna, siłownia, odpowiednie warunki do odnowy biologicznej, blisko położona stołówka z dobrą kuchnią i oddalone o kilkanaście minut jazdy autobusem boisko.

Ośrodek Bahia Escondida wydawał się rewelacyjny. (…) Wyglądało świetnie. Nie spodziewaliśmy się, że w trakcie naszego pobytu zrobi się aż taka patelnia! 40 stopni, nigdzie ciepła… Piłkarze uciekali pod parasole i wciąż pod nimi leżeli. Próbowałem ich rozruszać, chciałem, żeby pograli na kortach tenisowych w siatkonogę. Po dwóch dniach narzekali, że od tego pierońskiego betonu nogi ich bolą, więc zajęcia odwołałem – mówił trener.

Boniek też narzekał na wszechobecny w ośrodku beton, który dodatkowo potęgował ciepło. Zwrócił też uwagę na fakt, że w drodze na każdy posiłek trzeba było pokonać ponad sto schodów na dół i potem do góry, co wchodziło zawodnikom w nogi. Osobną kwestią było wyżywienie. Polacy byli przyzwyczajani, że na obiad powinno być mięso, a kucharz robił wszystko, żeby każdemu w tej sprawie dogodzić.

W Meksyku mieliśmy tych mięsnych posiłków aż do przesady. Ale w tamtym klimacie były to posiłki ciężkostrawne. Wielu zawodników podczas tych mistrzostw miało lekką nadwagę, stawali się wręcz ociężali – opowiadał Piotr Czaja, który był trenerem bramkarzy.

Szkoleniowiec zauważył też, że w osiągnięciu formy nie pomagała sama atmosfera. Zawodnicy byli skoszarowani w ośrodku, którego ze względów bezpieczeństwa pilnował kordon policji. W Monterrey po zamknięciu huty pracę straciło dziesięć tysięcy osób. Ludzie wyszli protestować na ulice, a mundial zszedł na drugi plan. Zamknięci we własnym gronie zawodnicy zaczęli się sobą męczyć. W niezbyt dobrej atmosferze jeszcze bardziej uwidoczniły się podziały w drużynie.

W Meksyku byliśmy inną drużyną niż w Hiszpanii. W tamtej chcieli grać wszyscy. W tej atmosfera była niezdrowa. Zawodnicy, którzy pierwszy raz przyjechali na mistrzostwa, marzyli o naszym sukcesie sprzed czterech lat. Niby byliśmy razem, ale czuło się, że nie mamy jednego celu – oceniał po latach Waldemar Matysik.

Kazimierz Przybyś dodaje, że podziały istniały na stołówce, w autobusie i w hotelu. Uważa, że brakowało kontaktu między zawodnikami i dzielił ich zbyt duży dystans, żeby mogli stworzyć zgraną drużynę. Niektórzy pojechali do Meksyku w nie do końca jasnej roli. Władysław Żmuda liczył, że dostanie więcej szans na grę. Większość czasu spędzał jednak na trybunach i nie krył się ze swoim niezadowoleniem. Na ostatniej prostej przed mistrzostwami Piechniczek skreślił ze składu Waldemara Prusika i Krzysztofa Barana. Obaj jednak w ramach podziękowań za wysiłek włożony w przygotowania polecieli z kadrą do Meksyku w roli członków ekipy.

Sporo emocji wzbudził też fakt, że w samolocie zabrakło miejsca dla fizjologa. Przed turniejem publicznie zapewniano, że dr Jerzy Wielkoszyński swoją pracą wniósł bardzo wiele dobrego w czasie przygotowań. Na krótko przed odlotem jego miejsce zajął jednak ktoś inny.

Zawodnicy nie patrzyli zbyt przychylnie na towarzyszących im działaczy. Było ich niemal tyle ile piłkarzy. Na dodatek większość z nich traktowała pobyt w Meksyku turystycznie i nie stroniła od uciech i alkoholu. Nie mogło też w ekipie zabraknąć kogoś ze Służby Bezpieczeństwa. Podpułkownik Edward Kudybiński początkowo miał pracować incognito, ale bardzo szybko się zorientowano, na czym polega jego rola. W swoim raporcie donosił o stosunkach panujących w ekipie, o wysuwaniu dodatkowych roszczeń finansowych przez piłkarzy, czy niezbyt sportowym prowadzeniu się kilku z nich. Esbek pisał też, że zachowanie Bońka niezbyt dobrze wpływa na resztę zespołu oraz że piłkarz ustawia trenera.

To Boniek właśnie zwracał uwagę, że dużą rolę na mistrzostwach odegra właściwa suplementacja. Prognozował, że w gorącym klimacie niezbędne będzie właściwe uzupełnienie wszystkich mikro i makroelementów. Jakość dostarczanych zawodnikom odżywek i witamin budziła jednak wśród niektórych wątpliwości. Smolarek, który nigdy z podobnych rzeczy nie korzystał, wyrzucił je do kosza. Niektórzy nie czuli się po nich zbyt dobrze. On sam wolał ubrać się w swój ortalionowy dres i w meksykańskim słońcu zaaplikować sobie solidną porcję treningu, po której czuł się dużo lepiej.

Zła organizacja

Trudno oczekiwać, że działacze zadbają o harmonijną atmosferę w drużynie. Jednak wybór jak najlepszej bazy to ich obowiązek. Jakim cudem nikt nie wpadł na pomysł, że latem w Meksyku może być trochę cieplej niż jesienią, kiedy wizytowano ośrodek po raz pierwszy? Zresztą ten kraj nie leżał przecież na końcu świata. W Meksyku w 1968 r. nasi sportowcy brali udział w igrzyskach olimpijskich, sześć lat później siatkarze sięgnęli tam po złoto mistrzostw świata, w Monterrey z Meksykiem towarzysko grała kadra Kazimierza Górskiego, na tournée była tu drużyna Górnika, a w 1983 r. nasi młodzi piłkarze zajęli tu trzecie miejsce na młodzieżowym mundialu. Materiałów, analiz i raportów było więc pod dostatkiem i można było z tego czerpać pełnymi garściami. Przed mundialem prowadzono badania wydolnościowe, zastanawiano się, jak zmiana rytmu dobowego i wysokość na jakiej rozgrywane będą mecze, wpłynie na formę. Starano się zadbać naprawdę o detale, a na koniec na miejsce zamieszkania wybrano betonową patelnię.

Grzegorz Lato na co dzień występujący wówczas w lidze meksykańskiej mówił, że kiedy po pobycie na dużej wysokości przyjeżdżał grać do Monterrey, to wcale nie było tam tak źle. Zaaklimatyzowany wyżej organizm dużo lepiej radził sobie z panującą wilgotnością. Dlatego też Anglicy i Portugalczycy na swoje bazy wybrali położone wyżej miejscowości. PZPN ponoć jednak nie dysponował odpowiedni środkami, żeby naszą kadrę zakwaterować wysoko w górach. Może gdyby uważniej dobierano rywali w meczach towarzyskich, kasa związku nie świeciła by pustkami. A tak zdarzały się takie historie, jak ta z lutego 1985 r.

Do związku zgłosił się wówczas menadżer Cadillo Oses, który zaproponował zorganizowanie tournée w Meksyku i Ameryce Południowej. Miało to być dobre przetarcie przed wznowieniem sezonu i decydującymi meczami eliminacji. Dodatkowo mówiło się też o zapoznaniu się z panującymi na miejscu warunkami. Brzmi nawet sensownie, ale terminarz był układany do ostatniej chwili, a organizacja pozostawiała wiele do życzenia. Do Meksyku kadra wyleciała w przeddzień meczu. W Queretaro wyszli na boisko prawie prosto z samolotu.

Jacek Kazimierski spał w bramce, a jego koledzy snuli się po boisku, walcząc z upałem i zmianą rytmu dobowego. Antoni Piechniczek, który do tej pory zawsze imponował rozsądkiem i opanowaniem nawet po porażkach, tym razem nie wytrzymał. Powiedział, że Polacy przegrali, ponieważ nie byli przyzwyczajeni do trawy na boisku rosnącej pod innym kątem niż w Polsce – czytamy w „Mojej historii futbolu” Stefana Szczepłka.

Przegraliśmy 0:5, ale okazja do rewanżu była już dzień (!) później. Z Bułgarią udało się zremisować 2:2. Potem zawodnicy przenieśli się do Kolumbii, gdzie wygraliśmy 2:1 i przegraliśmy 0:1. Do obiecywanych pojedynków z Argentyną i Urugwajem ostateczne nie doszło. Narzekano, że zawodnicy pojechali tam praktycznie bez żadnych przygotowań, w okrojonym składzie, a na dodatek finansowo też za dobrze na tym nie wyszliśmy.

Umowa z Cadilo Osesem została zawarta w Warszawie. Śmieszne lub – jak kto woli – upokarzające są warunki finansowe. Około pięciu tysięcy dolarów za mecz nie bierze teraz żadna szanująca się europejska drużyna klubowa. Kwoty są kilkakrotnie wyższe. Trzecia reprezentacja świata powinna dyktować warunki, a znalazła się w roli ubogiego wujka. Najpierw staliśmy się z tego powodu pośmiewiskiem w Meksyku, a dopiero później ze względu na wynik meczu, zaprezentowaliśmy się gospodarzom nieszczególnie – oceniał wówczas Stefan Szczepłek.

W okresie między mundialami w Hiszpanii i w Meksyku brakowało reprezentacji sprawdzianów z klasowymi rywalami. Ze światowej czołówki mierzyliśmy się praktycznie tylko z Francją krótko po mistrzostwach i później dopiero z Włochami. Można jeszcze dodać tu eliminacyjne boje z Belgią i ZSRR, ale to ciągle za mało. Zwłaszcza że poziom zmagań ligowych w kraju nie zachwycał, a pucharowe przygody polskich klubów bywały coraz krótsze.

Zresztą organizacja w związku i w reprezentacji od dłuższego czasu nie wyglądała najlepiej. W 1984 r. nasi juniorzy zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach Europy w ZSRR. Dawało im to prawo startu na rozgrywanych rok później mistrzostwach świata. W małym mundialu Polaków jednak zabrakło, bo w związku przegapiono datę zgłoszeń. Włodzimierz Smolarek wspominał z kolei, że przed meczem eliminacyjnym z Grecją wiele do życzenia pozostawiał sprzęt. Zawodnicy dostali porozciągane dresy, getry były sprane, a na dodatek za krótkie i za szerokie, a reprezentacyjne koszulki zafarbowane. Jeden z ulubieńców Piechniczka Ryszard Komornicki opowiadał, że dopiero kiedy przyjechał na trzecie zgrupowanie, dostał dres i buty. Ciągle mówiono mu, że nie ma i trzeba poczekać. W Meksyku wcale ponoć nie było dużo lepiej, bo brakowało choćby pojemników na lód do opatrywania zawodników.

O wszystkich tych problemach przed mistrzostwami nie mówiło się jednak dużo. Zastanawiano się co prawda czy obrany przez sztab plan przygotowań przyniesie oczekiwane efekty. Nie spodziewano się może medali, ale awans do ćwierćfinału był według niektórych realnym celem do osiągnięcia. Trudno dziś oprzeć się wrażeniu, że już podczas turnieju w Meksyku pojawiło się myślenie życzeniowe. Kadra nie zachwycała, ale przecież już nie raz potrafiła się zmobilizować na ważne mecze. Wierzono, że podobnie będzie i tym razem. Trzecia drużyna świata okazała się jednak zupełnie innym zespołem niż cztery lata wcześniej.

Piekło Monterrey

Pierwszym naszym rywalem na meksykańskich mistrzostwach było Maroko. Dla naszych rywali był to drugi występ na mundialu. Pierwszy raz uczestniczyli w 1970 r. też w Meksyku. Przez te 16 lat zrobili jednak spore postępy. Cały afrykański futbol zaczynał wówczas dochodzić do głosu. W Argentynie wstydu swoim występem nie przyniosła Tunezja. W Hiszpanii sporo kłopotów Polakom i  Włochom przysporzył zespół Kamerunu, który jednak pechowo, nie przegrywając żadnego meczu, odpadł już w pierwszej rundzie. W Meksyku z dobrej strony mieli ambicje pokazać się Marokańczycy. W marcu zajęli czwarte miejsce w Pucharze Narodów Afryki rozgrywanym w Egipcie. Piechniczek podejrzewał, że rywale szczególnie zmobilizowani będą właśnie na pierwszy mecz. Kurtuazyjnie mówiło się, żeby nie lekceważyć przeciwnika, ale jednym z niewielu, który faktycznie ostrzegał przed Marokiem, był pracujący tam w ostatnim czasie Ryszard Kulesza.

Duży wpływ na grę tej drużyny ma osobowość jej brazylijskiego szkoleniowca José Farii. To zwolennik przede wszystkim zabezpieczenia dostępu do własnej bramki, dlatego wcale nie jest łatwo strzelić gola jego podopiecznym – oceniał były selekcjoner.

Słowa Kuleszy okazały się prorocze. 2 czerwca Piechniczek wystawił do gry tych samych zawodników, co w ostatnim kontrolnym meczu z Danią. W bramce oczywiście Józef Młynarczyk, na lewej obronie Marek Ostrowski, w środku Stefan Majewski i Roman Wójcicki, a z prawej Dariusz Kubicki. W środku pola operowali Waldemar Matysik i Zbigniew Boniek, na lewym skrzydle Ryszard Komornicki, a na prawym Andrzej Buncol. W ataku Włodzimierz Smolarek miał za partnera Dariusza Dziekanowskiego.

To właśnie z występem Dziekanowskiego trener wiązał duże nadzieje. Przed meczem długo mu tłumaczył, czego od niego oczekuje i jak powinien zagrać. Prosił, żeby po ofensywnych wypadach Bońka Dziekanowski zostawał bardziej z tyłu, bo gra trójką z przodu wiązała się ze zbyt dużym ryzykiem. Piechniczek nie do końca też chyba wiedział, jak najlepiej wykorzystać umiejętności Bońka. Raz wystawiał go w ataku, innym razem w drugiej linii, co nie zawsze wychodziło drużynie na dobre.

Meksykański mundial zaczęliśmy w bardzo słabym stylu. Źle funkcjonowała linia pomocy. Matysik nie był już tak nieustępliwy, jak cztery lata temu, w wyraźnie gorszej formie był też Buncol. Występ Komornickiego również pozostawiał wiele do życzenia. Pomocnik tłumaczył się później, że kiedy tylko chciał przyspieszyć, to go zatykało i brakowało mu tchu. Trzydziestostopniowy upał dawał się Polakom mocno we znaki, ale w tych samych warunkach Maroko radziło sobie całkiem dobrze. Szczególne zagrożenie dla naszej bramki stwarzał Aziz Bouderbala, który występował w lidze szwajcarskiej. Nie bał się uderzeń z dystansu i kilka razy sprawdził umiejętności Młynarczyka.

Akcjom Polaków brakowało tempa. Były rwane i łatwe do zneutralizowania. W pierwszej połowie nie oddaliśmy ani jednego celnego strzału na bramkę rywali. Kompletnie nie mieliśmy pomysłu na to, jak zagrozić przeciwnikom. W przerwie trener dokonał jednej wymuszonej zmiany. Urazu nabawił się Dariusz Kubicki i zastąpił go Kazimierz Przybyś, który przed turniejem liczył, że mistrzostwa zacznie w wyjściowym składzie. Jedynym zawodnikiem w polskim zespole, który grał na przyzwoitym poziomie, był Smolarek. To on zainicjował akcję, w której po podaniu Bońka z woleja uderzał Dziekanowski. Strzał był jednak zbyt słaby, a występ Dziekana był daleki od oczekiwań. W 55. minucie Piechniczek ściągnął go z boiska.

Osiem razy był przy piłce, sześć razy ją stracił. Jego piłkarską przyszłość widzę w drugiej linii, musi jednak wykazać się piłkarskim charakterem. Jeśli jeszcze zagra na tym mundialu – a myślę, że zagra – to tylko w linii pomocy – oceniał występ napastnika selekcjoner.

Dziekanowskiego zastąpił Jan Urban, który zajął miejsce na lewym skrzydle. Komornicki przeszedł na prawe, Buncol do środka, a Boniek powędrował do ataku. Zawodnik Górnika wprowadził swoim wejściem sporo ożywienia na boisku. Dwukrotnie był bliski strzelenia gola. Za pierwszym razem po jego silnym strzale znakomitą interwencją popisał się Zaki, a za drugim, krótko przed końcem meczu, bramkarza rywali wyręczył słupek.

Bezbramkowy remis był sporym rozczarowaniem. Maroko wydawało się najsłabszym rywalem, a sprawiło nieoczekiwanie duże problemy. Krytykowano nas za asekurancki styl gry, zagraniczne agencje pisały, że o meczu trzeba jak najszybciej zapomnieć, bo nie dostarczył żadnych emocji. Smolarek, który był jednym z lepszych na boisku, po latach skłaniał się ku temu, żeby ten rezultat traktować jednak jako sukces.

Polacy swoją grą nie dostarczyli wielkich przeżyć. Gwiazda polskiego zespołu Zbigniew Boniek był tym razem zupełnie w cieniu rozgrywającego drużyny Maroka, Mohameda Timoumiego, najlepszego piłkarza Afryki w ubiegłym roku – pisano o meczu w Reutersie.

Piechniczek tłumaczył się po meczu trudnymi warunkami pogodowymi. Przy tej temperaturze i wilgotności niektórzy piłkarze tracili na wadze po kilka kilogramów w trakcie meczu. Nie pomagała nam też specyficzna murawa, po której piłka toczyła się wolniej. Co zrozumiałe w zupełnie odmiennych nastrojach był po meczu trener rywali. Cieszył się, że jego podopieczni potrafili opanować nerwy i zagrali bardzo skoncentrowani.

Spotkanie w roli widza oglądał Kazimierz Deyna. Później odwiedził swoich kolegów w hotelu. Dla wielu młodszych zawodników spotkanie z tym wybitnym piłkarzem było nie lada przeżyciem. Niejeden nasz reprezentant wzorował się na Deynie. Występujący wówczas w USA pomocnik zauważył, że brakowało w naszym zespole kogoś, kto dysponowałby dobrym ostatnim podaniem. Pół żartem, pół serio zgłaszał nawet gotowość do gry. Jego wizyta poprawiła nieco fatalne nastroje w polskiej ekipie.

Po raz pierwszy jestem na mundialu w roli widza. Przeżywałem to spotkanie tak, jakbym grał na boisku. Mogliśmy wygrać i to różnicą dwóch czy trzech bramek. Okazji było bardzo wiele, ale zawodnicy nie potrafili ich wykorzystać. Jedni powiedzą, że był to brak szczęścia, ja powiedziałbym inaczej – brak doświadczenia niektórych piłkarzy reprezentacji Polski – mówił nasz były kapitan o swoich wrażeniach z meczu.

Gol wart 1,25 mln dolarów

Nazajutrz po meczu z Marokiem odbyło się drugie spotkanie w naszej grupie. Portugalia dość nieoczekiwanie pokonała faworyzowaną Anglię 1:0. Jeszcze ciekawiej zrobiło się 6 czerwca, kiedy Maroko znowu wszystkich zaskoczyło i znowu zremisowało 0:0 tym razem z Anglią. Stawiało to wyspiarski zespół pod ścianą, a piłkarze i sztab musieli zmierzyć się z falą krytyki. My musieliśmy jednak patrzeć na siebie i w starciu z Portugalią zagrać zupełnie inaczej.

Portugalczyków na szczęście znaliśmy dużo lepiej niż Marokańczyków. Mierzyliśmy się z nimi w walce o mundial w Argentynie, a całkiem niedawno byli naszymi rywalami w eliminacjach Euro ’84. W turnieju finałowym pokazali się wtedy z bardzo dobrej strony. W grupie nie przegrali meczu, ale w półfinale trafili na znakomicie dysponowaną drużynę Francji. Postawili jednak bardzo twarde warunki i Platini z kolegami potrzebowali dogrywki, żeby wydrzeć im zwycięstwo.

W polskim obozie liczono się z tym, że może to być trudny pojedynek, ale jeśli szukać kompletu punktów, to prędzej tutaj, niż z Anglią. Przed meczem Portugalczycy stracili jednego ze swoich najlepszych graczy. Na treningu nogę złamał kapitan, wieloletni reprezentant i najlepszy bramkarz Manuel Bento. José Torres ustawił zespół nieco zachowawczo i do gry desygnował tylko jednego nominalnego napastnika.

W ustawieniu polskiej drużyny trener dokonał paru zmian. Kontuzjowanego Kubickiego zastąpił Krzysztof Pawlak, Urban tym razem zagrał na lewej stronie od początku meczu, a Boniek razem ze Smolarkiem grał w ataku. Dziekanowski na prawym skrzydle, Komornicki tym razem w środku z Matysikiem, a Buncol wypadł ze składu. Za przesunięcie Bońka do napadu chwalił selekcjonera Smolarek.

To było bardzo dobre posunięcie trenera. Zbyszek nigdy nie był typowym reżyserem gry. Mógł zagrać dobrze na tej pozycji, ale miał za dużo przestojów w grze. Nie było to jego miejsce. Nie był klasycznym rozgrywającym. Zawsze najlepiej widziałem go w roli tego, który dostaje piłkę gdzieś w połowie boiska, szybko rusza z nią do przodu, robi parę zwodów, wpada z nią w pole karne i podaje kolegom – opowiadał Włodzimierz Smolarek w swojej biografii.

Portugalia zaczęła mecz spokojnie, wręcz zachowawczo. Zawodnicy starali się grać dokładnie i szanować piłkę. Polacy grali z kolei dużo lepiej niż z Marokiem. Zmiany Piechniczka przyniosły efekt i nasi reprezentanci zaczęli z większym zaangażowaniem i bardziej ofensywnie. Pierwszą dobrą okazję mieliśmy już w 10. minucie. Smolarek dograł do Bońka, a ten starał się sprytnie uderzyć w kierunku bliższego słupka, ale Vítor Damas wykazał się refleksem.

Polacy nie rezygnowali. Przed przerwą dobre okazji mieli jeszcze Smolarek i Boniek, ale w obu przypadkach zabrakło nieco dokładności. W tym elemencie również nasi rywale nie zachwycali. Oddali trochę więcej strzałów na naszą bramkę, ale Młynarczyk tak naprawdę musiał się wysilić tylko raz. Trochę groźniej zrobiło się po przerwie, kiedy na boisku pojawił się Paulo Futre. Ten dynamiczny zawodnik wprowadził sporo zamieszania w nasze szyki obronne, a raz w ostatniej chwili faulem zatrzymał go Wójcicki, za co nasz stoper ukarany został żółtą kartką.

W pierwszym kwadransie drugiej połowy Portugalczycy mocno nas naciskali. Chwilami bywało groźnie pod naszą bramką, ale Młynarczyk trwał na posterunku. W 57. minucie na boisku pojawił się Karaś, który zastąpił Komornickiego. W miarę upływu czasu coraz bardziej rozkręcała się nasza druga linia. Wreszcie w 68. minucie Polacy przeprowadzili kluczową akcję meczu.

Pawlak zagrał do Bońka, ten do Dziekanowskiego, a Darek do mnie – bardzo umiejętnie rzucił piłkę w lewo. Ja nie zastanawiałem się i od razu uderzyłem, patrzyłem tylko, jak piłka wtacza się wolno do siatki, tuż przy słupku. Udało się! Po raz kolejny strzeliłem bardzo ważną bramkę dla reprezentacji. Chłopaki wyściskali mnie strasznie, aż tak, że o mało nie stratowali stojącego za linią przy narożniku boiska fotoreportera. Radość była ogromna! – wspominał po latach jedyną naszą bramkę na tamtym turnieju Smolarek.

Niewiele brakowało, a tuż przed bramkową akcją Smolarek opuściłby boisko, bo do zmiany szykował się już Andrzej Zgutczyński. Ostatecznie pojawił się na murawie kwadrans przed końcem. Prowadzenie wcale nie oznaczało, że Polakom grało się łatwiej. Nie mający w tym meczu już nic do stracenia rywale ruszyli do zmasowanych ataków. W końcówce nie brakowało nerwów, ale Młynarczyk nie dał się pokonać. A nawet jak popełnił błąd po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, to wyręczył go Jan Karaś, który w ostatniej chwili wybił piłkę z linii bramkowej.

Polacy dowieźli prowadzenie do końca. Wygraliśmy, ale to Portugalia miała więcej okazji. Trener rywali mówił wprost, że przegrał zespół lepszy. Piechniczek z kolei dzięki tej wygranej nabrał wiary, że uda się nam przebrnąć przez eliminacje. Neutralni obserwatorzy zauważali, że mecz wcale nie stał na wysokim poziomie, choć Smolarek zebrał całkiem dobre recenzje. Pozytywne oceniano też występy Młynarczyka i Wójcickiego. W drugiej połowie przyzwoicie pokazał się Majewski, a Matysik przypomniał sobie ostatni mundial i solidnie popracował w środku pola. W nowym ustawieniu zdecydowanie lepiej też odnajdywał się Boniek, który miał kilka klasowych zagrań. Wszystkim jednak bardzo doskwierał upał i naprawdę trudno oczekiwać, żeby w takich warunkach oba zespoły poszły na szaloną wymianę ciosów.

W tym upale nie sposób grać. Widzowie nie zdają sobie sprawy, że tam na boisku nie ma czym oddychać. Wydaje mi się, że rozegraliśmy dobre spotkanie, z pewnością lepsze niż przeciwko Maroku – mówił po meczu Boniek.

Słynny Eusébio z kolei zauważał, że panujący w Monterrey klimat odebrał wiele atutów trzem europejskim zespołom, ale świetnie potrafili się w nim odnaleźć gracze Maroka. Twierdził, że jego młodsi koledzy przegrali mecz przez brak odpowiedniego nastawienia i motywacji. Miał też wątpliwości, czy wybita przez Karasia piłka nie przekroczyła już linii.

Lineker wchodzi na wyższy poziom

Turnieje z początku XXI w. przyzwyczaiły polskich kibiców do meczów o wszystko, ale raczej żadnego nie wspominamy miło. Jak rozgrywać mecze z nożem na gardle pokazali nam już w 1986 r. Anglicy. Do Meksyku przyjechali może nie po złoto, ale na pewno jako jeden z liczących się faworytów. Tymczasem po dwóch spotkaniach mieli na koncie jeden mały punkcik. Żeby myśleć o dalszej grze w turnieju, musieli z nami wygrać.

Ostatni raz graliśmy ze sobą na Wembley w 1973 r., a jedynym zawodnikiem, który pamiętał tamten mecz, był bramkarz Peter Shilton. Wyspiarski zespół grał w Meksyku bardzo słabo i szybko znalazł się w ogniu krytyki brytyjskiej prasy. Nie wolno było jednak zapominać, że trener Bobby Robson miał do dyspozycji kilku naprawdę klasowych graczy. Gary Stevens, Kenny Sansom, Terry Butcher, Glenn Hoddle, Peter Reid, Steve Hodge, Peter Beardsley czy król strzelców angielskiej ekstraklasy Gary Lineker to piłkarze dobrze znani piłkarskim kibicom nie tylko na Wyspach. Bobby Robson przed meczem z Polską solidnie zamieszał w składzie i liczył, że ci, którym zaufał, staną na wysokości zadania.

Nie możemy zejść w meczu z Anglią z boiska pokonani. To determinuje określone założenia taktyczne. Nie wolno nam nastawiać się na defensywę, ale musimy zachować należytą ostrożność, ze zdwojoną uwagą grać w obronie i próbować szczęścia w kontratakach – ostrzegał przed pojedynkiem Piechniczek.

W polskim obozie zdawano sobie sprawę, że czeka nas ciężka przeprawa. Stefan Majewski mówił, że dużo będzie zależało od zawodników, którzy będą kryć angielskich napastników. Ważne było też, żeby dobrze zacząć i nie pozwolić rywalom na zepchnięcie nas do defensywy. Początek meczu pokazał, że Polacy nie zamierzają ograniczać się tylko do obrony i też będą szukać swoich szans. Już w pierwszych minutach przeprowadziliśmy znakomitą akcję. Smolarek przejął piłkę na naszej połowie i ostro ruszył do przodu. Ze wsparciem pospieszył mu Boniek, któremu Włodek posłał piłkę na dobieg. W ciągu kilku sekund Polacy błyskawicznie pokonali sześćdziesiąt metrów. Nasz kapitan wpadł z piłką w pole karne z lewej strony i mając na plecach dwóch rywali, zdołał uderzyć na dłuższy słupek.

Gdyby to wszystko działo się tak, że mógłbym uderzyć prawą nogą, to może nasza rozmowa byłaby inna. A tak muszę się przyznać do błędu. Tu nie ma co zasłaniać się opowieściami o mistrzostwie Shiltona. Po prostu jestem winny – kajał się piłkarz w rozmowie z reporterem Sportowca.

Shilton zdołał sparować uderzenie Bońka, ale na dobitkę już czyhał Dziekanowski. W ostatniej chwili ubiegł go jednak czujny Terry Butcher. Stare futbolowe porzekadło mówi, że niewykorzystane sytuacje się mszczą. Ta nasza zemściła się już chwilę później. Po stracie Matysika i wymianie kilku podań piłkę na prawym skrzydle dostał Gary Stevens. Szybko dośrodkował w pole karne w kierunku Linekera, a ten przechytrzył pilnującego go Majewskiego i pokonał Młynarczyka.

Nie minął jeszcze kwadrans od rozpoczęcia gry, a Anglicy sunęli na nas z kolejnym atakiem. Tym razem na lewym skrzydle z piłką znalazł się Steve Hodge, który nie zastawiając się, natychmiast dograł do Linekera. Napastnik znowu okazał się sprytniejszy od Majewskiego i posyłając futbolówkę pod poprzeczkę, podwyższył na 2:0. Dwubramkowe prowadzenie pozwoliło rywalom nieco uspokoić grę i czekać na dobrą okazję do kontry. Polacy próbowali coś wskórać, ale niewiele nam wychodziło. Z rzutu wolnego próbował Shiltona zaskoczyć Smolarek, dwukrotnie na angielską bramkę uderzał Boniek, ale nic nie chciało wpaść. Limit szczęścia na tych mistrzostwach chyba wyczerpaliśmy.

W 36. minucie z rzutu rożnego dośrodkował Trevor Steven. Do lecącej wzdłuż pola bramkowego piłki wyskoczył Młynarczyk, ale oślepiło go słońce i futbolówka wylądowała pod nogami Linekera. Anglik nie miał problemów z umieszczeniem piłki w siatce. 3:0. Nokaut. Nasz bramkarz na pewno na długo zapamiętał napastnika Evertonu.

W dwóch pierwszych niewiele miałem do powiedzenia, bo były to sytuacje „oko w oko” z tym piłkarzem. Był na polu karnym i musiał tylko celnie strzelić. Natomiast nie ukrywam, że trzecią puściłem jak frajer. Rzut rożny, piłka zginęła mi gdzieś w słońcu, poszła po palcach, nie utrzymałem jej i wpadła do siatki. To było słabe spotkanie, nie stworzyliśmy groźnych sytuacji, Shilton nie miał wiele do roboty. Graliśmy bez koncepcji. Ustępowaliśmy Anglikom pod każdym względem. Ja również zagrałem źle – przyznawał nasz bramkarz w książce „Kochana piłeczko”.

W drugiej połowie Polacy starali się, żeby uzyskać choćby honorowe trafienie.  Przewaga, jaką mieli Anglicy, pozwalała im jednak na spokojne kontrolowanie spotkania. Wprowadzenie na boisko Buncola niewiele zmieniło. Swoje szanse mieli co prawda Smolarek, Urban i Boniek, ale Shilton zawsze był na posterunku. Obok Linekera to właśnie jego najczęściej wskazywano jako bohatera meczu. Polska przegrała 0:3 i poniosła najwyższą porażkę w historii swoich występów na mistrzostwach świata.

Selekcjoner po meczu narzekał na niewykorzystane dogodne sytuacje z początku spotkania. Tłumaczył też, że pojedynek z Portugalią kosztował jego podopiecznych bardzo dużo wysiłku, zwłaszcza psychicznego. Polacy grali apatycznie i nie byli w stanie przeskoczyć pewnego poziomu. Wytykano nam słabą postawę obrony, a Reuters dziwił się naszą bezradnością. Jeśli kogoś w naszym zespole wyróżniano, to byli to Boniek i Smolarek, ale większość komentatorów była zgoda, że ta dwójka to było za mało na tak grających Anglików.

Gary Lineker został zapamiętany przez nas bardzo dobrze i kilkukrotnie jeszcze się nam w przyszłości przypominał. Po spotkaniu był bardzo chwalony za swoją grę, ale przed meczem z Polską wcale nie był pewien występu. Od  najskuteczniejszego strzelca w lidze oczekiwano bramek. Tych jednak nie było i napastnik był jednym z najmocniej krytykowanych w angielskim zespole. Robson dał mu jednak szansę, a Gary w pełni ją wykorzystał. Wielokrotnie podkreślał, że mecz z Polską był jednym z jego najważniejszych meczów w karierze i jej punktem zwrotnym. Kiedy w emitowanym przez BT Sport programie What I Whore opowiadał o najbardziej pamiętnych koszulkach z czasów swojej kariery, na dłużej zatrzymał się przy trykocie reprezentacji Polski z 1986 r.

Ten mecz całkowicie odmienił moje życie. Wszystko. Gdybym wtedy nie strzelił, mógłbym już nigdy nie zagrać dla Anglii. Od pięciu czy sześciu meczów nie potrafiłem trafić. Wracalibyśmy do domu okryci hańbą. Ale potem były trzy gole w dwadzieścia kilka minut. Hat-trick, dwa w następnej rundzie, jeden w ćwierćfinale i wygrałem Złotego Buta. Życie trochę się zmieniło i trafiłem do Barcelony. Ten mecz zdecydowanie zmienił moje życie. Kocham Cię Polsko… – wspominał tamto spotkanie.

Piekło Guadalajary

Kiedy straciliśmy trzecią bramkę i stało się jasne, że raczej nie wygramy z Anglią, trzeba było spoglądać na wynik drugiego grupowego spotkania. Rewelacyjni Marokańczycy grali zdecydowanie powyżej oczekiwań. Mieli być tłem dla europejskich potęg, a tymczasem to oni rozdawali karty. Dwie godziny przed rozpoczęciem meczu z Portugalią do hotelu, w którym przebywała marokańska ekipa, zadzwonił król Hassan II. Pogratulował swoim rodakom udanych występów, powiedział, że godnie reprezentowali Maroko. Poprosił też, żeby w trzecim meczu zagrali bardziej ofensywnie i trochę zaryzykowali, zapewniając jednocześnie, że w przypadku porażki nikt nie będzie miał do nich pretensji.

Zmotywowani piłkarze Maroka zagrali kolejne bardzo dobre spotkanie. Portugalczycy mimo porażki z Polską wierzyli, że spokojnie awansują do drugiej rundy. Zlekceważyli afrykańską drużynę i po pierwszej połowie przegrywali 0:2. Taką też informację dostali nasi zawodnicy w przerwie meczu z Anglią. Ostatecznie Maroko wygrało 3:1 i dzięki temu Polacy z trzeciego miejsca wyszli z grupy. Nazajutrz w katowickim Sporcie wielkimi literami pisano: Dziękujemy ci, Maroko. Za awans z grupy dostaliśmy 1,25 mln dolarów, więc ciężko znaleźć cenniejszą bramkę niż ta Smolarka.

Awans do drugiej rundy oznaczał konieczność przenosin do Guadalajary. Nastroje w zespole nie były, delikatnie mówiąc, najlepsze i coraz więcej kibiców traciło nadzieje na dobry wynik. Zawodnicy podkreślali, że wiele będzie zależało od tego, jak podejdą do kolejnego meczu. Zapowiadali jednak, że dadzą z siebie wszystko i wyciągną wnioski z porażki. Piechniczek wierzył, że jeśli zespół zagra na miarę swoich możliwości, to sukces jest w zasięgu. Zaznaczał też, że jeśli przegrają, to chciałby, żeby zawodnicy mogli zejść z boiska z podniesioną głową.

Na drodze do ćwierćfinału stanęła Polakom rewelacyjna reprezentacja Brazylii. Ekipa, która w składzie miała takich graczy jak Falcão, Careca, Zico, Josimar, Branco czy Sócrates mierzyła w złoto i była jednym z najpoważniejszych kandydatów do końcowego triumfu. Przed meczem zapowiadali, że spotkanie z Polakami na pewno wygrają i myślą już o kolejnych bojach, choć oczywiście nie było mowy o lekceważeniu przeciwnika.

Antoni Piechniczek zdawał sobie sprawę, że po porażce z Anglią trzeba coś zmienić. Zdecydował się trochę zmodyfikować skład. Na prawej obronie dał szansę Kazimierzowi Przybysiowi, a w środku pola operować mieli Dariusz Dziekanowski i Ryszard Tarasiewicz, dla którego miał to być pierwszy mecz na turnieju. Dający w poprzednich spotkaniach dobre zmiany Jan Karaś również znalazł się w wyjściowej jedenastce i zagrał na prawej pomocy.

Według trenera Polakom dobrze zrobiła zmiana miejsca pobytu. Wspominał, że nawet chodzenie po lotnisku, było lepsze niż siedzenie w Bahia Escondida. W Guadalajarze klimat był bardziej przystępny i powietrze bardziej rześkie. Godziny rozgrywania meczów w Meksyku dostosowano jednak nie do piłkarzy, ale do kibiców i to tych europejskich. Sześć godzin różnicy czasu powodowało, że niektóre spotkania zaplanowano w środku dnia. Tak samo było z naszym starciem z Brazylią. Początek meczu wyznaczono w samo południe. W samym środku lejącego się z nieba meksykańskiego żaru.

Słońce grzało tak intensywnie, że już podczas grania hymnów zaczęły mnie piec uszy! Zacząłem się zastanawiać, gdzie, do cholery, jest cień?! Jak to możliwe, że jest tak potężne słońce, a nie ma cienia. Zobaczyłem cień dopiero, gdy uniosłem nogę. Był pod moją stopą – opowiadał Boniek.

Brazylia pierwszą rundę zakończyła z kompletem zwycięstw. Wszystkie mecze rozgrywali na Estadio Jalisco. Na tym obiekcie mieli grać też z Polską i to tutaj zaplanowano ćwierćfinał, do którego przechodził wygrany w tym starciu. Czuli się więc jak u siebie, zwłaszcza że mieli za sobą doping nie tylko kilkudziesięciu tysięcy kibiców z Brazylii, ale również miejscowych sympatyków piłki.

Pamiętam, że przed meczem tumult na stadionie był niesamowity. Na trybunach – Meksykanie, którzy dopingowali Brazylię, trochę Brazylijczyków i garstka Polaków. Bębny, tańce, śpiewy. Hałas taki, że tylko na małą odległość można rozmawiać. Mecz się zaczął i ten tumult jeszcze poszedł w górę. A tu nagle strzał Karasia w poprzeczkę… I cisza. Cisza taka, że rozejrzałem się po trybunach, czy coś się tam nie wydarzyło. Oni wtedy właśnie poczuli, że z nami to niekoniecznie będzie łatwa przeprawa – relacjonował po latach Kazimierz Przybyś w rozmowie z Nikodemem Chinowskim na łamach książki „Mistrzowskie rozmowy”.

Początek spotkania Polacy mieli bardzo dobry. Po mocno bitym dośrodkowaniu Tarasiewicza piłka zaskoczyła bramkarza rywali i kozłując w polu karnym, uderzyła w słupek. To tylko jeszcze bardziej napędziło nasz zespół. Chwilę później po wrzutce Bońka Brazylijczycy wybili futbolówkę na wolne pole. Do bezpańskiej piłki dopadł Karaś i bez namysłu potężnie uderzył. Znów zabrakło centymetrów, trafił w poprzeczkę, która drżała przez dłuższą chwilę.

Szczęście Carlosa, że nie sięgnął  tej piłki. Bo wtedy trzeba byłoby go razem z piłką ściągać z bramki – chwalił uderzenie Karasia Brian Clough, który komentował mecz dla brytyjskiej telewizji.

Ta sytuacja nieco otrzeźwiła Brazylijczyków, którzy wydawali się zaskoczeni dobrą postawą Polaków. W odpowiedzi sami stworzyli parę okazji, ale na posterunku był Młynarczyk. Skazywani na porażkę nasi piłkarze rozgrywali naprawdę dobre zawody i byli godnym rywalem dla Brazylii. Przełomowy moment meczu nadszedł w 30. minucie. W polu karnym starli się wówczas Careca i Tarasiewicz.

Koniec marzeń, koniec snów

To była piłka zagrana w nasze pole karne. Poszedł za nią Careca, ale byłem od niego trochę szybszy. Próbował jeszcze odzyskać piłkę, zastawiłem się, wpadł mi w bark z takim impetem, że obaj upadliśmy. Myślałem, że będzie rzut wolny dla nas, tymczasem sędzia odgwizdał rzut karny dla Brazylijczyków – tłumaczył po latach Tarasiewicz.

Polacy nie chcieli się zgodzić z tą decyzją i momentalnie doskoczyli do arbitra. Najbardziej zawzięcie protestowali Boniek i Smolarek, ale Niemiec Volker Roth pozostał niewzruszony. Do piłki podszedł Sócrates. W swoim stylu zatrzymał się na moment przed uderzeniem i myląc Młynarczyka, pewnie ulokował futbolówkę w siatce. Polacy grali lepiej, mieli więcej okazji, ale przegrywali po błędzie sędziego. Wiele zagranicznych agencji zgodnie zauważało, że arbiter zbyt pochopnie podjął decyzję o podyktowaniu karnego i zwyczajnie skrzywdził zaskakująco dobrze radzących sobie polskich piłkarzy.

Stracony gol podciął nam nieco skrzydła, ale nikt nie miał zamiaru odpuszczać. Jeszcze przed przerwą dwukrotnie nasi zawodnicy zmusili Carlosa do dużego wysiłku. Groźne strzały z dystansu oddali Tarasiewicz i Karaś, którzy swoją grą udowadniali, że szanse na grę powinni dostać dużo wcześniej. Do szatni schodziliśmy przy prowadzeniu rywali, ale nasz zespół wreszcie grał na miarę oczekiwań i kibice mieli prawo wierzyć, że jeszcze nie wszystko stracone.

Po pierwszych dziesięciu minutach drugiej odsłony już chyba tylko najwięksi optymiści wierzyli, że możemy odwrócić losy pojedynku. W 54. minucie Edinho z rzutu wolnego trafił w mur, ale chwilę później piłka trafiła do Josimara. Obrońca, dla którego był to dopiero drugi mecz w reprezentacji (debiutował w grupowym meczu z Irlandią Północą, kiedy zastąpił kontuzjowanego Edsona), bez kompleksów okiwał naszych graczy i wpadł w pole karne. Podprowadził piłkę do końcowej linii i kiedy wydawało się, że już nic z tej akcji nie będzie, niespodziewanie oddał silny strzał z ostrego kąta. Młynarczyk próbował interweniować, ale nie był w stanie dosięgnąć piłki.

Niedługo po stracie drugiej bramki na boisku zameldował się Jan Furtok, który zmienił Kazimierza Przybysia. Polakom zaczynało brakować sił, a przewaga Brazylii stawała się coraz wyraźniejsza. Mimo to nadal staraliśmy coś zdziałać z przodu. Z rzutu wolnego raz jeszcze próbował Tarasiewicz, a po centrze Dziekanowskiego znakomitym uderzeniem z przewrotki popisał się Boniek. Znowu jednak piłka minimalnie minęła słupek. Zaczynało schodzić z nas powietrze.

Taka rezygnacja szybko udziela się wszystkim. Gdy widzi się, że kolega już nie doskakuje do każdej piłki, nie krzyczy, nie opieprza za złe zagranie, nie podpowiada, to momentalnie się człowiek do tego dostosowuje. Zabrakło kogoś, kto by wstrząsnął drużyną, szarpnął. Pamiętam, że ławka wtedy zaczęła krzyczeć na Zbyszka Bońka, żeby nas pobudził na boisku. Próbował, ale nie dał rady. Takich, którzy mocno krzykną, zawsze musi być na boisku ze trzech, czterech, po jednym w każdej formacji. Jeden nie dotrze do wszystkich, mimo że Zbyszek bardzo się starał, by cały zespół obudzić – tłumaczył Przybyś po latach.

Polacy coraz bardziej zaczynali się otwierać, co stwarzało Brazylijczykom możliwości do kontrataku. Jeden z nich przeprowadzili w 78. minucie. Po niedokładnym podaniu Karasia do Bońka obrońca rywali wybił piłkę daleko na naszą połowę. Przejął ją Careca, który momentalnie znalazł się pod naszym polem karnym. Wstrzymał nieco akcję i piętą zagrał do nadbiegającego Edinho. Ten wymanewrował Wójcickiego i Młynarczyka i spokojnie umieścił piłkę w bramce.

Koniec marzeń, koniec snów. Tak żegnamy się z mistrzostwami – mówił po stracie trzeciego gola Dariusz Szpakowski.

Cztery minuty później Brazylijczycy ostatecznie nas dobili. Po kolejnej kontrze Zico, który przed momentem pojawił się na murawie, próbował minąć Młynarczyka, ale nasz bramkarz go sfaulował. Chwilę później Careca zamienił jedenastkę na czwartego gola i ustalił wynik meczu.

Byłem bliski obrony tego strzału, dostałem piłkę „po palcach”, wypchnąłem ją na słupek, lecz nie udało się, strzał był zbyt mocny – wspominał Młynarczyk.

Na ostatnie kilka minut Piechniczek postanowił jeszcze wpuścić Władysława Żmudę. Nasz znakomity obrońca zaliczył w ten sposób swój 21. występ na mundialu i wyrównał rekord Uwe Seelera. Występ z Brazylią był dla Żmudy jednak ostatnim w narodowych barwach. Mimo że miał dopiero 32 lata, to źle leczona kontuzja kolana sprawiła, że przedwcześnie musiał się pożegnać z wielkim futbolem. W reprezentacji więcej nie zagrali również Józef Młynarczyk i Stefan Majewski. Kończyła w ten sposób pewna epoka.

Paradoksem jest fakt, że najwyżej przegraliśmy… najlepszy mecz, jaki zagrali nasi zawodnicy. Dlatego w przeciwieństwie do nastrojów po meczu z Anglią, wszyscy dziękowaliśmy im za występ, widzieliśmy bowiem DRUŻYNĘ, która chciała wygrać i mogła to osiągnąć – pisano w Sporcie.

W podobnym tonie naszą postawę oceniały zagraniczne media. Komentatorzy byli zgodni, że Polska zagrała swój najlepszy mecz na tym turnieju, a Brazylia powinna się cieszyć, że udało się jej przetrwać polskie ataki na początku spotkania. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby więcej szczęścia mieli Boniek, Karaś czy Tarasiewicz. Chwalił nas również trener rywali Telê Santana. Podkreślał wielką wolę walki i determinację, z jaką zagraliśmy i przyznał, że dla jego drużyny był to trudny pojedynek. Piechniczek po latach zwracał uwagę, że w Guadalajarze nie mogliśmy zwyczajnie wygrać, bo byłoby to nie na rękę organizatorom. Wszak w mieście ciągle wówczas bawiło mnóstwo kibiców z Brazylii.

Z Meksykiem Polacy żegnali się z podniesioną głową. W zespole pojawiło się kilka nowych nazwisk, a zdobyte doświadczenie miało zaprocentować za cztery lata. Niestety we Włoszech mogliśmy podziwiać występy tylko jednego Polaka. Był nim sędzia Michał Listkiewicz.

Sukces czy klęska?

Po awansie do drugiej rundy trener mówił, że plan minimum został zrealizowany. Jednak kiedy Polska odpadła z turnieju, nie szczędzono mu krytyki. Zaczęły się rozliczenia i szukanie winnych. Dziennikarze prześcigali się we wskazywaniu popełnionych błędów i szukaniu przyczyn słabego występu. W stawianych przez nich diagnozach przewijało się najczęściej kilka głównych aspektów.

Błędy popełnione podczas przygotowań i niefortunny wybór ośrodka

W pierwszych naszych meczach w Meksyku wiele do życzenia pozostawiała forma fizyczna zawodników. Zmęczeni przyspieszonym sezonem ligowym zawodnicy mieli problem, żeby na czas dojść do wysokiej dyspozycji. Być może selekcjoner na zgrupowaniu zaaplikował im zbyt duże obciążenia, przez co drużynie brakowało świeżości. Dopiero mecz z Brazylią dawał podstawy, żeby sądzić, że forma fizyczna piłkarzy idzie do góry. Trener narzekał, że przed turniejem miał za mało czasu, żeby przygotować zespół.

Myślę, że zabrakło nam dwóch tygodni przygotowań. Przed Hiszpanią mieliśmy sześć tygodni, a teraz tylko cztery. Myślę tu o okresie dzielącym nas od zakończenia rozgrywek ligowych a startem turnieju – tłumaczył.

Światowy futbol zaczynał się dynamicznie zmieniać. Pojawienie się coraz większych pieniędzy pociągało za sobą coraz większą liczbę meczów. Rosły kwoty transferowe, kontrakty czy dochody ze sprzedaży praw telewizyjnych. Szkoleniowcy pracujący z reprezentacją musieli coraz bardziej skupiać się na właściwej selekcji i taktyce. Czasu na żmudną pracę na zgrupowaniach kadry było z roku na rok coraz mniej. Z trenerów stawali się selekcjonerami.

Poważnym błędem okazał się wybór naszej bazy na czas mistrzostw. Wszystkie atuty zostały przesłonięte uciążliwymi warunkami pogodowymi. W ciągu dnia piłkarze jak tylko mogli, chowali się przed upałem. Trudno było oczekiwać od nich pełnego zaangażowania na treningach, kiedy po każdej takiej sesji bardzo mocno tracili na wadze. Problem z wyborem miejsca pobytu pojawił się już w Hiszpanii, kiedy po wyjściu z grupy zamieszkaliśmy w hotelu bez klimatyzacji. Na poziomie mistrzostw świata nie można popełniać tych samych błędów co cztery lata. Podczas turnieju w RFN kadra Kazimierza Górskiego zamieszkała w spokojnym Murrhardt, a atmosfera w pensjonacie Sonne-Post była niemalże rodzinna. Dzięki temu zawodnicy w pełni mogli się skupić na turnieju. W Meksyku już na starcie byliśmy pod tym względem na straconej pozycji.

Kwestionowanie decyzji personalnych, ciągłe szukanie odpowiedniego składu i brak stylu

Sporo miejsca poświęcono też kwestii odpowiedniego doboru składu. W Meksyku trener sprawdził aż 19 zawodników. Widział, że gra pozostawia wiele do życzenia i starał się znaleźć optymalne ustawienie. Wydawało się, że w starciu z Brazylią w końcu dobrze zestawił jedenastkę, ale stało się to przynajmniej o jeden mecz za późno. To przecież przez słabą postawę w meczach grupowych już w 1/8 finału wpadliśmy na Brazylię.

Nie zapominajmy, że nie tylko Piechniczek miał problem z doborem graczy. Z podobnymi problemami mierzył się w Argentynie Jacek Gmoch. Nasz narodowy alchemik futbolu szukał nowych rozwiązań i pomysłów, ale efekt był rozczarowujący. W miarę stabilną pierwszą jedenastką, w której obowiązywała odpowiednia hierarchia, dysponował chyba tylko Kazimierz Górski.

W Meksyku trzon zespołu był początkowo oparty na bohaterach z Hiszpanii. Trener ufał swoim wybrańcom i wierzył, że nawet jeśli przed mistrzostwami z ich formą bywało różnie, to będą potrafić odpowiednio zmobilizować się na turniej. Młynarczyk, Majewski, Matysik, Buncol, Boniek czy Smolarek byli jednak już cztery lata starsi. Nie wszyscy zdołali osiągnąć szczyt formy, a w tych warunkach pogodowych najmniejsze nawet niedostatki bardzo szybko wychodziły na jaw. To przywiązanie do nazwisk było jednym z największych zarzutów, jakie czyniono trenerowi.

Z jednej strony można się zastanawiać, jak wyglądałaby nasza gra, gdyby selekcjoner odważniej postawił na graczy z drugiego szeregu. Urban, Karaś czy Tarasiewicz swoimi występami pokazali, że warto było im dać szansę. Może gdyby w zespole było więcej świeżej krwi i gdyby największe gwiazdy czuły na plecach oddech młodych, ambitnych kolegów, to zwiększona rywalizacja o miejsce w składzie wpłynęłaby na podniesienie poziomu. Z drugiej jednak strony trudno się Piechniczkowi dziwić, że stawiał na zawodników, z którymi osiągnął sukces. Każdy trener przecież przywiązuje się do nazwisk, z którymi coś wygrał. Podobnie było z Kazimierzem Górskim, który na igrzyskach w Montrealu wolał postawić na starą, sprawdzoną gwardię, a niektórych młodych graczy, jak choćby Bońka, zostawił w kraju.

Niektórzy dodatkowo zarzucali Piechniczkowi, że chętniej stawia na zawodników ze Śląska, a mniej przychylnie patrzy na tych z Warszawy. Trener bronił się, twierdząc, że w swoich wyborach nigdy nie kierował się osobistymi sympatiami czy antypatiami. Poza tym nie brakowało głosów, że nie był w stanie odcisnąć swojego piętna na drużynie. Uparcie trzymał się ciągle tych samych rozwiązań, a w dobrze taktyki drażnił asekuranctwem. Polska grała bez wyrazu, bez stylu, a szkoleniowiec nie potrafił wydobyć z zawodników tego, co najlepsze.

Kiepska atmosfera w drużynie, podziały i status Bońka

Nie było tajemnicą, że atmosfera w zespole pozostawiała wiele do życzenia. W tak dużej grupie podziały są jednak czymś normalnym i nikogo nie powinno dziwić, że tworzyły się rozmaite mniejsze czy większe grupki. Należy jednak pamiętać, że kiedy wychodzi się na boisko, to wszelkie osobiste urazy odkłada się na bok. Wszyscy przecież mieli przed sobą ten sam cel. To trener albo liderzy zespołu powinni zadbać o to, żeby wszyscy czuli się ważną częścią drużyny.

Kiedy w Hiszpanii reprezentacja początkowo grała źle i znalazła się pod ostrzałem dziennikarzy, to w scaleniu grupy i skupieniu się na wyznaczonym celu pomogło wspólne wyjście na piwo. To był bardzo ważny moment tamtych mistrzostw. Być może w Meksyku takich integracyjnych wyjść zabrakło. Komornicki wspominał, że ciągle pojawiały się jakieś niepotrzebne kłótnie i przepychanki. Pawlak wprost mówił, że reprezentacja nie była jednością, a ponura atmosfera nie dodawała skrzydeł. Nie było kogoś, kto potrafiłby się wznieść ponad podziały. Kogoś, kto odłożyłby na bok osobiste urazy, rąbnął pięścią w stół i ustawił całe towarzystwo do pionu.

Naturalnym liderem wydawał się Boniek, ale do jego postawy też zgłaszano zastrzeżenia. Waldemar Matysik wspominał, że nieraz młodsi zawodnicy zabiegali o względy Zibiego, żeby ten szepnął o nich dobre słowo trenerowi.

Uważam, że w 1986 roku za dużo miał do powiedzenia obecny prezes PZPN, czyli Zbysiu Boniek. Moim zdaniem trener i działacze dali mu za dużo władzy. Chciał być piłkarzem, trenerem i kucharzem jednocześnie. To jest niedobre. Zawodnik jest tylko zawodnikiem i powinien pracować dla drużyny – twierdził z kolei Władysław Żmuda.

Skoro nawet tak zazwyczaj małomówny i raczej wycofany Żmuda zwraca uwagę na pozycję Bońka w ekipie, to  być może faktycznie coś jest na rzeczy. Sam Boniek nigdy zresztą nie umniejszał swojej roli w zespole. Trudno ponadto nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że po jego występach w Meksyku spodziewano się więcej.

Pojawiły się też opinie, że zwyczajnie brakowało zawodnikom motywacji. Medaliści sprzed czterech lat byli już nasyceni sukcesem, a młodzi mieli za małą siłę przebicia. Dziekanowski narzekał na niezbyt dobry kontakt młodszej generacji z trenerem. Według niego selekcjoner powinien sam się do nich zbliżyć, otworzyć i próbować mobilizować.

Słabości organizacyjne polskiej piłki i coraz niższy poziom ligowych zmagań

Osobno podnoszono kwestię spadającego poziomu naszej rodzimej ligi. Na krajowych boiskach coraz bardziej panoszyła się korupcja, związek nie potrafił trafnie zdiagnozować trapiących go problemów. Zawodnikom wytykano, że grają niechlujnie, wolno, bez pomysłu i przy znikomym zaangażowaniu. Złe ligowe nawyki przenosili później na poziom reprezentacji i błędne koło się zamykało. A czasu na zgrupowaniach, żeby te naleciałości wyeliminować, było coraz mniej. Sporo do życzenia pozostawiała współpraca na linii kluby-reprezentacja. Nie każdy klubowy trener chętnie puszczał swoich zawodników na obozy i spotkania kadry, co czasem rodziło niepotrzebne konflikty.

Polski futbol w latach 80. tak długo, jak tylko się dało, chował się za piękną fasadą trzeciej drużyny świata. Na zewnątrz przecież wszystko dobrze funkcjonowało, a nawet kiedy zdarzył się gorszy mecz, to przecież w kolejnym zespół się z pewnością się poprawi. Występ w Meksyku pokazał jednak, że od środka polska piłka stawała się coraz bardziej zepsuta. Obnażone zostały nasze niedostatki, a pod względem organizacyjnym do poprawy było chyba wszystko. Zmieniało się podejście zawodników do piłki. Coraz więcej z nich myślało o dużych pieniądzach i wyjeździe za granicę, ale nie zawsze szły z tym w parze umiejętności.

Widać było, że piłkarski świat odjeżdża od nas w tempie ekspresowym. O niektórych rzeczach nie mówiliśmy głośno, bo po co było podgrzewać i tak już nie najlepszą atmosferę. Jednak Meksyk obnażył wszystkie słabości polskiego futbolu. Przy poziomie organizacji i mentalności panującej w polskiej piłce sam awans do Meksyku był sukcesem. Pójdę nawet dalej i powiem, że mimo tego, iż straciliśmy siedem goli, strzeliliśmy tylko jednego, to i tak nie było… najgorzej. Nowa generacja zawodników była zdolna, ale to już byli zupełnie inni ludzie, z inną mentalnością – oceniał z perspektywy czasu nasz występ w Meksyku Włodzimierz Smolarek.

Trudno nie przyznać racji naszemu jedynemu strzelcowi z tamtego turnieju.

Antoni Piechniczek opiekował się kadrą przez ponad pięć lat. Przez cały ten czas musiał pracować pod wielką presją i mierzyć się z wieloma nieprzychylnymi opiniami. Miał prawo czuć się zmęczony i wypalony. Tego żaru, tej pasji i entuzjazmu brakowało chyba w Meksyku najbardziej.

Ciężko jednoznacznie ocenić nasz występ. W 1986 r. dominowały rozczarowanie i przygnębienie. Czas jednak pokazał, że na nasz udział w meksykańskim turnieju warto spojrzeć pod nieco innym kątem. Owszem, można było osiągnąć więcej i zagraliśmy poniżej swoich możliwości. W pożegnalnym meczu z Brazylią udowodniliśmy jednak, że umiejętności nam nie brakowało. Możliwe, że w innych okolicznościach udałoby się zrobić więcej.

Od meksykańskiego mundialu minęło już ponad 30 lat. Żaden z następców Piechniczka nie był w stanie nawet zbliżyć się do wyniku, jaki osiągnęliśmy w Meksyku. 1/8 finału mistrzostw świata ciągle pozostaje w sferze marzeń polskich kibiców. I to nawet wtedy, kiedy znowu mamy w drużynie gwiazdę światowego futbolu. Z kolei spotkanie z Brazylią ciągle może być przez niektórych traktowane, jako nasz najlepszy mundialowy występ od 1982 r. Pozostaje żywić nadzieję, że w ciągu paru najbliższych lat wreszcie się to zmieni.

BARTOSZ DWERNICKI

Przy pisaniu posiłkowałem się następującymi publikacjami:

  • Marek Balon, Polska na mundialach, Kraków 2018;
  • Antoni Bugajski, Był sobie piłkarz…, Warszawa 2020;
  • Nikodem Chinowski, Mistrzowskie rozmowy. Biało-czerwoni mundialiści, Warszawa 2018;
  • Paweł Czado, Beata Żurek, Piechniczek. Tego nie wie nikt, Warszawa 2015;
  • Dariusz Dziekanowski, Arkadiusz Nakoniecznik, Dziekan. Autobiografia, Warszawa 2015;
  • Andrzej Jucewicz, Wielcy selekcjonerzy, Warszawa 2012;
  • Andrzej Jucewicz, Zbigniew Markert, Mexico ’86. Wyniki, opinie, komentarze, Warszawa 1986;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Biało-czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski (4) 1981-1997, Katowice 1997;
  • Stefan Grzegorczyk (red.), Mexico 86, Warszawa 1986;
  • Stefan Grzegorczyk, Roman Hurkowski, Stefan Szczepłek, Antoni Piontek, Mexico ’86. Wszystko o wszystkich, Warszawa 1986;
  • Stefan Grzegorczyk, Jerzy Lechowski, Droga do Meksyku, Warszawa 1986;
  • Roman Kołtoń (red.), Biało-czerwone mundiale, Poznań 2006;
  • Roman Kołtoń, Zibi, czyli Boniek, Poznań 2020;
  • Grzegorz Majchrzak, Tajna historia futbolu. Służby, afery i skandale, Warszawa 2017;
  • Józef Młynarczyk, Kochana piłeczko, Warszawa 1992;
  • Jacek Perzyński, Smolar. Piłkarz z charakterem, Warszawa 2012;
  • Stefan Szczepłek, Moja historia futbolu. Tom 2. Polska, Kraków 2016;
  • Sławomir Szymański, Wrocław. Sport. PRL., Wrocław 2013;
  • Piłkarskie mistrzostwa świata 1986, część I, Warszawa 1986;
  • Piłkarskie mistrzostwa świata 1986, część II, Warszawa 1986.

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 5 / 5. Licznik głosów 6

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Ostatni pokaz magii – jak Ronaldinho poprowadził Atletico Mineiro do triumfu w Copa Libertadores w 2013 r.?

Od 2008 r. Ronaldinho sukcesywnie odcinał kupony od dawnej sławy. W 2013 r. na chwilę znów jednak nawiązał do najlepszych lat swojej kariery, dając...

Zakończenie jesieni przy Wyspiańskiego – wizyta na meczu Orlen Ekstraligi Resovia – AP Orlen Gdańsk

Już wkrótce redakcja Retro Futbol wyda napakowany dużymi tekstami magazyn piłkarski, którego motywem przewodnim będzie zima. Idealnie w ten klimat wpisuje się zaległy mecz...

Siatkarski klasyk w Rzeszowie – wizyta na meczu Asseco Resovia – PGE GiEK Skra Bełchatów

Siatkarskie mecze pomiędzy Resovią a Skrą Bełchatów od lat uznawane są za jeden z największych klasyków. Kluby te walczyły o największe laury, nie tylko...