Polska – Anglia na przestrzeni lat

Czas czytania: 42 m.
0
(0)

Już jutro wieczorem wszyscy będziemy się emocjonować kolejnym pojedynkiem Polski z Anglią. Nasze reprezentacje spotykały się ze sobą w przeszłości wielokrotnie, choć pierwszy oficjalny mecz między sobą rozegrały dopiero w 1966 r. Później graliśmy ze sobą jeszcze 18 razy, ale bilans tych starć zdecydowanie przemawia na korzyść Anglików. To oni też są faworytami jutrzejszych zawodów. A jak było kiedyś? Zapraszamy do tekstu, w którym po krótce przedstawimy nasze wcześniejsze konfrontacje.

Z reprezentacją Anglii Polacy grali jak dotąd 19 razy. Dziewięciokrotnie gościliśmy w Anglii, skąd udało nam się wywieźć tylko dwa remisy, w tym jeden w meczu towarzyskim. Dziewięć razy to my byliśmy gospodarzami i tutaj bilans mamy nieco lepszy, bo raz udało się wygrać, a pięć był remis, no i raz mierzyliśmy się z Synami Albionu na neutralnym terenie – tu również lepiej wypadają Anglicy, którzy wygrali mecz grupowy na mundialu w Meksyku.

Liverpool – 5 stycznia 1966 r. – mecz towarzyski

Po dość pechowo przegranych eliminacjach do mistrzostw świata w Anglii i wysokiej porażce 1:6 w Rzymie z Włochami z pracy z reprezentacją postanowił zrezygnować Ryszard Koncewicz. Poproszono go jednak, żeby poprowadził narodowy zespół raz jeszcze w meczu z Anglią i szkoleniowiec się na to zgodził.

Mimo solidnie przepracowanego czasu na zgrupowaniu i stosunkowo dobrej formy fizycznej zawodników zdecydowanym faworytem meczu byli gospodarze. Anglicy byli w pełni sezonu, podczas gdy początek stycznia w Polsce większość piłkarzy spędzała zwykle w domach, a kluby dopiero szykowały się do zimowych zgrupowań. Na łamach Przeglądu Sportowego zwracał na to uwagę Grzegorz Aleksandrowicz.

Wystąpimy w Liverpoolu w roli outsidera, stającego do walki z kandydatem na mistrza świata w warunkach dla nas nietypowych, w środku zimy, kiedy buty piłkarskie wiszą w całej Polsce na przysłowiowych kołkach. W tej sytuacji nie można liczyć na powodzenie, jeśli idzie o rezultat meczu, a jedynie na stoczenie ambitnej walki, ze sławnym przeciwnikiem oraz na godne zaprezentowanie przez nasz młody zespół polskich barw w ojczyźnie nowoczesnego futbolu – pisał Aleksandrowicz.

W składzie gospodarzy zagrało ośmiu piłkarzy, którzy za pół roku zdobędą mistrzostwo świata. W bramce pewnie spisywał się Gordon Banks, obronę w ryzach trzymali kapitan Bobby Moore i Jack Charlton. W drugiej linii w roli defensywnego pomocnika bardzo dobrze prezentował się Nobby Stiles, ważnymi elementami zespołu byli też Alan Ball i grający w ataku Roger Hunt. W perspektywie zbliżającego się wielkimi krokami turnieju każdy z nich chciał się pokazać z jak najlepszej strony i zdobyć uznanie w oczach Alfa Ramseya.

Przeciwko takiej ekipie Ryszard Koncewicz wystawił jedenastkę, w której szeregach było aż czterech debiutantów. Byli to obrońcy Henryk Brejza i Andrzej Rewilak, a także pomocnicy Zygmunt Schmidt i Jan Wilim. W defensywie pierwszych dwóch wspierać mieli Jacek Gmoch i Stanisław Oślizło, który debiutował w roli kapitana. Między słupkami trener postawił na Mariana Szeję, a w ataku zagrali Jerzy Sadek i Janusz Kowalik. Skład uzupełnili Piotr Suski i Józef Gałeczka. Trudno więc było oczekiwać cudów od tego zespołu i rzeczywiście należało się raczej skupić na ambitnej walce i godnej postawie.

Nieoczekiwanie jednak młoda polska ekipa sprawiła gospodarzom spore problemy. Nasi piłkarze imponowali wybieganiem i przygotowaniem fizycznym. Polski zespół szybko opanował nerwy i stworzył sobie kilka okazji, ale miarę upływu czasu coraz wyraźniejsza była przewaga Anglików. Raz po raz gościli pod naszą bramką, ale nasz blok defensywny spisywał się bez zarzutu, a Szeja swoimi efektownymi interwencjami wzbudzał aplauz wśród publiczności.

W 39. minucie trener Koncewicz dokonał planowanej zmiany i w miejsce Wilima wprowadził do gry Jana Banasia. Skrzydłowy bytomskiej Polonii wprowadził sporo ożywienia w ofensywne poczynania naszego zespołu. Już pierwsze jego dośrodkowanie mogło być groźne, ale Gałeczka poślizgnął się i nie sięgnął piłki, która wyszła w aut. Chwilę później to Gałeczka zagrał do Banasia, a ten otrzymawszy futbolówkę, minął w pełnym biegu dwóch obrońców rywali i płasko zacentrował na przedpole bramki Banksa. Tam minimalnie szybszy od rywala okazał się Sadek i dostawiając nogę, skierował piłkę do siatki. Gracz ŁKS-u miał swoisty patent na wyspiarskie drużyny, bo przecież parę miesięcy wcześniej strzelił piękną bramkę Szkotom.

Anglicy ruszyli do odrabiania strat i mogli wyrównać jeszcze przed przerwą, ale Ball uderzył tuż nad poprzeczką. W drugiej połowie napór rywali wzrósł jeszcze bardziej, a Szeja dwoił się i troił, żeby zachować czyste konto. Kilkukrotnie wykazał się naprawdę klasowymi interwencjami. Nasz zespół dzielnie się trzymał, a gracze ofensywni kiedy tylko mogli, starali się swoimi wypadami pod angielską bramkę dać chwilę wytchnienia własnej defensywie. Groźnymi uderzeniami popisali się Gałeczka i Szmidt, ale w obu przypadkach piłka przeszła tuż obok słupka.

Niczym sępy rzucili się na nas, nacierali z ogromną furią, strzelali z bliska i z dystansu. Mimo że miałem za sobą wiele trudnych, często jednostronnych pojedynków i przyzwyczajony byłem do najcięższej harówki, młyn, jaki nam wytworzyli Anglicy, przerastał wszystko, czego doświadczyłem dotąd. Umorusani w błocie, walczyliśmy z wyjątkową determinacją – opowiadał po latach Stanisław Oślizło.

Kiedy do końca meczu pozostawało niewiele ponad kwadrans, wysiłki Anglików wreszcie przyniosły skutek. Grający na prawej obronie George Cohen znany był ze swoich ofensywnych zapędów i od czasu do czasu wspomagał kolegów pod bramką rywali. W 74. minucie znalazł się na wysokości naszego pola karnego i po ograniu obrońców zdołał zagrać górną piłkę na szósty metr. Tam najwyżej do niej wyskoczył Bobby Moore i chwilę później futbolówka wtoczyła się do bramki.

Stracony gol podziałał na Polaków mobilizująco. Nasi reprezentanci ruszyli do energicznych ataków, a Banks nie mógł narzekać na brak pracy. Wyrównana walka trwała do końca, ale więcej bramek tego dnia nie padło. W drużynie gospodarzy najlepiej spisali się Moore, Stiles i Cohen. W zespole polskim bardzo dobre recenzje zebrali Sadek, Oślizło i Szmidt. Jednak tym, któremu w największej mierze nasza ekipa zawdzięczała tak korzystny rezultat, był rewelacyjny tego wieczoru Szeja. Swoim znakomitym występem uwagę angielskich klubów zwrócił na siebie Jerzy Sadek.

Z postawy swoich podopiecznych bardzo zadowolony był trener Ryszard Koncewicz. Zwracał uwagę na dobre przygotowanie całego zespołu do tego pojedynku, ambitną postawę na boisku i cieszył się, że postawione przed zawodnikami zadania zostały zrealizowane.

Do meczu z Anglią drużyna była najlepiej przygotowana ze wszystkich meczów minionego roku, ponieważ były ku temu możliwości: dwa tygodnie zgrupowania w Bułgarii, trzy mecze kontrolne, a więc czas i warunki do dobrego zestawienia składu. Mimo dużych zmian zespół polskiej piłce wstydu nie przyniósł. Mecz w Liverpoolu wykazał, że w reprezentacji nie ma etatowych zawodników, a jest w niej miejsce dla wszystkich, którzy mają ambicję dobrze grać w piłkę nożną. Nie mam zastrzeżeń do żadnego z zawodników, wszyscy grali tak, jak powinno się grać, tzn. z pełnym poświęceniem do ostatnich minut, co w przeszłości w naszym zespole nie zawsze się zdarzało. Podkreślam również znakomitą dyscyplinę taktyczną i wprost wzorowe realizowanie wszystkich zaleceń dotyczących tego pojedynku – chwalił postawę Polaków Koncewicz.

Wynik: remis 1:1

Chorzów – 5 lipca 1966 r. – mecz towarzyski

Nasz dobry występ nie pozostał niezauważony. Krótko po meczu z Anglią poinformowano, że 5 i 8 czerwca zagramy towarzysko z Brazylią na wyjeździe. Polski futbol nawiązał wreszcie kontakt ze światową czołówką, a nasi gracze udowodnili, że są w stanie toczyć wyrównaną walkę z najlepszymi.

Do zaplanowanego na 5 lipca rewanżowego spotkania z Anglią podchodziliśmy więc raczej ze spokojem. Dla nas była to kolejna okazja do sprawdzenia się z silnym rywalem, a dla podopiecznych Alfa Ramseya ostatni sprawdzian przed zaczynającymi się lada dzień mistrzostwami świata. Zanim zawitali do Chorzowa, odwiedzili wcześniej Helsinki, Oslo i Kopenhagę i w każdym z tych miast pewnie pokonywali gospodarzy.

Stery reprezentacji, po tym jak ze stanowiska ustąpił Ryszard Koncewicz, przekazano w ręce Antoniego Brzeżańczyka. Na miejsce przedmeczowego zgrupowania trener wybrał ośrodek ZS Start w Wiśle. Już pierwszego dnia zgrupowania okazało się, że w składzie zabranie Oślizły i Sadka. Ponadto z urazami zmagali się Zygmunt Anczok i Jacek Gmoch, ale szczęśliwie okazało się, że wykurowali się na czas.

W miejsce niedostępnych zawodników trener powołał Józefa Jandudę z Ruchu i młodego Włodzimierza Lubańskiego z Górnika. Pierwsza jedenastka nie różniła się zbyt mocno od tej, która grała w Liverpoolu. W bramce Brzeżańczyk postawił na Szeję, na lewej obronie wystawił Anczoka, który był wówczas w bardzo dobrej formie, a na prawej zagrał Roman Strzałkowski. Parę stoperów utworzyli Walter Winkler, który w ostatniej chwili wskoczył do składu i Henryk Brejza. Przed nimi środek pola mieli zabezpieczyć Jacek Gmoch i Piotr Suski. W napadzie obok grających na bokach Józefa Gałeczki i Janusza Kowalika szansę sprawdzenia się w starciu z Anglią dostał Włodzimierz Lubański. Partnerem młokosa na środku ataku był znakomity Jan Liberda, który pełnił w tym meczu funkcję kapitana.

Alf Ramsey desygnował do gry swoich najlepszych zawodników. Bramki strzegł oczywiście Gordon Banks, przed nim linię obrony tworzyli George Cohen, Jack Charlton, kapitan Bobby Moore i Ray Wilson. Przewagę w środku pola mieli zapewnić Nobby Stiles i Bobby Charlton, a także ustawieni bliżej linii Alan Ball i Martin Peters. Duet napastników stworzyli Roger Hunt i Jimmy Greaves. W rozgrywanym parę tygodni później finałowym meczu mistrzostw świata w składzie Anglików zabraknie tylko Greavesa, którego zastąpił Geoff Hurst.

Faworytami spotkania byli oczywiście Anglicy i to oni od pierwszych minut wypracowali sobie przewagę goście. Jeszcze przed upływem kwadransa na indywidualną akcję zdecydował się Roger Hunt. Wygrał on pojedynek ze Strzałkowskim i ruszył z piłką wzdłuż pola karnego. Polscy defensorzy liczyli, że Anglik odegra do któregoś z partnerów, ale mylili się. Nieoczekiwanie dla wszystkich Hunt zdecydował się na strzał, czym zaskoczył całą naszą obronę. Uderzył precyzyjnie w górny róg bramki, a Szeja nie był w stanie nic zrobić.

Po objęciu prowadzenia goście wyraźnie spuścili z tonu i oddali nam nieco inicjatywę. Dzięki temu polscy piłkarze zdołali przeprowadzić kilka ataków, ale niewiele z nich wynikało. Niepotrzebnie też wdali się w twardą wymianę ciosów, a większości bezpośrednich starć z przeciwnikami mogli uniknąć, gdyby tylko szybciej i dokładniej rozgrywali piłkę. Z tego właśnie powodu nieskuteczne były też nasze akcje w ataku. O tym, jak wyglądały nasze ofensywne poczynania najlepiej świadczy fakt, że w pierwszej części gry nie oddaliśmy na angielską bramkę ani jednego celnego strzału.

Po zmianie stron obraz gry nie uległ zbyt wielkiej zmianie. Anglicy dość spokojnie kontrolowali przebieg spotkania, kilkukrotnie zmuszając Szeję do interwencji. Nasi reprezentanci jednak nie zamierzali rezygnować i dążyli do wyrównania. Składne akcje przeprowadzali Gałeczka i Liberda, a Kowalik wprowadził nieco zamieszania swoją ruchliwością. To wszystko było jednak za mało, żeby zagrozić gościom z Wysp. Mimo naszych starań korzystny rezultat zdołali oni utrzymać do samego końca.

Alf Ramsey był zadowolony z wyniku i postawy swoich zawodników. Chwalił też Polaków, którzy według niego poczynili postępy i byli najbardziej wymagającym rywalem w sprawdzianach przed turniejem. Przyznał też, że skład z chorzowskiego spotkania będzie tym, który najprawdopodobniej rozpocznie mistrzostwa.

Zespół angielski prezentował się lepiej pod względem fizycznym, co świadczy o jego dobrym przygotowaniu do mistrzostw świata. Ogólnie biorąc, mecz dobry; Polacy zrobili postępy w porównaniu z występem w Liverpoolu, gdzie moja drużyna grała słabiej niż dzisiaj – mówił angielski szkoleniowiec po końcowym gwizdku.

Anglia kilka tygodni po wygranej w Chorzowie sięgnęła po swoje jedyne mistrzostwo świata. Polska na swój powrót na tę imprezę musiała jeszcze chwilę poczekać. Niespełna siedem lat później Ramsey raz jeszcze odwiedzi chorzowski stadion z prowadzoną przez siebie reprezentacją, ale nastrój, jaki będzie mu towarzyszył po meczu, będzie już zupełnie inny.

Wynik: porażka 0:1

Chorzów – 6 czerwca 1973 r. – eliminacje mistrzostw świata

Jeden z kilku najważniejszych meczów w historii polskiego futbolu i jedyne jak dotąd zwycięstwo nad Anglią. O obu starciach z Anglikami z 1973 r. napisano już naprawdę wiele, więc nie będę wchodził zbyt głęboko w szczegóły. Zmagania o bilety na mistrzostwa świata w RFN rozpoczęły się w grupie 5 od dwumeczu pomiędzy Anglią a Walią. Po marcowej porażce Polaków w Cardiff to te dwie ekipy były na czele tabeli i wyglądało na to, że do RFN pojedzie ten zespół, który lepiej poradzi sobie z Polakami. Anglicy w meczach z Walią zdobyli trzy punkty i kiedy przyjechali do Chorzowa, to sugerowano, że jedyną niewiadomą jest to, jak wysokie odniosą zwycięstwo. Po kiepskim występie na mundialu w Meksyku Ramsey zapowiadał walkę o najwyższe cele na niemieckich boiskach. Po przylocie do Polski angielski selekcjoner odmówił wszelkich wywiadów, rzucając tylko w stronę dziennikarzy, że przyjechali tu grać, a nie gadać.

Polacy byli pod ścianą. Jeśli jeszcze mieliśmy marzyć o występie na mistrzostwach, to najlepiej żebyśmy wygrali mecz w Chorzowie. Kazimierz Górski zapowiedział, że jeżeli jego podopieczni przegrają z Anglikami, to zrezygnuje on z prowadzenia kadry. Przedmeczowe zgrupowanie w Kamieniu koło Rybnika przebiegało dość spokojnie, choć członkom sztabu sen z powiek spędzała kontuzja, jakiej na treningu w klubie nabawił się Lubański. Problemy z nogą zgłaszał też Antoni Szymanowski, ale były też dobre wiadomości, bo na czas zdążył się wykurować Jerzy Gorgoń.

Walka o powrót Lubańskiego do zdrowia trwała do ostatnich chwil, ale ostatecznie lider naszego ataku zdążył zaleczyć uraz i wyprowadził zespół na boisko jako kapitan. W bramce Kazimierz Górski postawił na Jana Tomaszewskiego. Na środku obrony partnerem Gorgonia był Mirosław Bulzacki. Na lewej stronie zagrał Adam Musiał, a na prawej debiutant Krzysztof Rześny. W drugiej linii trener desygnował do gry Jerzego Kraskę, Lesława Ćmikiewicza i Kazimierza Deynę. Z przodu obok Lubańskiego zagrali Jan Banaś i Robert Gadocha.

To właśnie ta dwójka już w kilka minut po pierwszym gwizdku wprawiła w zachwyt chorzowską publiczność. Po faulu na Lubańskim rzut wolny z 25 metrów wykonywał Gadocha. Posłał piłkę w pole karne, a ta po chwili znalazła się w siatce. Wszystko działo się tak szybko, że do dzisiaj nie ma pewności, kto ostatni jej dotknął.

Gadocha uderzył z wolnego po ziemi, przyłożyłem nogę, piłka zmieniła tor lotu i wpadła do bramki, przy bliższym słupku. Byliśmy tam tylko dwaj, ja i Bobby Moore. Gdyby nie moja noga, piłka nie wpadłaby pod poprzeczkę. To byłoby wbrew prawom fizyki. Cały stadion widział, że to ja strzeliłem, a późnej jedna z gazet napisała, że jednak Gadocha – opowiadał Jan Banaś na łamach książki Bogdana Rymanowskiego „Gracze”.

Stefan Szczepłek w swojej książce „Mecze polskich spraw” zwraca uwagę na rolę, jaką w zbudowaniu specyficznej atmosfery odegrała zgromadzona na chorzowskim stadionie publiczność.

Zresztą pewność siebie Anglików gasła w miarę zbliżania się do boiska. Kiedy już na nie wyszli, zobaczyli szarą masę 100 tysięcy ludzi, schowanych częściowo wśród śląskich dymów, skandujących jakieś hasła w nieznanym Anglikom języku, usłyszeli, jak śpiewa się polski hymn – i miny in zrzedły. Nic dziwnego, że angielscy dziennikarze (akredytowało się ich 41) nazwali to miejsce „Kotłem Czarownic” – czytamy w rozdziale o chorzowskiej wygranej.

Prowadzenie Polacy utrzymali do przerwy. W szatni Górski zwracał uwagę, że jednobramkowa zaliczka to dużo biorąc pod uwagę pozycję Anglii i marne szanse, jakie nam dawno, ale zbyt mało, żeby uznać spotkanie za wygrane. Według trenera do pełni szczęścia brakowało jeszcze jednego trafienia. Lubański w imieniu swoim i kolegów zapewnił szkoleniowca, że zrobią wszystko, żeby podwyższyć wynik.

Jak powiedział, tak uczynił. Nasz zespół atakował i tworzył kolejne dogodne sytuacje. Na początku drugiej odsłony Lubański zdobył jedną ze swoich najładniejszych bramek w karierze, wykorzystując błąd Bobby’ego Moore’a.

Dostaliśmy informację z banku informacji, że Bobby Moore, obrońca angielski, od czasu do czasu lubi lekceważąco podchodzić do pojedynków z napastnikami i podejmować ryzyko dryblingu. W pewnym momencie zobaczyłem, że jest odwrócony tyłem do mnie po niecelnym podaniu Banasia. Odwrócił się i rzeczywiście z jakimś takim lekceważeniem przyjął piłkę. Ja wbiegłem na niego, odebrałem mu tę piłkę, o mało się nie przewracając, bo zahaczyłem się o jego nogę. Wyprostowałem się szybko i pobiegłem w kierunku pola karnego – na wysokości 16 metrów miałem do wyboru albo podanie do Roberta Gadochy, który wbiegał po lewej stornie, albo uderzenie. Wybrałem to drugie, strzeliłem i strzał mi wyszedł fantastycznie, piłka otarła się o słupek i wpadła do siatki. Gol! Prowadziliśmy już 2:0. W tym momencie było już wiadomo, że Anglicy nie są w stanie nas dogonić – opowiadał Lubański.

Rzeczywiście nie dogonili, ale cieniem na naszym zwycięstwie położyła się kontuzja, jakiej w dość przypadkowym starciu z Royem McFarlandem doznał Lubański. Okazała się ona poważna, konieczna była operacja i żmudna rehabilitacja, ale błędy w leczeniu spowodowały, że niemieckie mistrzostwa nasz najlepszy napastnik oglądał w telewizji. Im bliżej końca meczu, tym bardziej mnożyły się brzydkie faule. Gra się zaostrzyła i w końcu po jednym ze starć sędzia Paul Schiller wyrzucił z boiska Alana Balla. Anglik obok Moore’a i Petersa był jednym z trzech graczy, którzy pamiętali pojedynek obu ekip sprzed siedmiu lat. Tym razem jednak musieli oni przełknąć gorzką pigułkę porażki. Polska odniosła wielkie zwycięstwo, a swoją ambitną postawą i twardą walką zyskała uznanie w oczach piłkarskiego świata.

Rozmiary naszego sukcesu pojąłem dopiero za kilka dni, kiedy Jacek przyniósł plik gazet dosłownie z całego świata, a wśród nich komentarze na temat naszego meczu. Można było od ich lektury doznać zawrotu głowy. A listy z wyrazami najwyższego uznania, rysunki dzieci szkolnych, wierszyki i naukowe rozprawy – było tego całe worki, powędrowały do archiwum związku – wspominał nasz trener.

Wynik: zwycięstwo 2:0

Londyn – 17 października 1973 r. – eliminacje mistrzostw świata

Mecz legenda, który stał się fundamentem sukcesu kadry Górskiego na turnieju w RFN. Po czerwcowej wygranej nad Anglią, nasi piłkarze potwierdzili swoje umiejętności i udanie zrewanżowali się Walijczykom, zwyciężając pewnie 3:0. O awansie na niemiecką imprezę decydował ostatni mecz w grupie, w którym Anglicy na Wembley musieli wygrać, a nam wystarczał remis.

W porównaniu ze zwycięskim składem z Chorzowa, na mecz w Londynie Górski dokonał paru zmian, z których niektóre były wymuszone. Lubańskiego w ataku zastąpił Jan Domarski obok którego zagrali Gadocha i imponujący swoja szybkością Grzegorz Lato. Trzecim graczem mieleckiej Stali, który zagrał na Wembley był Henryk Kasperczak. W drugiej linii pomagał on Ćmikiewiczowi i Deynie, który pełnił w tym meczu funkcję kapitana. Na bokach obrony Górski postawił na zawodników krakowskiej Wisły – Adama Musiała i Antoniego Szymanowskiego. Środek zabezpieczał Gorgoń z Bulzackim, a bramki strzegł oczywiście Tomaszewski. Taka sama jedenastka wygrała z Walią.

Po porażce w Chorzowie na angielską reprezentację spadła fala krytyki. Trenerowi zarzucano, że ciągle jeszcze żyje sukcesem z 1966 r., a jego taktyka jest przestarzała. Przed jesiennym starciem na Wembley Anglikom humory jednak dopisywały. W ostatnim sprawdzianie przed meczem z Polską rozbili u siebie Austriaków aż 7:0. Nikt w angielskich mediach nie dopuszczał nawet myśli, że w tym spotkaniu może paść inny wynik niż wygrana gospodarzy. Ramsey dokonał kilku korekt w składzie, ale trzon zespołu pozostał bez zmian. Zabrakło tylko Moore’a, którego trener jednak zapewniał, że ciągle jest mu potrzebny w roli kapitana na mistrzostwach w RFN.

Polski zespół też miał jednak swoje ambicje i po udanych igrzyskach w Monachium chciał raz jeszcze pokazać się na niemieckich boiskach. Wyjazd do Anglii poprzedziło zgrupowanie w Rembertowie i towarzyski mecz z Holandią w Rotterdamie, gdzie nasi gracze zanotowali cenny remis. Spotkanie to z trybun oglądał Ramsey i uważał nas za zgrany, myślący kolektyw, ale w przedmeczowych wypowiedziach zapewniał, że wierzy w wygraną.

Jeśli Anglia zwycięży, cała chwała przypadnie zawodnikom, oni uznani będą za tych, którzy to osiągnęli. Jeśli przegramy, ja za to odpowiadam. Myślę tylko o zwycięstwie. Jestem przekonany, że możemy je osiągnąć, jeśli będziemy wystarczająco dobrzy, jeśli grać będziemy w granicach naszych możliwości – mówił angielski szkoleniowiec w wywiadzie dla „Sunday Mirror”.

W środowy wieczór 17 października niesieni ogłuszającym dopingiem 100 tys. kibiców Anglicy ruszyli od początku meczu do ataku. Ryk publiczności był tak donośny, że nasi piłkarze mieli problem z wzajemną komunikacją. Już w pierwszych minutach urazu ręki po ryzykownej interwencji doznał Tomaszewski. Zabiegi doktora Garlickiego przyniosły jednak efekt i po chwili nasz bramkarz był już gotowy do gry. Adam Musiał żartował później, że od tego momentu Tomek wreszcie się obudził.

W tym, co powiedział Adam, było rzeczywiście dużo prawdy. Od tego momentu miałem również nieprawdopodobne szczęście. Ustawiałem się w tym miejscu bramki, w które strzelali przeciwnicy. Jeżeli nawet popełniłem błąd, to zawsze był na posterunku któryś z obrońców – wspominał Tomaszewski.

Polska defensywa dzielnie stawiała czoła naporowi Anglików i pierwsza połowa zakończyła się wynikiem 0:0. W szatni nasi piłkarze zagrzewali się do dalszej walki, a trener Górski zwracał uwagę, żeby nie dali się tak spychać pod własną bramkę i starali się dłużej utrzymać przy piłce w strefie środkowej.

Początek drugiej odsłony to jednak ciągłe ataki Anglików, którzy zaczynali odczuwać presję uciekającego czasu, ale Polacy wkrótce też zaczęli dochodzić do głosu. W 56. minucie trójka graczy mieleckiej Stali przeprowadziła jedną z najważniejszych akcji w dziejach polskiej piłki. Najpierw Kasperczak odebrał piłkę Hunterowi i wypuścił do przodu Latę, który lewą stroną ruszył na bramkę Anglików. W sukurs ruszyli mu Robert Gadocha i Jan Domarski. Kiedy wydawało się, że Lato zagra do tego pierwszego, ten nieoczekiwanie wystawił futbolówkę klubowemu koledze. Domarski uderzył z pierwszej piłki i zdobył bramkę, o której będzie potem opowiadać przez lata.

To nie był dla mnie łatwy strzał. Poza tym, że Domarski uderzył wyjątkowo dobrze, murawa na Wembley była tego wieczoru bardzo śliska, a widok zasłaniał mi nieco Emyln. Niestety, popełniłem błąd, próbując wykonać podręcznikową obronę. W takiej sytuacji powinienem był skoncentrować się wyłącznie na piłce, wybić ją na rzut rożny czy coś takiego. Zamiast tego próbowałem zatrzymać ją swoim ciałem, lecz jej szybkość mnie pokonała – opowiadał Shilton.

Kilka minut później na pograniczu naszego pola karnego starli się Adam Musiał i Martin Peters. Anglik padł na murawę, a belgijski arbiter Vital Loraux wskazał na jedenasty metr. Sędzia miał się później na pomeczowej kolacji przyznać naszemu obrońcy, że przy stanie 0:0 prawdopodobnie nie odgwizdałby przewinienia. Sam Musiał mówił w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim, że jeśli przekroczył przepisy, to zrobił to przed polem karnym. Naprzeciw znakomitego tego dnia Tomaszewskiego stanął Allan Clarke.

Przyczajony w bramce patrzyłem na twarz strzelca. Nie wyrażała ona niczego – Clarke nie zdradził swoich zamiarów. Do tego wszystkiego demonstracyjnie wziął się pod boki i odniosłem wrażenie, że za chwilę odtańczy krakowiaka. Shilton natomiast przyklęknął odwrócony tyłem do boiska. To jeszcze jeden dowód na to, jak on psychicznie przeżywał to spotkanie. Gwizdek sędziego – Clark na pełnym luzie podbiegł do piłki i tak jak w końcówkach niektórych spotkań polskiej ligi ja rzuciłem się w prawy róg, piłka poszybowała w lewe „okienko”, a na tablicy wyświetlił się wynik 1:1 – wspominał Tomaszewski.

Mimo starań Anglików wynik do końca meczu nie uległ zmianie. Mało tego, to Polacy mogli wyjść z tego pojedynku zwycięsko. Na 10 minut przed końcem z szarżą na angielską bramkę ruszył Lato, ale wychodzącego sam na sam z bramkarzem napastnika nieprzepisowo powstrzymywał McFarland, łapiąc go za barki, za co zobaczył żółtą kartkę. Remis 1:1 był dla Anglików końcem świata, a Tomaszewski stał się człowiekiem, który zatrzymał Anglię.

Gospodarze byli w szoku. Ramseya nie było stać nawet na złożenie Górskiemu gratulacji. Dłoń naszego trenera uścisnął za to selekcjoner reprezentacji RFN Helmut Schön, który przed pierwszym gwizdkiem był pewny, że zwyciężą gospodarze. Gratulując Górskiemu, powiedział mu, że Polacy w pełni zasłużyli na sukces i awans do finałów. Anglików zabrakło też na pomeczowej kolacji. Polakami nikt się potem nie zainteresował i szukając wyjścia ze stadionu, błądzili po labiryntach Wembley. Przykrości te wynagrodziła naszej reprezentacji miejscowa Polonia, która świętowała przed hotelem.

Abstrakcyjnie rzecz biorąc, najszczęśliwszy dzień w życiu może być tylko jeden. W realnym życiu natomiast może być wiele najszczęśliwszych dni. Większość z nich już przeżyła najszczęśliwszy dzień w życiu we wrześniu ubiegłego roku, gdy stanęli na najwyższym podium w Monachium. 17 października na Wembley przeżyli drugi najszczęśliwszy. Teraz rozjadą się do domów myśleć o tym, by przeżyć kolejny najszczęśliwszy dzień w życiu – znów w Monachium – podsumowywał występ naszych piłkarzy Wiktor Osiatyński w swoim reportażu „Wembley, Wimbledon”.

Anglia, po raz pierwszy od momentu zgłoszenia się do eliminacji mistrzostw świata, nie zakwalifikowała się do finałów, a Polska rozpoczynała kolejny piękny rozdział swojej piłkarskiej historii.

Wynik: remis 1:1

Monterrey – 11 czerwca 1986 r. – mecz grupy F mistrzostw świata

Zwieńczeniem okresu największych sukcesów w polskim futbolu był występ naszej reprezentacji na mundialu w Meksyku. Tam też po bez mała trzynastu latach odbył się nasz kolejny mecz z Anglią. Pierwszy i jedyny jak dotąd na wielkiej imprezie i na neutralnym gruncie.

Choć w Monterrey, gdzie rywalizowali Polacy ten grunt wcale nie był taki neutralny, bo w gorącym, dusznym klimacie najlepiej radzili sobie przyzwyczajeni do wysokich temperatur Marokańczycy. Z tym ambitnym, afrykańskim zespołem w meczu otwarcia tylko bezbramkowo zremisowaliśmy. Wynik był rozczarowujący, ale czas pokaże, że Maroko wszystkim sprawi sporo kłopotów i z pierwszego miejsca wyjdzie z grupy. Po wygranej z Portugalią dzięki bramce Smolarka do meczu z Anglią mogliśmy podejść spokojnie. To rywale mieli nóż na gardle.

Do Meksyku Anglicy przyjechali z medalowymi aspiracjami i byli w gronie faworytów całego turnieju. Po dwóch kiepskich meczach selekcjoner solidnie zamieszał w składzie i liczył, że wprowadzone zmiany przyniosą oczekiwany efekt. W składzie nie brakowało klasowych piłkarzy takich jak Gary Stevens, Kenny Sansom, Terry Butcher, Glenn Hoddle, Peter Reid, Steve Hodge, Peter Beardsley czy król strzelców angielskiej ekstraklasy Gary Lineker. W bramce występował Peter Shilton – jedyny z Anglików, który pamiętał nasze poprzednie starcie. W polskiej ekipie kimś takim był Władysław Żmuda, który mecz na Wembley oglądał z trybun. Z perspektywy widza obejrzał też starcie w Meksyku.

Nie możemy zejść w meczu z Anglią z boiska pokonani. To determinuje określone założenia taktyczne. Nie wolno nam nastawiać się na defensywę, ale musimy zachować należytą ostrożność, ze zdwojoną uwagą grać w obronie i próbować szczęścia w kontratakach – ostrzegał przed pojedynkiem Piechniczek.

Nasz sztab zdawał sobie sprawę, że czeka nas ciężka przeprawa. Zawodnicy podkreślali, że ważne będzie, żeby nie dać się zepchnąć do defensywy i żeby nie pozwolić narzucić sobie stylu rywala. Początek spotkania pokazał, że Polacy nie zamierzają się ograniczać tylko do obrony i sami też poszukają swoich szans. Już w pierwszych minutach błyskawiczną akcję przeprowadzili Włodzimierz Smolarek i Zbigniew Boniek, ale nasz kapitan nie potrafił zakończyć jej skutecznym strzałem.

Chwilę później akcja przeniosła się pod naszą bramkę. Na prawym skrzydle piłkę miał Gary Stevens. Szybko dośrodkował w pole karne w kierunku Linekera, a ten przechytrzył pilnującego go Majewskiego i pokonał Młynarczyka. Kilka minut później angielski napastnik podwyższył na 2:0, tym razem wykorzystując dogranie z lewej strony. Czarę goryczy przelała trzecia stracona bramka. W 36. minucie z rzutu rożnego dośrodkował Trevor Steven. Do lecącej wzdłuż pola bramkowego piłki wyskoczył Młynarczyk, ale oślepiło go słońce i futbolówka wylądowała pod nogami Linekera. Anglik nie miał problemów z umieszczeniem piłki w siatce.

W dwóch pierwszych niewiele miałem do powiedzenia, bo były to sytuacje „oko w oko” z tym piłkarzem. Był na polu karnym i musiał tylko celnie strzelić. Natomiast nie ukrywam, że trzecią puściłem jak frajer. Rzut rożny, piłka zginęła mi gdzieś w słońcu, poszła po palcach, nie utrzymałem jej i wpadła do siatki. To było słabe spotkanie, nie stworzyliśmy groźnych sytuacji, Shilton nie miał wiele do roboty. Graliśmy bez koncepcji. Ustępowaliśmy Anglikom pod każdym względem. Ja również zagrałem źle – przyznawał nasz bramkarz w książce „Kochana piłeczko”.

To był nokaut. W drugiej połowie staraliśmy się uzyskać honorowe trafienie, ale bezskutecznie. Swoje szanse mieli Smolarek, Urban i Boniek, ale Shilton za każdym razem był na posterunku. W przeciwieństwie do meczu na Wembley, tym razem do postawy angielskiego bramkarza nie można było mieć zastrzeżeń. To on, obok Linekera, był wymieniany jako najlepszy gracz tego starcia.

Co ciekawe, Lineker przed tym spotkaniem był jednym z najmocniej krytykowanych w angielskim zespole. Od ligowego króla strzelców oczekiwano bramek, a tych nie było. Robson dał mu jednak szansę, a Gary w pełni ją wykorzystał. Wielokrotnie podkreślał, że mecz z Polską był jednym z najważniejszych w jego karierze i był jej punktem zwrotnym. Kiedy w emitowanym przez BT Sport programie What I Whore opowiadał o najbardziej pamiętnych koszulkach z czasów swojej kariery, na dłużej zatrzymał się przy trykocie reprezentacji Polski z 1986 r.

Ten mecz całkowicie odmienił moje życie. Wszystko. Gdybym wtedy nie strzelił, mógłbym już nigdy nie zagrać dla Anglii. Od pięciu czy sześciu meczów nie potrafiłem trafić. Wracalibyśmy do domu okryci hańbą. Ale potem były trzy gole w dwadzieścia kilka minut. Hat-trick, dwa w następnej rundzie, jeden w ćwierćfinale i wygrałem Złotego Buta. Życie trochę się zmieniło i trafiłem do Barcelony. Ten mecz zdecydowanie zmienił moje życie. Kocham Cię Polsko… – wspominał tamto spotkanie.

Razem z kolegami w Meksyku dotarł do ćwierćfinału, gdzie Anglicy musieli ustąpić przed cwaniactwem i geniuszem Diego Maradony. Na pocieszenie Linekerowi został tytuł króla strzelców imprezy, ale polskim kibicom jeszcze nie raz zapadnie w pamięć. Ekipa Antoniego Piechniczka przygodę z Meksykiem zakończyła w 1/8 finału. Tam po bardzo obiecującym początku ulegli wspaniałej drużynie Brazylii aż 0:4, ale paradoksalnie był to nasz najlepszy mecz na turnieju. Na długie lata pozostał też tym ostatnim.

Wynik: porażka 0:3

Londyn – 3 czerwca 1989 r. – eliminacje mistrzostw świata

Okazja do rewanżu nadarzyła się już w trakcie eliminacji do kolejnego mundialu. O przepustki na włoskie boiska walczyliśmy w grupie z Albanią, Szwecją i Anglią. Rywalizację rozpoczęliśmy od skromnego zwycięstwa z Albańczykami, a następnie ulegliśmy na wyjeździe Szwedom. Starcie z Anglikami na Wembley było kluczowe dla dalszego układu tabeli. Ewentualna porażka bardzo komplikowała naszą sytuację w grupie.

Po tym jak ze stanowiska ustąpił Antoni Piechniczek, włodarze przekazali stery reprezentacji Wojciechowi Łazarkowi. Ten znany z barwnych powiedzonek szkoleniowiec zapowiadał, że drużynę narodową będzie chciał opierać na graczach występujących w kraju. Szybko jednak się z tego wycofał. W swoim debiucie w roli selekcjonera zaledwie zremisował z Koreą Północną 2:2, ale na jego korzyść przemawia dobry wynik uzyskany w starciu z Holandią. Na jej terenie bezbramkowo zremisowaliśmy w eliminacjach do mistrzostw Europy, co należy uznać za umiarkowany sukces. Warto bowiem odnotować, że zespołem rywali znowu kierował osławiony Rinus Michels, a pod jego okiem dojrzewały talenty młodych, ale wielce już uzdolnionych Koemana, Rijkaarda, Gullita i Van Bastena. Pojawił się więc promyk nadziei, że nasza reprezentacja może coś osiągnąć.

Wiosna 1987 r. pozbawiła nas jednak złudzeń. W Gdańsku zdołaliśmy tylko zremisować z Cyprem 0:0, a Atenach ulegliśmy Grecji 0:1. Kiepskie wyniki w pozostałych meczach przekreśliły nasze szanse na awans na mistrzostwa Europy, ale włodarze związku postanowili dać trenerowi drugą szansę. Trafiły do nich argumenty, że Łazarek stanął przed sporym wyzwaniem załatania wielkiej dziury w reprezentacji, jaka powstała po mundialu w Meksyku.

Wyniki grudniowego losowania eliminacji do mistrzostw świata przyjęto w kraju z umiarkowanym optymizmem. Awansowały dwie ekipy, więc nie byliśmy bez szans. Na załatanie wszystkich dziur i rozwiązanie problemów w zespole Łazarek miał niemal rok, bo batalię o wyjazd do Włoch zaczynaliśmy dopiero w listopadzie meczem z Albanią. Po skromnej wygranej kadra wybrała się na wojaże po Ameryce Środkowej i w lutym 1989 r. odwiedziła Kostarykę, Gwatemalę i Meksyk. Późniejsze wygrane w sparingach z Rumunią i z Norwegią pozwalały zachować dobre humory przed starciem ze Szwecją. W Sztokholmie pechowo jednak przegraliśmy 1:2, tracąc gola w samej końcówce i w czerwcu na Wembley nie było już miejsca na potknięcia.

Czy młody Polak musi być gorszy od młodego Anglika? Nie, może być lepszy. Na Wembley łatwo skóry nie sprzedamy. Ostatnie upokorzenia i zarysowujące się przejawy kompleksu niższości wymagają przeorania umysłów i przywrócenia wiary w najwartościowsze cechy Polaka. Polak umie pracować i walczyć. W eliminacjach mistrzostw świata będziemy wyciągać kasztany z ognia – odważnie zapowiadał selekcjoner.

W Londynie jednak zamiast kasztanów z ognia, wyciągaliśmy piłkę z własnej bramki. I to trzykrotnie. Mecz poprzedziły problemy organizacyjne reprezentacji. Połowa 1989 r. to w Polsce czas przemian – nazajutrz po starciu z Anglią odbyły się pierwsze, częściowo wolne wybory. Jednak jak zauważa w swojej biografii Roman Kosecki polski futbol ciągle tkwił w okowach mijającego ustroju. Coraz bardziej panoszyły się też korupcja i alkohol.

Pobyt w Anglii był jedną wielką katastrofą, a zaczęło się niedługo po przylocie. Choć w Polsce zmieniał się ustrój, organizacyjnie jako reprezentacja nadal tkwiliśmy w głębokim PRL-u. Okazało się, że nikt nie załatwił nam boiska, więc selekcjoner zarządził trening… w parku. No dobra – myślimy – nie ma co narzekać. Zakładamy biało-czerwone dresy i ruszamy między drzewa. Jak mus, to mus. Tyle że pięć minut po rozpoczęciu zajęć zjawiają się strażnicy w charakterystycznych czerwonych kombinezonach i wysokich czarnych czapkach.
– Panowie, co wy wyprawiacie?! Przecież ten teren należy do królowej Elżbiety!
Przetłumaczyliśmy Łazarkowi, że wtargnęliśmy na królewski teren i musimy zakończyć trening. Cóż, bywa… – opisywał londyńskie przygody kadry Roman Kosecki.

Dla wielu naszych piłkarzy gra na takim obiekcie jak Wembley była sporym przeżyciem. Stres towarzyszył też samemu Łazarkowi, jeśli wierzyć relacji Ryszarda Tarasiewicza, według którego trenerowi podczas odprawy tylko siedem razy złamała się kreda. Taki ponoć miał być rozdygotany. Anglicy dysponowali wówczas naprawdę silną ekipą, a swoją klasę potwierdzą we Włoszech, gdzie zajmą czwartą lokatę. Polacy byli od nich wyraźnie słabsi. Wynik otworzył już w 25. minucie nasz stary znajomy z Monterrey Gary Lineker.

OK., byliśmy słabsi, nie ma co się oszukiwać, ale też nie mieliśmy tyle szczęścia, ile nasi poprzednicy w 1973 roku. Nieporozumienie między mną i Jarkiem Bako zaowocowało szybko straconą bramką, oczywiście autorstwa Gary’ego Linekera – wspominał grający wówczas jako stoper Damian Łukasik na łamach „Piłki Nożnej”.

W drugiej połowie Anglicy strzelili nam jeszcze dwa gole, których autorami byli John Barnes i Neill Webb. O naszej postawie wiele mówi fakt, że jednym z lepszych na placu był bramkarz Jarosław Bako i to mimo puszczenia trzech goli. Porażka 0:3 sprawiła, że szanse na awans na włoski mundial pozostały tylko matematyczne.

Krytyka naszego występu była, to jasne, ale umiarkowana, bo też media nie były takie bezpardonowe jak teraz. Nie było internetu, obrzydliwego hejtu. Wróciliśmy do domów, wcześniej trochę zobaczyliśmy Londyn, ale wielkich zakupów nie było, bo też z naszymi dietami mogliśmy sobie co najwyżej kupić rybę z frytkami – mówił Łukasik.

Niektórzy zarzucają trenerowi, że przestraszył się rywala, ale do składu trudno się przyczepić.

Czułem się, jakbym przesypał wagon węgla w czasie padającego deszczu – opowiadał potem o swoim samopoczuciu na łamach tygodnika „Przegląd” Łazarek.

Tym meczem z reprezentacją pożegnali się Roman Wójcicki, Waldemar Matysik i Jerzy Wijas. Kończyła się pewna epoka. Coraz więcej zaczynali w kadrze znaczyć młodzi zawodnicy, tacy jak Kosecki. Trener Łazarek musiał ustąpić ze stanowiska. Jego miejsce zajął Andrzej Strejlau, który wreszcie znalazł uznanie w oczach włodarzy.

Piłka jest okrągła, a bramki są dwie, za to cudów nie ma. Polska szkoła gry, o ile w ogóle istnieje, jest wyjątkowo prosta i przejrzysta. Zgromadź największą liczbę zawodników na swojej połowie, zabezpieczaj, czekaj na przechwyt, jak przechwycisz, kopnij daleko do przodu do szybkich piłkarzy. I to tyle – oceniał styl gry reprezentacji na łamach „Piłki Nożnej” Stefan Szczepłek.

Wynik: porażka 0:3

Chorzów – 11 października 1989 r. – eliminacje mistrzostw świata

Nowy selekcjoner debiutował w symbolicznym, ostatnim w historii meczu z ZSRR, w którym padł remis. Rywale byli wówczas klasową ekipą, ale do Lubina przysłali rezerwowy skład. Prawdziwy test dla nowego szkoleniowca nadszedł wraz z jesiennym meczem z Anglią. Zapytany o szanse na awans odparł z właściwym sobie spokojem:

Teoretycznie tak, i praktycznie należy tę szansę wykorzystać. Zespół musi zaprezentować to, co ma najlepszego do pokazania. Chciałbym żeby wreszcie ludzie w nas uwierzyli.

Strejlau zjednał sobie szatnię swoją uczciwością. Nie tolerował też korupcji, o czym jasno poinformował zawodników. Nikt nie wymagał od niego cudów na finiszu prawie przegranych eliminacji, ale nieoczekiwanie kadra zagrała w Chorzowie jeden z najlepszych meczów od lat. Polski zespół pokazał, że potrafi grać w piłkę z polotem i w starciu z silnym rywalem to my byliśmy stroną przeważającą.

Niewiele brakowało a wyszlibyśmy z tego pojedynku zwycięsko. Ważne role w drużynie odgrywali Jacek Ziober i Ryszard Tarasiewicz. Ten drugi był bliski szczęścia w końcówce, kiedy po jego strzale piłka trafiła w poprzeczkę. W pierwszej połowie dobrą okazję zmarnował jeszcze Dariusz Dziekanowski. Anglicy praktycznie nie byli w stanie zagrozić naszej bramce, a sami powinni po meczu być wdzięczni Shiltonowi, że zachował czyste konto.

Mam wrażenie, jakbyśmy przełamali pewne obawy przed klasą przeciwnika, przełamali zachowawcze nastawienie, przyczajenie, grę bez ryzyka. Nie czekaliśmy co zrobi rywal. To my dominowaliśmy, nie Anglia. Widzę wielką różnicę pod wieloma względami – pisał Paweł Zarzeczny.

Za swoją grę w obronie bardzo dobre oceny zebrał Zbigniew Kaczmarek. Obok niego dzielnie spisali się też Dariusz Wdowczyk i Piotr Czachowski. Jerzy Lechowski pisał z kolei po spotkaniu, że Tarasiewicz swoim występem przyćmił Bryana Robsona. Kiedy już wydawało się, że wszystko idzie w dobrym kierunku, brutalnie sprowadzili nas na ziemię Szwedzi, którym dwa tygodnie później ulegliśmy u siebie 0:2. Zwycięstwo w kończącym eliminacje meczu z Albanią nie miało już żadnego znaczenia. Jedynym naszym przedstawicielem we Włoszech był Michał Listkiewicz. W roli widza turniej oglądał Strejlau, który w głowie już układał plan na kolejną angielsko-polską batalię.

Wynik: remis 0:0

Londyn – 17 października 1990 r. – eliminacje mistrzostw Europy

Kolejne starcie Anglików i Polaków odbyło się w ramach eliminacji mistrzostw Europy. Oprócz Anglików naszymi grupowymi rywalami były zespoły Irlandii, która prezentowała wówczas naprawdę wysoki poziom oraz Turcji. Zmagania o paszporty do Szwecji zaczęliśmy na Wembley dokładnie w rocznicę zwycięskiego remisu sprzed 17 lat. Wcześniej kadra rozgrywała szereg meczów towarzyskich w różnych zakątkach świata, a wyniki tych gier bywały różne. W starciu z czwartą drużyną świata nie byliśmy faworytami.

Na początek cyrk obwoźny o nazwie reprezentacja Polski zawitał na Wembley. Przy okazji meczów z Anglikami media za każdym razem uderzały w historyczne tony. Przypominano słynny „zwycięski” remis z 1973 roku, a Jan Tomaszewski setny raz opowiadał w studiu, jak zatrzymał Anglię. Do znudzenia powtarzano też bramkę Jana Domarskiego opatrzoną komentarzem Jana Ciszewskiego. Nie inaczej było tym razem – wspominał Roman Kosecki.

To transmisję z tego meczu Dariusz Szpakowski zaczął słowami z Wembley wita Dariusz Ciszewski. Błędów nie ustrzegli się też nasi piłkarze. Selekcjoner postawił niemal na ten sam skład, co przed rokiem. W bramce tylko zabrakło Bako, którego zastąpił Józef Wandzik. Strejlau przywiązywał dużą wagę do stałych fragmentów gry. Przed starciem z Anglią zawodnicy spędzali sporo czasu na ćwiczeniu gry obronnej przy rzutach wolnych i rożnych.

No i tak świetnie się przygotowaliśmy, że pod koniec pierwszej połowy kompletnie się pogubiliśmy przy rzucie rożnym. Zbyszek Kaczmarek rozpaczliwie bronił ręką na linii bramkowej strzał Anglika, a chwilę później Gary Lineker wykorzystał rzut karny – opowiadał Kosecki.

Po objęciu prowadzenia Anglicy starali się utrzymać przy piłce na własnej połowie, a Polacy dążąc do wyrównania musieli się bardziej otworzyć. Piotr Czachowski wspominał, że mimo tego, że mieli w ataku Furtoka i Koseckiego, to nie potrafili ich wykorzystać, nie mogąc zbliżyć się pod pole karne rywali. Długo utrzymywało się skromne prowadzenie Anglików. Dopiero w samej końcówce wynik na 2:0 ustalił świetnie wyszkolony Peter Beardsley, który zastąpił na placu gry Linekera.

Wandzik wyszedł do piłki ułamek sekundy za wcześnie. Na mecze jeździł z nami wtedy Kazimierz Górski, pytał mnie potem, czy musiałem tak otworzyć grę. Musiałem, przecież przegrywaliśmy. Mecz był więc wyrównany, nie mówię, że mogliśmy wygrać, w zasadzie nikt tam z Polaków nie wygrał, ale do remisu niewiele brakowało – oceniał z perspektywy czasu Andrzej Strejlau.

Anglicy byli jednak lepsi i wygrali zasłużenie. O sile ich zespołu decydowali tacy gracze jak Stuart Pearce, David Platt, Paul Gascoigne czy Chris Waddle. Polacy nie za bardzo mieli kim się im przeciwstawić.

Wynik: porażka 0:2

Poznań – 13 listopada 1991 r. – eliminacje mistrzostw Europy

Z silną Irlandią dwukrotnie zremisowaliśmy, a Turcję dwa razy pokonaliśmy. Teoretycznie do końca liczyliśmy się walce o wyjazd na szwedzki turniej, ale żeby myśleć o awansie musieliśmy liczyć też na korzystne rozstrzygnięcie w meczu Irlandii z Turcją. W decydującym meczu po raz pierwszy podejmowaliśmy Anglików poza Chorzowem. Na miejsce zmagań wybrano Poznań.

Do bramki wrócił Jarosław Bako, a w obronie obok Romana Szewczyka zagrał młody Tomasz Wałdoch i Piotr Soczyński. W drugiej linii wystąpili Piotr Czachowski i Dariusz Skrzypczak. Obok nich ataki napędzać mieli Jacek Ziober i Krzysztof Warzycha. W napadzie trener postawił na Jana Furtoka i Romana Koseckiego, a za nimi ustawił Jana Urbana, dla którego był to ostatni występ w reprezentacji.

Polacy pokazali się z całkiem dobrej strony. Przez większość meczu skutecznie odpierali ataki Anglików, a w 32. minucie jako pierwsi wyszliśmy na prowadzenie. Jacek Ziober z rzutu wolnego zagrał do Romana Szewczyka, który z daleka posłał piłkę w kierunku bramki rywali. Futbolówka odbiła się jeszcze po drodze od jednego z przeciwników i myląc bramkarza wpadła do siatki. Gol Szewczyka spowodował, że Anglicy do końca musieli martwić się o losy awansu.

Gdy zdobyłem bramkę, byłem niesłychanie szczęśliwy. Wydawało mi się, że zwycięstwo nie powinno wymknąć się z naszych rąk. A jednak. Na 13 minut przed końcem spotkania zawaliłem sprawę. Wydawało mi się, że zdążę do tej piłki, opuściłem na chwilę Linekera i to wystarczyło. Chwilę wcześniej zgłaszałem trenerowi konieczność zmiany. Chwyciły mnie bowiem kurcze. Ale Adam Fedoruk wszedł na boisko trochę za późno – wspominał strzelec gola.

Dla Linekera było to ostatnie trafienie uzyskane w pojedynkach z Polakami. Nawet jeśli udałoby się nam dowieźć prowadzenie do końca, to i tak nie uzyskalibyśmy awansu.

Można mieć pretensje do arbitra o nie podyktowanie karnego za faul na Furtoku, można wychwalać jak najbardziej zasłużenie polski zespół za grę, jakiej dawno w wykonaniu biało-czerwonych nie widzieliśmy. Ale w niczym nie zmienia to faktów. Choćby i takiego: z sześciu spotkań wygraliśmy tylko dwa – oba z Turcją. Nie da się rozstrzygnąć tak długiej rywalizacji jednym zrywem – pisano w „Sporcie” nazajutrz po meczu.

Trener Strejlau był jednak zadowolony z postawy swoich podopiecznych.

Rozegraliśmy bardzo dobry mecz. Zdarzyły się moim graczom dwa błędy i jeden rywale wykorzystali. Jestem pełen uznania dla Linekera. Moi zawodnicy dali z siebie wszystko. Końcowy rezultat premiuje Anglików i gratulując panu Taylorowi tego sukcesu życzę jak najlepszych wyników w przyszłym roku w Szwecji – mówił po meczu nasz selekcjoner.

Po zakończonych eliminacjach rozpoczęła się dyskusja nad jego przyszłością. W obronie selekcjonera stanął Zbigniew Boniek. Za trenerem murem stała też drużyna. Zespół wiedział, że zawiódł, ale pod wodzą Strejlaua zmierzali w dobrym kierunku. Ostatecznie piłkarskie władze postanowiły, że szkoleniowiec utrzyma posadę.

Wynik: remis 1:1

Chorzów – 29 maja 1993 r. – eliminacje mistrzostw świata

Los był dla trenera Strejlaua wyjątkowo łaskawy i przy okazji kolejnej eliminacyjnej kampanii szkoleniowiec i jego podopieczni dostali kolejną szansę zaprezentowania się na tle Anglików. Oprócz Wyspiarzy naszymi przeciwnikami w walce o wyjazd na mundial do USA byli niedawni mistrzowie Europy Holendrzy i będący na początku swojej złotej ery Norwegowie. Stawkę uzupełnili Turcy i amatorzy z San Marino.

Po igrzyskach w Barcelonie coraz głośniej do drzwi reprezentacji pukali zawodnicy z kadry olimpijskiej. Stosunki pomiędzy obiema reprezentacjami nie były jednak najlepsze, a dodatkowo cały czas mocno kulała organizacja. Mimo niesprzyjających okoliczności nasi piłkarze potrafili toczyć równą walkę z najlepszymi. W Rotterdamie prowadzili nawet z Holendrami 2:0, ale po błędzie Bako w drugiej połowie gospodarze zdołali wyrównać.

Dobre występy były przeplatane słabymi, jak choćby słynnym jednobramkowym zwycięstwem nad San Marino po golu Furtoka ręką. Chaos organizacyjny pogłębiał się coraz bardziej. Piłkarze przed niektórymi meczami mieli kłopot, żeby skompletować sprzęt. Na próżno wyglądali też jakichkolwiek premii. W końcu przed meczem z Anglią postawili sprawę na ostrzu noża i zagrozili, że jeśli nie zobaczą pieniędzy i strojów, to nie wyjdą na spotkanie z Anglikami. Wiceprezes PZPN Marian Dziurowicz nie miał wyjścia i musiał ustąpić. Zawodnikom wypłacono zaległości, ale pozostawała jeszcze kwestia sprzętu.

Działacz Widzewa Andrzej Grajewski załatwił dresy HSV. Mieliśmy wyjść na rozgrzewkę w bluzach z napisem „Müllermilch”, ale że firma nie zapłaciła ani złotówki, zakleiliśmy reklamę plastrami opatrunkowymi. W noc przed meczem na herby niemieckiego klubu naszywano jeszcze orzełki – opowiadał Kosecki.

Zawodnicy szykowali się na bitwę na boisku, ale do pierwszych starć doszło jeszcze w tunelu. Paul Gascoigne zwarł się tam z Piotrem Świerczewskim i sędzia musiał się trochę natrudzić, żeby zapanować nad sytuacją. Na murawie nie brakowało ostrych starć, ale co gorsza wrzało również na trybunach. Polscy chuligani walczyli między sobą, a potem także z policją. Nerwowo było jednak jeszcze przed rozpoczęciem spotkania. W jednym z tramwajów zginął kibic Pogoni Szczecin, który został zmordowany przez bandytę identyfikującego się z Cracovią.

Mocno to przeżyłem. Ustaliłem z drużyną, że oddamy jego rodzinie część premii za ten mecz – wspominał trener.

Na prośbę sędziego przed pierwszym gwizdkiem pod trybuny podeszli Roman Szewczyk i Roman Kosecki, próbując choć trochę uspokoić publikę. Polacy rozegrali dobre zawody i szkoda, że po końcowym gwizdku równie dużo co o ich grze, mówiło się o burdach na trybunach. Konsekwencją zachowania pseudokibiców była kara ze strony FIFA. Światowe władze zdecydowały o zamknięciu chorzowskiego stadionu.

Polski zespół dał się ponieść gorącej atmosferze i prezentował się naprawdę dobrze. Znowu w meczu na własnym terenie udało nam się pierwszym wyjść na prowadzenie. Po dwójkowej akcji Marka Leśniaka i Dariusza Adamczuka piłkę do bramki pięknym lobem posłał ten drugi. Nasz zespół utrzymał prowadzenie do przerwy i przez większość drugiej połowy. Znakomitych sytuacji na podwyższenie wyniku nie wykorzystał Leśniak. To właśnie po zmarnowanej przez niego świetnej okazji Dariusz Szpakowski wykrzyczał Szansa! Aj, Jezus Maria…

Zagraliśmy wtedy lepiej niż oni, a pod koniec meczu skarcił nas Ian Wright. Trudno będzie zapomnieć pudło Marka Leśniaka. Dostał piłkę i chyba zakręciło mu się w głowie. Jeszcze to słynne „aj, Jezus Maria!”… Gdyby Marek wykorzystał sytuację, na pewno byśmy wygrali. Naturalnie nie miałem do niego pretensji. Czuliśmy, że zagraliśmy dobrze, ale jednak wciąż byliśmy przygnębieni tym, co działo się na trybunach – wspominał po latach Adamczuk w wywiadzie dla TVP Sport.

Zwycięstwo było blisko, ale znowu czegoś zabrakło. Remis 1:1 ujmy jednak nie przynosił, ale najważniejsze było, żeby potwierdzić dobrą formę w zaplanowanym na wrzesień rewanżu.

Wynik: remis 1:1

Londyn – 8 września 1993 r. – eliminacje mistrzostw świata

Skład niewiele różnił się od tego z majowego meczu. Po raz pierwszy funkcję kapitana pełnił Kosecki. Między słupkami zagrał Jarosław Bako i znowu był jedną z wyróżniających się postaci w polskim zespole. Znowu jednak trzykrotnie musiał wyciągać piłkę z siatki. Pierwszy raz już w 5. minucie po uderzeniu Lesa Ferdinanda. Potem dzielnie trwał na posterunku, ale w drugiej części gry skapitulował jeszcze dwukrotnie. Na listę strzelców wpisali się wtedy Paul Gascoigne i Stuart Pearce. Na własnym terenie Anglicy byli nie do zatrzymania, a doping ich kibiców był ogłuszający.

Powiem tak – zawsze dużo darłem się w bramce, taki byłem. Na Wembley robiłem to samo, ale właściwie tylko z myślą o własnym lepszym samopoczuciu, bo i tak żaden z kolegów mnie nie słyszał. Zawsze byłem też pod wrażeniem murawy. Napatrzeć się nie mogłem – takiego dywanu nigdy nie miałem w domu, nawet w swoim tureckim salonie – wspominał swoje występy na londyńskim stadionie Bako.

O ile po remisie u siebie mogliśmy się jeszcze łudzić, że mamy jakieś szanse, o tyle na Wembley Anglicy znów pokazali nam miejsce w szeregu. Porażka oznaczała, że straciliśmy dystans do liderów grupy i o marzenia o wyjeździe do USA pozostały niezrealizowane. Tony Adams, Stuart Pearce, Paul Ince, Paul Gascoigne, Lee Sharpe i Ian Wright sporo przewyższali naszych zawodników umiejętnościami i nie było wątpliwości, która z ekip jest lepsza.

Przegraliśmy wysoko 0:3, zasłużenie. Byliśmy drużyną słabszą, popełnialiśmy więcej błędów w obronie. Nie udało się powtórzyć rezultatu pamiętnego, remisowego z 1973 roku. Nie mogliśmy nawet – przy takiej grze – marzyć o zwycięstwie – gorzko podsumował to spotkanie Andrzej Zydorowicz, który komentował je dla TVP.

Jesień, która dla polskich piłkarza miała być złota, okazała się być czarną. Dwa tygodnie po meczu z Anglią graliśmy w Oslo z Norwegią. Trener Strejlau zapowiedział, że w przypadku porażki, która ostatecznie grzebała nasze szanse na mundial, zrezygnuje z posady. Z Norwegami Polacy zagrali jeden z najlepszych meczów całych eliminacji, ale to gospodarze wyszli z tego starcia zwycięsko i wygrali 1:0. Strejlau słowa dotrzymał i pożegnał się z reprezentacją.

To on właśnie najczęściej musiał szukać sposobu na Anglików. Jego podopieczni grali z nimi aż pięciokrotnie. U siebie potrafiliśmy się postawić rywalom i prowadzić grę. W bardziej sprzyjających okolicznościach można było nawet myśleć o wygranej, ale skończyło się na trzech cennych remisach. Dużo gorzej wiodło się zespołowi Strejlaua na wyjeździe. W Londynie na Anglików nie było mocnych.

Anglia u siebie i Anglia na wyjeździe to dwie inne drużyny i jest to do udowodnienia wynikami na przestrzeni ostatnich 50 lat – oceniał ostatnio trener na łamach „Piłki Nożnej”.

Wynik: porażka 0:3

Londyn – 9 października 1996 r. – eliminacje mistrzostw świata

Na kolejny mecz z Anglią czekaliśmy trzy lata. Przez ten czas naszą reprezentację w oficjalnych meczach zdążyli poprowadzić Lesław Ćmikiewicz, Henryk Apostel i Władysław Stachurski. W 1996 r. po raz drugi pracy selekcjonera podjął się Antoni Piechniczek. Swoje pomysły na grę i parę nowych twarzy mógł sprawdzić w trzech meczach towarzyskich. Nie miał dużo czasu, bo w październiku startowały eliminacje do mistrzostw we Francji. A rywalizację zaczynaliśmy od starcia z Anglią na jej terenie.

Wyniki w sparingach nie zachwycały, ale Piechniczek miał sporo materiału do analizy i widział, na jakich zawodników może liczyć. Jednym z tych, którzy u niego debiutowali był Tomasz Hajto. W meczach z Cyprem i Niemcami pokazał się z całkiem dobrej strony i trener zabrał go też na Wembley.

Miałem grać na Beckhama… Pan Antoni powiedział mi: „Słuchaj Tomasz, to nie jest prosta sprawa, to wielkie gwiazdy europejskiej piłki. Musisz być skoncentrowany, patrzeć na pracę ich nóg, nie daj się zaskoczyć. Będą grali tak i tak”. No to rzuciłem: „Trenerze, może i mnie ten Beckham kiwnie, może mi ucieknie albo dobrze dośrodkuje, ale gwarantuję trenerowi, że nic nie dostanie za darmo. Będzie się musiał tyle nabiegać, że płuca wypluje”. Nie potrzebowałem żadnej motywacji, żeby się nakręcić, żadnej tabletki czy kawy. Gdy zagrali nasz hymn na Wembley, to czułem ciarki nawet w dużym palcu w bucie – wspominał piłkarz w swojej biografii.

Oprócz Hajty zaufanie trenera zdobyli też Paweł Wojtala, Jacek Zieliński i Marek Jóźwiak. Ważnymi elementami drużyny byli Radosław Michalski i Tomasz Wałdoch. Swoje wnosił też Henryk Bałuszyński. Najwięcej nadziei trener wiązał jednak z operującym w środku Piotrem Nowakiem i Krzysztofem Warzychą, który budował wówczas swoją legendę w Panathinaikosie, ale nie potrafił przełożyć skuteczności z klubu na kadrę.

Najwięcej emocji wzbudziła obsada bramki. W świetnej formie był wówczas Maciej Szczęsny, ale po konsultacjach z trenerami selekcjoner postawił na Andrzej Woźniaka. Rok wcześniej znakomicie zagrał w Paryżu z Francją, gdzie został nazwany księciem Paryża. Na jego korzyść miała też przemawiać większa umiejętność gry pod presją.

Niestety, Andrzej zawalił nam mecz. Pierwsza stracona przez nas bramka to skandal. Woźniak za późno wyszedł do dalekiego dośrodkowania. Piłka długo leciała w powietrzu, ale źle obliczył jej lot, nie zdążył do niej dojść. Wybiegał, ale Alan Shearer ubiegł go, strzelając głową do pustej bramki – opowiadał Piechniczek.

Początek spotkania ułożył się jednak po naszej myśli. Już w 7. minucie Davida Seamana pokonał Marek Citko. Dla mnie osobiście był to jeden z pierwszych meczów oglądanych w telewizji. Miałem osiem lat i w pamięci utkwiła mi radość Citki po golu. Sam bił sobie wówczas brawo, czego jako dziecko nie mogłem zrozumieć. Dzięki tej bramce Citko na stałe zapisał się w historii polskiej piłki i odczarował angielską bramkę na Wembley po 23 latach przerwy.

Ja bardziej pamiętam inne sytuacje. Na przykład siatkę, którą założyłem Gascoigne’owi, czy kilka fajnych dryblingów. Gola zdobyłem z automatu, to były sekundy: przyjęcie – uderzenie – wspominał Citko na łamach „Przeglądu Sportowego”.

Citko stał się ulubieńcem kibiców, kraj ogarnęła citkomania. W zorganizowanym przez TVP plebiscycie na Najlepszego Sportowca piłkarz wyprzedził medalistów olimpijskich z Atlanty, choć w plebiscycie Przeglądu Sportowego zajął dziesiąte miejsce. Piechniczek bardzo go cenił i widział przed nim dużą przyszłość, ale siedem miesięcy po golu z Anglią Citko zerwał ścięgno Achillesa, po czym nigdy nie wrócił do dawnej formy.

Innym piłkarzem, który cieszył się uznaniem w oczach trenera był Piotr Nowak. Na przedmeczowym zgrupowaniu miał się pojawić w poniedziałek, ale klubowy trener nie chciał go puścić i przyjechał dopiero w sobotę w nocy. Nie wpłynęło to jednak na jego formę i przydatność dla drużyny. W Londynie był jednym z lepszych na boisku.

Lepiej w reprezentacji jeszcze chyba nie grałem. Doskonale rozumieliśmy się z kolegami, zaledwie po kilku wspólnych treningach. Żal sytuacji z końcówki meczu, kiedy mogłem pokonać Seamana. Może trzeba było lobować – mówił Nowak po meczu.

Wyrównująca bramka dla Anglików padła w 25. minucie. Shearer miał jednak tego dnia apetyt na więcej i jeszcze przed przerwą potężnym strzałem z dystansu dał swojej drużynie prowadzenie. Gospodarze nie oddali go już do końca meczu.

Dwa gole wbił nam wtedy Alan Shearer, grałem przeciwko niemu w Lidze Mistrzów, miałem ochotę przypilnować go i na Wembley. Antoni Piechniczek zdecydował jednak, że zagram na lewej stronie bloku defensywnego, więc w tym temacie trzeba dzwonić do Pawła Wojtali – opowiadał na łamach „Piłki Nożnej” Marek Jóźwiak.

Zwycięstwo było tego dnia naprawdę niedaleko. Być może bliżej niż kiedykolwiek wcześniej. Po meczu do selekcjonera zadzwonił nawet prezydent Kwaśniewski i gratulując postawy, zapewnił o swoim wsparciu i wierze w sukces. W sercach kibiców znowu odżyła nadzieja na lepsze piłkarsko czasy.

Zaraz po meczu z angielskiego obozu doszło do nas, że Polska nigdy nie była tak bliska zwycięstwa na Wembley jak właśnie wtedy. Tylko co z tego, skoro przegraliśmy? – konstatował po latach Piechniczek.

Wynik: porażka 1:2

Chorzów – 31 maja 1997 r. – eliminacje mistrzostw świata

Drugą wielką firmą, która trafiła do naszej grupy byli Włosi. W Chorzowie po solidnym meczu zremisowaliśmy z nimi 0:0, ale jeden punkt to ciągle było mało, żeby marzyć o Francji. Parę tygodni później w Neapolu rozegrano rewanż i w nim już pewnie wygrali Włosi 3:0. Taki wynik oznaczał dla nas koniec praktycznie koniec szans na awans.

Miesiąc później do Chorzowa przyjechali Anglicy. W polskich kibicach tli się jeszcze słaby płomyk nadziei, ale już w 5. minucie zdmuchnął go Alan Shearer. Podobnie jak wcześniej Gary Lineker, tak i Shearer miał swoisty patent na polskich bramkarzy. Jeszcze przed przerwą mógł rozstrzygnąć losy rywalizacji, ale z rzutu karnego trafił w słupek.

Mecz nie stał na wysokim poziomie. Gra była siłowa i ostra, momentami brutalna. Sędzia raz za razem pokazywał zawodnikom żółte kartki, żeby nieco utemperować ich zapędy.

Spodziewaliśmy się twardego, emocjonującego widowiska, a poziom był żałosny – oceniał Terry Butcher, który komentował to spotkanie dla BBC.

Polacy grali słabo, ale jednobramkowe prowadzenie gości utrzymywało się przez większość spotkania. W drugiej połowie Piechniczek szukając sposobu, żeby zaskoczyć rywali, posłał do gry Waldemara Adamczyka. Gracz Hutnika nie był jednak w stanie zagrozić bramce rywali. Podobnie zresztą jak jego koledzy. Wreszcie w samej końcówce dobił nas Teddy Sheringham. Porażka 0:2 to najniższy wymiar kary.

Byliśmy w tym meczu znacznie gorsi. Miałem dość. Kiedy obejmowałem po raz drugi reprezentację, wszyscy pytali, po co mi to. Uważałem, że mogę się przydać, że muszę pomóc polskiej piłce w trudnych chwilach. Nie dałem rady. Spotkałem się z ogromną krytyką medialną. Nie wiem, który trener poradziłby sobie wówczas na moim miejscu – mówił z perspektywy czasu Piechniczek.

Trener po przegranych eliminacjach zrezygnował z pracy. Zostało jeszcze kilka meczów do rozegrania, ale kadrę prowadził w nich już Krzysztof Pawlak. Wyniki reprezentacji były dla kibiców rozczarowujące, a czasem nawet bolesne. Dla wielu ekspertów jednak nasze rezultaty w kwalifikacjach nie były zaskoczeniem. Polska piłka zmagała się z wieloma problemami i coraz gorzej sobie z nimi radziła, czego efekty widoczne były na boisku.

Występ drużyny narodowej jest wypadkową wielu elementów: ligi, oceny, kontroli, systemu, piłkarzy, kontaktu z zagranicznymi klubami, żeby nie było problemów z powoływaniem zawodników. My pod tym względem jesteśmy rzeczywiście słabi – diagnozował po przegranych eliminacjach Zbigniew Boniek.

Wynik: porażka 0:2

Londyn – 27 marca 1999 r. – eliminacje mistrzostw Europy

Tym, w którym pokładano nadzieję, że choć w części uleczy polski futbol, był Janusz Wójcik. Postać barwna i kontrowersyjna, ale jednocześnie potrafiąca się dogadać z piłkarzami. Miał na koncie sukcesy w klubach, a z reprezentacją olimpijską w Barcelonie zdobył srebrne medale. To właśnie na piłkarzach, których zdążył poznać już wcześniej, starał się opierać skład budowanego zespołu. Początek przygody z kadrą miał w miarę udany. Pierwsza porażka przyszła dopiero w czwartym meczu, ale czasu do startu eliminacji mistrzostw Europy było jeszcze sporo, bo aż 11 miesięcy. Mimo że przez ten czas jego zespół zaliczył parę wpadek, to start kwalifikacji był naprawdę udany. We wrześniu ograliśmy na wyjeździe Bułgarów, a miesiąc później u siebie piłkarzy z Luksemburga. Jesienne i wczesnowiosenne sparingi też rozstrzygaliśmy na swoją korzyść. Prawdziwa weryfikacja miała nadejść w marcu.

Mecz z Anglią był dla nas bardzo ważny, a Wójcik był nastawiony do niego bardzo bojowo. Tą wiarą w sukces i odwagą starał się też zarazić swoich podopiecznych. Kadra zatrzymała się w ośrodku Arsenalu, gdzie spokojnie mogła szykować się do meczu. Anglicy nie grali wówczas na jakimś niebotycznym poziomie i byli w naszym zasięgu. Dzień przed starciem w Southampton zagrały ze sobą młodzieżowe ekipy obu krajów. Polacy przegrali 0:5 i to właśnie po tym wyniku Wójcik zdecydował się na zmiany w planowanym składzie.

Tak się przestraszył, że zagrali na siedmiu obrońców. Jacek Bąk krył Paula Scholesa indywidualnie, Scholes strzelił nam wtedy trzy gole, w tym jednego ręką. Nagle Świerczewski, który miał grać w tym meczu na lewej pomocy i całe siedem dni ćwiczył dośrodkowania lewą nogą, wyszedł na prawej pomocy, a na lewej stronie zagrali dwaj lewi obrońcy, bo zagrał i Krzysztof Ratajczyk, i Rafał Siadaczka. Wójcik zobaczył przegraną 0:5 młodzieżówki i gdzieś uciekła ta odwaga i to ustawienie, które było trenowane przez kilka dni – pisał w książce „Krótka piłka” Mateusz Borek.

Pierwsza bramka padła w 11. minucie i już przy tym trafieniu Wójcik miał pretensje do arbitra. Swoją drugą bramkę Scholes dołożył w 22. minucie i tu już nie było wątpliwości, że zagrał ręką. Portugalski sędzia jednak tego nie zauważył i wskazał na środek boiska. Wójcik mógł wściekać się i wyzywać przy linii, ale na próżno. W przerwie był jednak w szatni spokojny. Sam nawet musiał tonować bojowe nastroje wśród piłkarzy.

Wyrównanie leżało w naszym zasięgu, bo w kilka minut po drugim golu dla Anglii kontaktową bramkę strzelił Jerzy Brzęczek. Akcję wyrzutem z autu zapoczątkował Rafał Siadaczka. Zagrał do Mirosława Trzeciaka, który ruszył lewym skrzydłem. Próbował interweniować Gary Neville, ale Polak minął go zwodem i zostawił z tyłu. Dostrzegł wybiegającego na pozycję Brzęczka i posłał do niego mocne podanie po ziemi. Nasz kapitan uderzył w długi róg i po chwili z radości mógł pocałować orzełka na koszulce.

Jurek biegł szczęśliwy do środka boiska, całując orła na koszulce. I to też było dowodem, że chłopcom zależy na grze dla reprezentacji. Dla Polski, jakby to szumnie nie zabrzmiało – wspominał selekcjoner.

Wójcik wiedział, że żeby myśleć o korzystnym wyniku, drużyna musi podjąć większe ryzyko i bardziej się otworzyć. Do tego też zachęcał chłopaków w przerwie. Niestety mimo że mieliśmy okazje, to nie udało się strzelić więcej bramek. W swoich wspomnieniach Wójcik przypomniał zmarnowaną szansę przez Trzeciaka.

Wyszliśmy z kontrą trzech na dwóch, przy dobrym rozegraniu moi piłkarze mogli wjechać z piłką do bramki. Jednak Mirek Trzeciak, nie wiedzieć czemu, zdecydował się na strzał z 30 metrów! Od razu dałem mu mocno do wiwatu, ale co to mogło pomóc? Gola nie było – opowiadał trener.

W drugiej połowie graliśmy lepiej, ale Scholesowi i tak udało się skompletować hat-tricka. Wójcik miał pretensje do Jacka Bąka, że niski Anglik tak żwawo sobie poczynał pod jego opieką. Najwięcej jednak oberwało się sędziom. Trener odpierał też zarzuty o zbyt defensywne zestawienie zespołu. Przyznał jednak, że zawodnicy być może za głęboko się cofnęli, zostawiając rywalom sporo miejsca.

Mieliśmy swój plan na ten mecz, szukaliśmy szansy w przechwytach, wiedząc, że Anglicy chcą nas stłamsić, podejdą bardzo wysoko. Ale plan jedno, a boisko drugie. Kiedy już podeszli i założyli pressing, okazało się, że jest tak mało czasu na decyzję, na odszukanie partnera, że ciężko było wyprowadzić piłkę – wspominał Andrzej Juskowiak.

Wynik: porażka 1:3

Warszawa – 8 września 1999 r. – eliminacje mistrzostw Europy

Porażka jeszcze niczego nie przekreślała, ale po kolejnej przegranej ze Szwedami perspektywa awansu nieco się oddaliła. Wójcik przed rewanżem chciał do maksimum wykorzystać przewagę własnego boiska i wymógł na związku przeniesienie meczu z Chorzowa na stadion Wojska Polskiego w Warszawie.

Zainteresowanie meczem było oczywiście ogromne. Na własnym terenie potrafiliśmy toczyć wyrównaną walkę z Anglikami i tak też miało być tym razem. Przed warszawską publicznością trener zapowiadał walkę do upadłego, padały też hasła o meczu stulecia i o historycznej szansie. W zespole wszyscy byli ogromnie zmotywowani, a trener jeszcze dodatkowo podsycał w piłkarzach ogień rywalizacji.

Przysięgam, w tamtej chwili sam bym wyszedł na to boisko z chłopakami i zrobił kilka wślizgów na wysokości kolan. Patrzyłem raz w ziemię, raz na piłkarzy i byłem zadowolony z poziomu ich wkurwienia i sportowej złości. Nienawidzili tych Anglików. Chcieli ich zniszczyć, zabić, obedrzeć ze skóry. Byli jak głodne wilki, chcieli ich pożreć – opisywał atmosferę na przedmeczowej odprawie Wójcik.

To przy okazji tego meczu specjalne zadanie powierzył Tomaszowi Iwanowi. Szkoleniowiec szukał sposobu na wyprowadzenie z równowagi Davida Beckhama i kiedy zobaczył, że Iwan ma szparę miedzy zębami, przywołał go do siebie i polecił:

Podejdziesz do Beckhama i strzykniesz mu trochę ślinki do jego paszczy. Podkurwimy gwiazdorka. Tylko pamiętaj, nie odchodź od niego, czekaj na odwet.

Polacy od pierwszych minut ruszyli do ataku. Szczęścia z dystansu próbował Tomasz Hajto, ale dwukrotnie przeniósł piłkę nad poprzeczką. Rywale odpowiedzieli strzałem McManamana, ale to nasi mieli więcej okazji. Po centrze Iwana z rzutu wolnego o włos od samobójczego trafienia był David Batty, a Rafał Siadaczka po znakomitym podaniu Hajty strzelił wprost w ręce Nigela Martyna.

Najlepszą okazję miał zaraz na początku drugiej połowy Radosław Gilewicz. Hajto po raz kolejny popisał się tego dnia znakomitym podaniem, ale nasz napastnik, który wychodził sam na sam, nie zdołał opanować piłki. Kolejnej dobrej okazji nie wykorzystał w 62. minucie, a podającym znowu był Hajto. Dwie minuty później Gilewicza zmienił Andrzej Juskowiak. Parę minut po wejściu uderzał z 16 metrów, ale jego strzał został zablokowany. Blisko szczęścia był w końcówce. Nie wykorzystał wtedy dobrego dogrania Iwana i z sześciu metrów głową posłał piłkę w ręce bramkarza.

Wynik mógł być przeróżny: i oni mogli nas puknąć, i my ich. My w zasadzie nie tyle mogliśmy, co powinniśmy, bo mieliśmy cztery takie sytuacje, że żal było z nich nie skorzystać. Anglicy mieli jedną, ale też bardzo dobrą – uratował nas słupek. Aż dziw bierze, że nie padł żaden gol. A angielskie gazety potem pisały, że my byliśmy zdecydowanie lepsi. Tylko cóż z tego, że nas chwalili, skoro wynik był niekorzystny – oceniał trener.

Remis przedłużał nasze szansę na grę w barażach. Wystarczyło tylko zremisować ze Szwecją. Przegraliśmy 0:2. Era reprezentacji Janusza Wójcika dobiegła końca. Na następny pojedynek z Anglikami przyszło nam czekać pięć lat.

Wynik: remis 0:0

Chorzów – 8 września 2004 r. – eliminacje mistrzostw świata

Dokładnie pięć lat po remisie w Warszawie areną zmagań Polski z Anglią znów stał się Stadion Śląski w Chorzowie. Dla nas był to pierwszy mecz na własnym stadionie w zaczynających się eliminacjach na mistrzostwa w Niemczech. W pierwszym spotkaniu pokonaliśmy w Belfaście Irlandię Północną 3:0. Cztery dni później mierzyliśmy się z drużyną złożoną z przedstawicieli jednego z najzdolniejszych piłkarsko angielskich pokoleń.

Z ławki dowodził nią Szwed Sven-Göran Erikson, a o jej obliczu stanowili tacy gracze jak John Terry, Ashley Cole, David Beckham, Steven Gerrard, Frank Lampard czy Michael Owen. Selekcjoner Paweł Janas przeciwko nim rzucił do boju defensywę z Michałem Żewłakowem, Jackiem Bąkiem, Arkadiuszem Głowackim i Tomaszem Rząsą. Za ich plecami w bramce stał Jerzy Dudek, w drugiej linii mogliśmy liczyć na Jacka Krzynówka, Mariusza Lewandowskiego, młodego Sebastiana Milę i Kamila Kosowskiego. Z przodu rywali straszyć miała para Grzegorz Rasiak i Maciej Żurawski.

Początek spotkania okazał się jednak wyrównany. Polacy już na początku mieli dobrą okazję, ale z paru metrów przestrzelił Rasiak. Kolejną dobrą sytuację miał Krzynówek, ale po jego strzale piłkę niemal z linii zdołał wybić obrońca. Anglicy odpowiedzieli akcją Jermaina Defoe, który po uwolnieniu się spod opieki uderzał po długim rogu. Chwilę później groźnym strzałem próbował Dudka zaskoczyć Beckham.

Wraz z upływem czasu Anglicy coraz bardziej przejmowali inicjatywę i kontrolę nad grą. Z każdą minutą czuli się coraz pewniej i wkrótce przyszły tego efekty. W 37. minucie Głowacki nie upilnował Defoe, który po wyjściu na czystą pozycję mocnym strzałem dał Anglikom prowadzenie.

Polacy jeszcze przed przerwą próbowali wyrównać, ale bez skutku. Nadzieje kibicom przywrócił jednak Maciej Żurawski. Parę minut po rozpoczęciu drugiej połowy wykorzystał dobre podanie od Kosowskiego i wchodząc z impetem w szeregi obrony rywali, posłał piłkę w okienko bramki Paula Robinsona.

Wydawało się, że strzelony gol doda drużynie skrzydeł, ale wkrótce po wyrównaniu nasi gracze zaczęli powoli opadać z sił. Zdołaliśmy co prawda przeprowadzić składną akcję, ale zostawialiśmy rywalom coraz więcej wolnego miejsca. Anglicy skrzętnie to wykorzystali. W 58. minucie piłka po dośrodkowaniu z lewej strony trafiła w nogę Głowackiego i wpadła do siatki. Nie był to dobry mecz naszego obrońcy. U Janasa więcej o punkty już nie zagrał.

Żal ścisnął serca. Anglicy to po raz kolejny był zespół, z którym można było nie przegrać. Co z tego, że nasi podjęli walkę, że zostawili na boisku wszystkie siły. Ale znowu nie było zespołu. Kiedy trzeba było ruszyć, rozegrać piłkę, zagrozić Anglikom – nie było komu – pisali w pomeczowej relacji na sport.pl Robert Błoński, Rafał Stec i Dariusz Wołowski.

Po stracie gola próbowaliśmy jeszcze coś zdziałać, ale niewiele z tego wynikało. Goście kontrolowali mecz i dominowali na boisku. Gdyby nie Dudek w bramce, to mogło skończyć się wyższą przegraną.

Prasa pytała: „Jeśli nie teraz, to kiedy?”. No, nie teraz. Nie teraz, bo – bądźmy szczerzy – byliśmy zespołem słabszym od drużyny angielskiej – podsumowywał Dariusz Szpakowski.

Wynik: porażka 1:2

Manchester – 12 października 2005 r. – eliminacje mistrzostw świata

Po przegranej w Chorzowie drużyna Janasa zdołała się jednak zmobilizować i wygrała kolejnych siedem eliminacyjnych pojedynków. Dobrze wypadaliśmy też w sparingach. Kończący grupowe zmagania mecz na Old Trafford miał zadecydować o pierwszym miejscu w grupie.

Składy obu drużyn nieco różniły się od tych z pierwszego meczu. U Anglików do ataku wskoczył młody Wayne Rooney, a na środku obrony razem z Terrym zagrał Rio Ferdinand. W pomocy pojawili się Joe Cole i Shaun Wright-Philips. Z kolei u nas Dudka w bramce zastąpił Artur Boruc, w obronie obok Żewłakowa i Bąka zagrali Marcin Baszczyński i Mariusz Jop. W drugiej linii zamiast Krzynówka i Mili w składzie pojawili się Euzebiusz Smolarek i Radosław Sobolewski. W ataku duet Żurawski-Rasiak.

Występ tego pierwszego stał pod znakiem zapytania, ale zdołał wrócić do pełni sił przed pierwszym gwizdkiem. Mimo dobrych występów, które notował po wejściu z ławki, ciągle do pierwszego składu nie mógł się przebić Tomasz Frankowski. Robił swoje na treningach, ale trener miał inną koncepcję. W Anglii jednak to właśnie Frankowski został bohaterem drużyny. Wszedł na boisko parę minut przed przerwą za Żurawskiego, któremu odnowił się uraz.

Gospodarze byli wyraźnie lepszą ekipą, ale dość długo utrzymywał się wynik 0:0. Przełom nastąpił dopiero w 43. minucie. Z rzutu rożnego piłkę dośrodkował Lampard, Polacy zdołali ją wybić, ale na linii pola karnego dopadł do niej Cole. Uderzył bez przyjęcia w kierunku naszej bramki, a stojący bez opieki Owen zmienił jej bieg i przechodząc między nogami Sobolewskiego, futbolówka zatrzepotała w siatce. Polacy odpowiedzieli bardzo szybko. Jeszcze przed przerwą Lewandowski uruchomił podaniem Kosowskiego, który ruszył prawym skrzydłem.

Z prawej strony dośrodkował Kamil Kosowski. Niesłychanie trudna piłka, leciała na wolej, ale na nieszczęsną lewą nogę. Nie zdążyłem pomyśleć, czy mnie jeszcze boli, czy jest zdrowa. Kropnąłem ile sił! Paul Robinson próbował bronić. Bez szans! – wspominał strzelec wyrównującego gola Tomasz Frankowski.

Druga połowa przebiegała już jednak pod dyktando Anglików, którym dzielnie opierał się Boruc. Wreszcie jednak musiał skapitulować. Była 82. minuta i Anglicy wyszli z kontratakiem. Trójkową akcję Lampard – Owen – Cole zakończył strzałem z powietrza z jedenastu metrów ten pierwszy i zdobył gola na wagę wygranej.

Wielkie widowisko to nie było. Anglicy wygrali jak najbardziej zasłużenie. Nam brakowało świeżości, dynamiki i tego, co Anglicy robili najlepiej, czyli wychodzenia na pozycję. Każdy zawodnik naszych rywali będąc przy piłce miał niemal w każdym momencie dwie, trzy możliwości wyboru zagrania do kolegi. My mieliśmy z tym problem. Myślę jednak, że nie pokazaliśmy wszystkich atutów i potencjału technicznego. W sumie podobać mogła się jedynie gra Kamila Kosowskiego, Artura Boruca, no i bramka Tomasza Frankowskiego. Momentami jeszcze Radosław Sobolewski próbował się „zameldować” na boisku – i to wszystko – oceniał Ryszard Tarasiewicz w komentarzu dla „Przeglądu Sportowego z 13 października 2005 r.

Mimo porażki zdołaliśmy jednak uzyskać awans na turniej. Mundial w Niemczech był jednak rozczarowaniem.

Wynik: porażka 1:2

Warszawa – 17 października 2012 r. – eliminacje mistrzostw świata

Rozczarowaniem było też organizowane przez nas Euro 2012, gdzie w najłatwiejszej grupie zajęliśmy ostatnie miejsce. Wielki balon oczekiwań pękł z wielkim hukiem, ale piłkarze zapewniali ambitną walkę w zaczynających się jesienią eliminacjach do mundialu w Brazylii. Był tylko jeden problem – trafiliśmy do dość silnej grupy, a tam na Anglików.

Mecze z Anglią mają swoją własną legendę. Ten był pierwszym rozgrywanym na Stadionie Narodowym i dopisał bardzo barwny rozdział tej historii. Pierwotnie był zaplanowany dzień wcześniej, ale nad Warszawą przeszła ulewa, która uniemożliwiła rozegranie meczu. Przez to że nie zamknięto dachu ledwie parucentymetrowej grubości murawa nie była w stanie przyjąć takiej ilości wody i powstało spore grzęzawisko. Z upodobaniem bawiło się na nim paru kibiców, którym udało się wtargnąć na murawę, a określenie basen narodowy obiegło cały kraj.

Dzień później, czyli 17 października, to kolejna rocznica Wembley. Mecz był naszym trzecim w eliminacjach. Po Franciszku Smudzie reprezentację przejął Waldemar Fornalik. W otwierającym grupowe zmagania meczu z Czarnogórą w Podgoricy zanotowaliśmy remis 2:2, a w drugiej kolejce wygraliśmy u siebie 2:0 z Mołdawią. Początki były więc obiecujące, a mecz z Anglią w Warszawie okazał się jednym z lepszych pod wodzą Fornalika.

Pojedynek był wyrównany, choć na przerwę schodziliśmy przy prowadzeniu Anglików. Precyzyjne dośrodkowanie z rzutu rożnego Gerrarda wykorzystał Rooney. Polacy w drugiej połowie zaczęli gonić wynik i coraz śmielej atakować. Jeden z takich ataków przyniósł efekt w postaci rzutu rożnego. Z narożnika boiska mocno bitą piłkę posłał Ludovic Obraniak, a przed bramką niepewnie interweniował Joe Hart. Uprzedził go Kamil Glik, który świetnie wyszedł w powietrze i idealnie trafił w piłkę.

Bramka strzelona Anglii na Stadionie Narodowym to na pewno była wielka sprawa. Wiadomo, dla nas, Polaków, mecze z Niemcami, Rosją czy Anglią mają specjalne znaczenie. Szkoda tylko, że to trafienie nie dało nam czegoś więcej, jedynie remis. Dla mnie na pewno był to krok do przodu w reprezentacyjnej karierze – wspominał Glik.

Remis z Anglikami dawał jakieś nadzieje, ale kolejne mecze je rozwiały. Dwie porażki z Ukrainą i remis u siebie z Mołdawią i Czarnogórą sprawiły, że o Brazylii mogliśmy zapomnieć.

Wynik: remis 1:1

Londyn – 15 października 2013 r. – eliminacje mistrzostw świata

Kończące eliminacje starcie z Anglikami na nowym Wembley obnażyło wszystkie słabości reprezentacji Waldemara Fornalika. Polacy się starali, mieli momenty, ale ostatecznie przegrali. Przegrali zasłużenie, bo Anglicy byli ekipą lepszą i bezlitośnie wykorzystywali nasze błędy. W 41. minucie niepilnowany Rooney pokonał Szczęsnego wykorzystując dogranie Bainesa i na przerwę schodziliśmy przy wyniku 0:1

Rywale z łatwością nas ogrywali i raz za razem zamykali we własnym polu karnym. Co prawda w drugiej połowie trochę udało się oddalić grę od własnej bramki, ale niewiele z tego wynikało z przodu. Dwie okazje miał Robert Lewandowski, bliski szczęścia był też wprowadzony po przerwie Mateusz Klich. Tych kilka sytuacji to jednak zdecydowanie za mało, żeby liczyć na dobry wynik w Londynie. Nasze nadzieje ostatecznie rozwiał Gerrard, który w 86. minucie ustalił wynik meczu. Porażka oznaczała dla Fornalika koniec pracy z kadrą.

Złe wybory personalne, nieudane eksperymenty w kluczowych meczach. Zmarnował eliminacje, z których nie zostanie ani jedno dobre wspomnienie. Zobaczyliśmy, jak gra drużyna bez trenera – podsumowywał selekcjonera Robert Błoński.

Po meczu w szatni odwiedził piłkarzy Zbigniew Boniek, który ostro miał naskoczyć na piłkarzy. Pojawiły się doniesienia, że prezes pokłócił się z Kamilem Glikem, który we wcześniejszych spotkaniach nie ustrzegł się paru błędów.

Kłótnią bym tego nie nazwał. To była raczej sprzeczka. Prezes po meczu zszedł do szatni i powiedział do zawodników, że nie mają sił, żeby biegać przez 90 minut. Dziwił się też, że piłkarz, który gra w Serie A, nie może wybiegać całego spotkania. Mam taki charakter, że wstałem i zapytałem, czy prezes mówi do mnie. Odpowiedział, że tak. Na to zareagowała reszta chłopaków: wstali i uspokoili sytuację. Na tym się skończyło. To była taka słowna sprzeczka. Nic poważnego – opowiadał Glik.

Następcą Fornalika został Adam Nawałka, któremu los oszczędził starć z Anglikami. Trafił za to na Niemców, ale to temat na zupełnie inną opowieść.

Wynik: porażka 0:2

Londyn – 31 marca 2021 r. – eliminacje mistrzostw świata

Jak będzie w najbliższym meczu? Historia podpowiada, że w Londynie raczej nie ma co oczekiwać cudów. Rzadko też graliśmy z Anglikami tak osłabieni, jak teraz. Miejmy jednak nadzieję, że żaden z Anglików nie pójdzie w ślady Linekera czy Scholesa i uda nam się osiągnąć dobry wynik.

Wynik: ?

BARTOSZ DWERNICKI

  • Artykuły i relacje prasowe w Przeglądzie Sportowym:
    • Przegląd Sportowy nr 1 (4590) z 3 stycznia 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 2 (4591) z 6 stycznia 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 3 (4592) z 8 stycznia 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 4 (4593) z 10 stycznia 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 78 (4667) z 30 czerwca 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 80 (4669) z 4 lipca 1966 r.;
    • Przegląd Sportowy nr 81 (4670) z 7 lipca 1966 r.;
  • Artykuły i relacje prasowe w Dzienniku Łódzkim:
    • Dziennik Łódzki nr 4 (5931) z 5 stycznia 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 5 (5932) z 6 stycznia 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 8 (5935) z 8 stycznia 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 155 (6082) z 1 lipca 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 157 (6084) z 3 lipca 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 158 (6085) z 5 lipca 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 159 (6086) z 6 lipca 1966 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 131 (7622) z 3 czerwca 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 133 (7624) z 6 czerwca 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 134 (7625) z 7 czerwca 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 135 (7626) z 8 czerwca 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 245 (7737) z 16 października 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 246 (7738) z 17 października 1973 r.;
    • Dziennik Łódzki nr 247 (7739) z 18 października 1973 r.;
  • Gordon Banks, Banksy: The Autobiography, Penguin Books, Londyn 2003;
  • Mateusz Borek, Cezary Kowalski, Krótka piłka, Czerwone i czarne, Warszawa 2018;
  • Antoni Bugajski, Był sobie piłkarz…, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2020;
  • Zbigniew Cieńciała, Dariusz Leśnikowski, Stanisław Oślizło. Droga do legendy, Zibi Media Sport, Zabrze 2012;
  • Paweł Czado, Beata Żurek, Piechniczek. Tego nie wie nikt, Agora SA, Warszawa 2015;
  • Tomasz Frankowski, Piotr Wołosik, Franek. Prawdziwa historia łowcy bramek, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2020;
  • Kamil Glik, Michał Zichlarz, Kamil Glik. Liczy się charakter, Sine Qua Non, Kraków 2016;
  • Jacek Gmoch, Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke, Najlepszy trener na świecie, W.A.B., Warszawa 2018;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Biało-czerwoni. Dzieje reprezentacji Polski (2) 1947-1970; GiA, Katowice 1995;
  • Andrzej Gowarzewski i in., Biało-czerwoni. Dzieje piłkarskiej reprezentacji Polski 1921-2018, GiA, Katowice 2018;
  • Kazimierz Górski, Andrzej Konieczny, Pół wieku z piłką, Sport i Turystyka 1985;
  • Kazimierz Górski, Andrzej Konieczny, Z ławki trenera, Sport i Turystyka, Warszawa 1975;
  • Kazimierz Górski, Paweł Zarzeczny, Piłka jest okrągła, Expol, Włocławek 2004;
  • Tomasz Hajto, Cezary Kowalski, Tomasz Hajto. Ostatnie rozdanie, Sine Qua Non, Kraków 2020;
  • Roman Kołtoń (red.), Biało-czerwone mundiale, Zysk i S-ka, Poznań 2006;
  • Roman Kosecki, Dariusz Faron, Dariusz Dudek, Kosa. Niczego nie żałuję, Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2020;
  • Włodzimierz Lubański, Michał Olszański, Życie jak dobry mecz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016;
  • Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński, Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu, Videograf, Chorzów 2012;
  • Józef Młynarczyk, Kochana piłeczko, Temark, Warszawa 1992;
  • Wiktor Osiatyński, Wembley, Wimbledon, Dowody na Istnienie, Warszawa 2017;
  • Bogdan Rymanowski, Gracze, Zysk i S-ka, Poznań 2016;
  • Andrzej Strejlau, Jerzy Chromik, On, Strejlau, Sine Qua Non, Kraków 2018;
  • Stefan Szczepłek, Moja historia futbolu. Tom 2. Polska, Sine Qua Non, Kraków 2016;
  • Stefan Szczepłek, Mecze polskich spraw, Sine Qua Non, Kraków 2021;
  • Jan Tomaszewski, Kulisy reprezentacyjnej piłki, Promise Publishing Institute, Łódź 1991;
  • Jonathan Wilson, Bramkarz, czyli outsider, Bukowy Las, Wrocław 2014;
  • Mirosław Wlekły, Górski. Wygramy my albo oni, Znak, Kraków 2021;
  • Janusz Wójcik, Jego biało-czerwoni, Krajowa Agencja Promocyjna, Warszawa 1999;
  • Janusz Wójcik, Przemysław Ofiara, Wójt. Jedziemy z frajerami, Sine Qua Non, Kraków 2014;
  • Grzegorz Zimny, Jan Domarski. Z Drabinianki na Wembley, Szary Wilk, Mielec 2020;
  • Piłkarskie mistrzostwa świata 1986 część II, PAP, Warszawa 1986;
  • Artykuł Gordon Banks. „Banks of England” – część pierwsza (1937-1966) autorstwa Bartosza Bolesławskiego z 12 lutego 2020 r.;
  • Artykuł Kasztany z ognia. Opowieść o reprezentacji Wojciecha Łazarka autorstwa Leszka Milewskiego z 18 listopada 2019 r.;
  • Artykuł Polska na mundialu w 1986 r. autorstwa Bartosza Dwernickiego z 16 lipca 2020 r.;
  • Artykuł Szansa… Aj Jezus Maria. Opowieść o reprezentacji Andrzeja Strejlaua autorstwa Leszka Milewskiego z 11 listopada 2019 r.;
  • Artykuł Ten to miał kopyto… Najlepsze z najlepszych Jerzego Sadka autorstwa Remigiusza Piotrowskiego z 13 stycznia 2021 r.;
  • Artykuł Wembley po Wembley, czyli jak Polacy z Anglią w piłkę przegrywali autorstwa Zbigniewa Muchy i Przemysława Pawlaka opublikowany w Piłce Nożnej Nr 11 (2483) z 16 marca 2021 r.;
  • Materiały Biblioteki PZPN z portalu laczynaspilka.pl:
[/su_spoiler]

Jak bardzo podobał Ci się ten artykuł?

Średnia ocena 0 / 5. Licznik głosów 0

Nikt jeszcze nie ocenił tego artykułu. Bądź pierwszy!

Cieszymy się, że tekst Ci się spodobał

Sprawdź nasze social media - znajdziesz tam codzienną dawkę ciekawostek.

Przykro nam, że ten tekst Ci się nie spodobał

Chcemy, aby nasze teksty były możliwie najlepsze.

Napisz, co moglibyśmy poprawić.

Bartosz Dwernicki
Bartosz Dwernicki
Pierwsze piłkarskie wspomnienia to dla niego triumf Borussii Dortmund w Lidze Mistrzów i mecze francuskiego mundialu w 1998 r. Później przyszła fascynacja Raúlem i madryckim Realem. Z biegiem lat coraz bardziej jednak kibicuje konkretnym graczom niż klubom. Wielbiciel futbolu latynoskiego i afrykańskiego, gdzie szuka pozostałości futbolowego romantyzmu. Ciekawych historii poszukuje też w futbolu za żelazną kurtyną. Lubi podróże i górskie wędrówki.

Więcej tego autora

Najnowsze

Debiut trenera Wojciecha Bychawskiego – wizyta na meczu OPTeam Energia Polska Resovia – Sensation Kotwica Port Morski Kołobrzeg

Retro Futbol obecne było na kolejnym meczu koszykarzy OPTeam Energia Polska Resovii w hali na Podpromiu. Rzeszowska drużyna tym razem rywalizowała z Sensation Kotwicą...

Ostatni pokaz magii – jak Ronaldinho poprowadził Atletico Mineiro do triumfu w Copa Libertadores w 2013 r.?

Od 2008 r. Ronaldinho sukcesywnie odcinał kupony od dawnej sławy. W 2013 r. na chwilę znów jednak nawiązał do najlepszych lat swojej kariery, dając...

Zakończenie jesieni przy Wyspiańskiego – wizyta na meczu Orlen Ekstraligi Resovia – AP Orlen Gdańsk

Już wkrótce redakcja Retro Futbol wyda napakowany dużymi tekstami magazyn piłkarski, którego motywem przewodnim będzie zima. Idealnie w ten klimat wpisuje się zaległy mecz...